sobota, 31 grudnia 2011

Łowca trolli (2010)

Trolljegeren (2010) – gdybym wieczorem zasiadł przed tv w nastroju dalekim od krytykowania kolorowego pudełka i treści tam prezentowanych, a analiza laboratoryjna mojej krwi nie spodobała by się policjantom z alkomatem, byłbym skłonny uwierzyć w to co właśnie zobaczyłem. Norwegowie wzięli na warsztat ludowe legendy o trollach i nakręcili obraz o tych zdawało by się przyjaznych stworach. Z filmu zrobionego na wzór reportażu, dowiemy się kilku ciekawych faktów z życia osobników zamieszkujących norweskie ziemie. Stanie się jasne dlaczego jedne rażone światłem stają się kamiennymi pomnikami a inne wybuchają. Będziemy zorientowani, że chrześcijanie zapuszczający się nocą w las, mogą nie wrócić do domu na śniadanie (stąd tak niski odsetek wyznawców), oraz dlaczego władze wszystkie nieszczęśliwe wypadki w górach przypisują niedźwiedziom (i tu motyw polaków, sprzedających na lewo martwe misie – dobrze, że przynajmniej ekipa z naszego kraju była trzeźwa – ach te stereotypy).
Zdziwiony byłem, że film trafił do naszych kin. O tym, że w ogóle się tam znalazł dowiedziałem się od krytyka co to podobno milczy. Jego opinia skusiła mnie do wybranie się w okresie szaleństwa świąteczno-sylwestrowego do kina, by samemu przekonać się dlaczego tak skrajne opinie można o tym obrazie przeczytać. Co pierwsze nasuwa się na myśl o tym stanie rzeczy to fakt, że ktoś nastawiając się na seans z akcją, z krwiożerczymi olbrzymami i super jakością obrazu i dźwięku, mógł się zawieźć. Łowca trolli, wygląda jak nie zmontowany materiał na dokument, gdzie nie zawsze to co się działo jest widoczne dla widza. Gonitwa po lesie nie jest filmowana z kamery na wózku, tylko z ręki, a że autor zdjęć umykał śmierci, mało istotne dla niego było w tym momencie filmowanie bestii.
Przedstawione działania grupki studentów są poukładane chronologicznie, dobrze się to ogląda, ma ciekawy klimat, a chwilami gdy akurat był dzień i światło słoneczne, możemy podziwiać piękno norweskiej przyrody. Trzeba oczywiście pochwalić ich twórców za efekty. Czy to te małe, czy te o rozmiarach góry, stwory wyglądały realistycznie i przez cały seans nie miałem wrażenia, ze są sztucznie wygenerowane. A może nie są? 7,5/10

środa, 28 grudnia 2011

Warrior (2011)

Warrior (2011) – tematyka filmu jest na tyle specyficzna i mimo obecnych dokonań Pudzianowskiego, mało znana w naszym kraju. Postanowiłem więc, że przed napisaniem notatki o filmie, zasięgnę opinii u znajomego który z MMA żyje na co dzień. Dowiedziałem się, że od strony technicznej, walki (a sporo ich jest, szczególnie w drugiej części) prezentują się realistycznie. W zawodach oprócz aktorów biorą udział zawodnicy mieszanych sztuk walk. Jedna z postaci przedstawiona w obrazie to nawiązanie do uznanego za najlepszego zawodnika wszech czasów, Fedora Emelianenko.
Nasza rozmowa zakończyła się stwierdzeniem, że film dopuścił się uproszczeń, nadużyć, a i wybujała fantazji scenarzystów dała o sobie znać. Jednak to wszystko pod koniec filmu się rozmywa, ponieważ widz ma w sobie tyle adrenaliny i szczenięcej radości, że szybko zapomina o niedorzecznościach spływających z ekranu.
Warrior opowiada historię braci, których losy potoczyły się z goła inaczej. Brendan (Joel Edgerton) poznał kobietę swoich marzeń, ożenił się i gdyby nie raty za dom wiódł by spokojne życie. Tommy (Tom Hardy) musiał zajmować się schorowaną matką, zostając sam z swoją dumą. Obie łączyło jedno: niechęć, nienawiść do ojca pijaka (Nick Nolte, przyzwoicie przypomina o swoim istnieniu). Losy braci po latach rozłąki połączył niejako znienawidzony rodzic, ring oraz pragnienie zdobycia głównej nagrody w turnieju. Jeden z możnych w świecie MMA organizuje zawody w stylu Grand Prix, 16 zawodników z całego świata i tylko jeden zwycięzca.
Film skonstruowany w logiczny sposób, dający widzowi czas na poznanie bohaterów i ich historii, by w ostatniej godzinie konkretnie dać o sobie znać naszym emocjom. To właśnie uczucia grają tutaj pierwszorzędną rolę, tuszują wszystkie potknięcia oraz przypominają z jakim rodzajem kina mamy do czynienia. Wyzwalają pozytywną agresję i pozwalają oglądać do końca poczynania fighterów, bez większego zażenowania. 7,5/10

wtorek, 27 grudnia 2011

Dochodzenie (2011-?, sezon 1)

The Killing (2011-?, sezon 1) – to nie jest serial dla wszystkich, a już szczególnie dla widzów lubujących się w rozwiązywaniu sprawy w ciągu jednego odcinka. Nie jest to dzieło dla pasjonatów nowoczesnych zabawek potrafiących wyciągnąć z nieostrej fotografii więcej szczegółów aniżeli faktycznie się na niej znajduje. Twórcy remake'ując duński oryginał „Forbrydelsen”, obrali całkowicie inny kierunek. Prezentują żmudne, długie śledztwo, gdzie trzeba się namęczyć by zdobyć dowód, który nie koniecznie w późniejszym czasie musi być pomocny. Opowiadają historię z sporą dawką realizmu, dając widzowi obiektywnie spojrzeć na policjantów, polityków i rodzinę dotkniętą tragedią.
Zabierając się za The Killing wiedziałem o zakończeniu, a konkretniej o jego braku. Przez co nie dotknęło mnie wielkie rozczarowanie, że w ostatnim epizodzie nie poznam głównego bohatera, nie dowiem się kto zabił. Za to prześwietlimy razem z parą detektywów kilku podejrzanych o morderstwo siedemnastolatki. Potencjalni sprawcy są na tyle dobrze przedstawieni, dowody prawie jednoznacznie zawsze wskazują na nich, że momentami finał był na wyciągnięcie ręki, a hasła o braku rozwiązania głównej zagadki są żartem. Śledczy, w tym również ja, byli przekonani, że już są bliscy rozwiązania zagadki, a tu klops. Musieli główkować dalej. Poszukiwania z odcinka na odcinek były ciekawsze i w zadziwiający sposób wciągały w serial. Dwugodzinny pilot, powalał atmosferą i fajnie nakreślił fabułę. Następne odsłony przedstawiały bohaterów, coraz to nowe dowody. Było spokojnie z pozoru mało się działo, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że się nudzę. Wszechobecny deszcz, smutek i dobre aktorstwo sprawiało wiele sadomasochistycznej przyjemności. Ostatnie cztery odcinki to solidny kopniak adrenaliny, akcja przyspiesza i znowu się człowiek zastanawia: serio, morderca nie będzie ujawniony?. Polecam. 8/10

piątek, 23 grudnia 2011

Kocha, lubi, szanuje. (2011)

Crazy, Stupid, Love. (2011) – cenię Carella za szczerość jaką prezentuje na ekranie (starannie wybiera role, takie w których wypada dobrze, czas pokaże czy w innym repertuarze także się sprawdzi), jak i za tą prezentowaną na forum publicznym. Miałem okazje oglądać jego występ (promował opisywany film) u Davida Lettermana. Bez większego skrępowania stwierdził, że teraz gdy ma więcej czasu dla rodziny (odejście z serialu The Office US), to przekonał się jak ciężkie jest wychowanie dzieci będąc rodzicem 24 godziny na dobę.
Film, jakkolwiek by to banalnie nie zabrzmiało, podejmuje temat miłości. Uczucia które powoli gaśnie w małżeństwie, tego pierwszego zauroczenia jak i ciągle nowych podbojów miłosnych, prowadzących tak naprawdę donikąd. Cal podczas kolacji, gdy ma podjąć decyzje o deserze, dowiaduje się, że jego małżeństwo dobiegło końca. Następna scena, rozmowa, a raczej jej brak i desperacki krok głównego bohatera, mnie ujęła. Bez słów, bez dramatyzowania, reżyser jasno określa motywację zranionego mężczyzny. Ten sam facet w krótkim czasie wywraca stateczne życie do góry nogami. Mając doskonałego nauczyciela, szybko orientuje się jak ma wyglądać, jak się zachowywać by zrobić wrażenie.
Obraz jest jednym z wielu, ale ma kilka aspektów przemawiających za jego obejrzeniem. Przede wszystkim obsada. O jednym aktorze już wspomniałem, następni na liście płac znaleźli się Julianne Moore, Ryan Gosling oraz Emma Stone. Mimo, iż prezentowana opowieść i jej podobne były przewertowane setki razy, ta jest na tyle dobrze skonstruowana (jest miejsce na mały twist), że czas przed ekranem szybko ucieka. Twórcy dają spokój z durnymi żartami, nie przesładzają, więc o bólu zęba można zapomnieć. W niegłupi sposób przedstawiają losy małżeństwa z wieloletnim stażem, nie siląc się na przesadny tragizm. 7/10


Prezentowany post ma numer 150! :) Wesołych i spokojnych Świat!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Donnie Brasco (1997)

Donnie Brasco (1997) – pod koniec XX wieku ktokolwiek zabierał się za kino gangsterskie musiał brać pod uwagę to co powstało wcześniej. Filmy o tej tematyce rządzą się regułami, których się nie łamie, nie wychodzi za pewien schemat. Widz przyzwyczajony do charyzmatycznych aktorów, grających silne i zdecydowane postacie, do wielopiętrowych intrygi, do drugiego dna w dialogach. Chce oglądać nieskrępowanych niczym mafiozów, zmian wachty na szczycie dowodzenia i tego całego blichtru ludzi żyjących intensywniej od zwykłego śmiertelnika.
Tytułowy Donnie (Johnny Depp) to tajny agent FBI, mający za zadanie zebrać materiał dowodowy na nowojorskich przestępców. By wstąpić w szeregi organizacji, dostać się tam w sposób naturalny, ktoś musiał go polecić. Tym kimś był Lefty (Al Pacino), jednen z bardziej zasłużonych w zawodzie, a obecnie opiekun młodego. Początki ich znajomości pełne są udowadniania sobie na wzajem lojalności, tłumaczenia kto i co jest czym. Z biegiem czasu akcja oczywiście się rozwija, relacje się zacieśniają, a ich obserwacja to czysta przyjemność.
Całą uwagę widza przykuwa w filmie jeden fakt, para głównych bohaterów. Dopiero gdy zabierałem się za pisanie notatki zacząłem sobie uzmysławiać, że fabularnie Donnie Brasco nie jest czymś wyjątkowym. Ot zwykłe porachunki, codzienna działalność grupy przestępczej. To Johnny Deep i Al Pacino sprawiają, że zapominamy o otaczającym świecie i podziwiamy profesjonalistów, bez nich ten film w ogóle mógł by nie istnieć. Sposób w jaki panowie prowadzili dialog był fenomenalny. Reżyser fajnie poprowadził sceny, kiedy młodszy z aktorów musiał grać tak by przekonać wszystkich, że nie jest wtyczką, a z czasem walka o dobro śledztwa przestawała być oczywista. 7,5/10

ps: biorę udział w konkursie blog roku 2011. Zainteresowanych zapraszam do klikania w baner :)

niedziela, 18 grudnia 2011

Nic do oclenia (2010)

Rien à Déclarer (2010) – data 1 stycznia 1993 wyznacza początek Unii Europejskiej i zniesienie granic. A co za tym idzie, celnicy muszą się przebranżowić. Film opowiada historię pewnego Belga, który nie darzy Francuzów wielką sympatią w sumie to nie darzy ich żadnym miłym uczuciem. Zostaje postawiony przed faktem dokonanym i musi nauczyć się współpracy z sąsiadem, by wspólnie patrolować tereny kiedyś przygraniczne w celu wyłapania przemytników narkotyków. Wspólne, połączone działania belgijsko-francuskie, początkowo mają szorstki charakter, a całej sytuacji dodaje smaku zakazany związek.
Powtarzam to przy każdej okazji, wielbiciele camemberta potrafią robić dobre komedie. Pominę serie z Louis de Funès, bo to klasyk, myślę o czymś bardziej współczesnym jak Jeszcze dalej niż północ. Wyśmienita, pełna dobrego humoru komedia z ciekawymi kreacjami aktorskimi i bazująca podobnie jak Nic do oclenia na stereotypach. Szkoda tylko, że obraz w reżyserii Danego Boona, nie jest już tak błyskotliwy i zabawny. Twórca przedstawia problem znany każdemu. Ponieważ czy to chodzi o dziecinną wojnę na kamienie między jednym podwórkiem a drugim, czy niesnaski między dorosłymi ludźmi z różnych części świata, zawsze chodzi o to samo. Obcy jest zły i koniec. Reżyser bierze z tych relacji to co zabawne przy czym nieszkodliwe dla komedii i stara się przybliżyć widzowi. Wychodzi momentami średnio, ale suma sumarum jako film na wieczór z małżonką pasuje idealnie. A to, że z drukarki igłowej kartka wychodzi z prędkością światła, też proszę potraktować jako skecz. 6/10

środa, 14 grudnia 2011

Kod nieśmiertelności (2011)

Source Code (2011) – 8 minut, tyle czasu może spędzić osoba w ciele innego człowieka, który za kilkadziesiąt sekund stanie przed obliczem św Piotra. Tego właśnie doświadcza kapitan Colter Stevens. Przenosi się za pośrednictwem skomplikowanej, wojskowej, amerykańskiej technologi w ciało pasażera pociągu z bombą na pokładzie. Musi ją odnaleźć i zidentyfikować zamachowca, ponieważ okazuje się, ze to pierwszy z dwóch ataków na miasto. Wojskowy postawiony w nowej sytuacji szybko się odnajduje, lecz ma coraz więcej wątpliwości co do eksperymentu.
Główny bohater w pierwszej scenie budzi się w pociągu. Towarzyszka podróży bierze go za kogoś, o kim on sam nie ma pojęcia. A ten wyskakuje, nadal siedząc w przedziale zwyczajnego cywilnego pociągu, że jest żołnierzem i pilotuje śmigłowce. W jakim celu się pytam? Następna rzeczą której nie rozumiem to końcówka. Jeśli znajdzie się jakaś dobra dusza, proszę o info w komentarzach w jaki sposób scenarzysta zrobił tak ogromnego twista i czy to ma w ogóle jakiś sens (dla mnie nie ma). Film jest krótki, trwa niecałe 90 minut i przepełniony jest różnymi ciekawostkami. Wliczając w to nielogiczne zachowania bohaterów, spore uproszczenia fabularne na banalnej kłótni z najbliższymi przed wyjazdem na wojnę skończywszy. Aczkolwiek czas poświęcony na seans nie był do końca stracony, zawsze to jeden film więcej w kolekcji, a dwie godziny na oglądanie i pisanie notatki to dobry wynik. 5/10

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Znudzony na śmierć (2009-?, sezon 2)

Bored to Death (2009-?, sezon 2) – seriale kablówek mają dwa zasadnicze elementy, pozwalające im tworzyć ciekawe seriale. Pierwszy to ilość odcinków. Zazwyczaj 13, w tym przypadku 8 na sezon. Co jest dobrym rozwiązaniem. Twórcy nie piszą skryptu na siłę. Wiele seriali komediowych, z stacji ogólnodostępnych (ponad 20 epizodów na sezon), w okolicach 4-5 sezonu, gdzieś tak przy setnym odcinku się wypala. Drugim aspektem wspaniałości produkcji np HBO jest możliwość stworzenia spektaklu dla widza znudzonego poprawnością polityczną w telewizji. Przykładowo: w Znudzonym na śmierć rozmowy i czyny w związku z paleniem marihuany przewijają się praktycznie non stop podczas trwania każdego z epizodów.
Jest lepiej. Jakby intensywniej. Co prawda Jonathan nadal nie potrafi niczego napisać, ale rozwija się jako prywatny detektyw. Praca idzie mu na tyle dobrze, że zaczyna wynosić z niej coś więcej, jak tylko pieniądze. Zdobyte doświadczenie pomaga mu, pchnie go do stworzenia ciekawego charakteru do swojej nowej książki. Do Raya w końcu uśmiecha się szczęście. Po tym jak zerwała z nim dziewczyna, postanowił zwizualizować rzecz niemożliwą do wykonania i głęboko wierzył, że jednak się uda. Wtedy jego komiks zaczął się sprzedawać. Kręcią się wokół niego kobiety, może nie całkowicie normalne, ale jednak czerpie przyjemność z tych znajomości. Najgorzej sprawy mają się u Georga. W pracy zarząd wprowadza bolesne cięcia budżetowe. Prywatnie stara brać z życia co najlepsze, jednak sprawy skomplikuje choroba. Poważna, śmiertelna ale także taka w której nieoficjalnie stosuje się marihuanę, co z kolei uchroni go od przymusowego odwyku.
Cztery godziny spędzone z Nowojorczykami to czysta przyjemność. Fabuła jak na komedię przystało jest lekka, przyjemna, momentami przerysowana, ale także nie głupia. Galifianakis, Danson i Schwartzman tworzą zgrane trio. Bez wnikliwej analizy da się zauważyć, że panowie dobrze bawili się na planie. Odegrane przez nich sceny z użyciem środków odurzających wychodzą realistycznie zabawnie. Nie można jednoznacznie wskazać typu prezentowanego humoru. Tutaj liczy się wszystko. Dialogi, sytuacje, drobne gesty, zachowanie się każdego z aktorów w sposób charakterystyczny dla niego. Myślę np o scenie kiedy Rey usłyszawszy od przyjaciela szokujące wieści, odwraca się na pięcie i pędzi przed siebie. Lecz trwa to zaledwie chwlę, kilkanaście metrów. Widok skonanego aktora, bezscenny. Jeśli tego typu humor komuś odpowiada to zapraszam. 8/10

piątek, 9 grudnia 2011

Pólnoc - pólnocny zachód (1959)

North by Northwest (1959) – film oglądałem tego samego dnia co Dial M for Murder. Teraz myślę, że mógł to być błąd, tak krótka przerwa sprawiła, że oglądając dzieło z końca lat pięćdziesiątych cały czas miałem w myślach te z pierwszej połowy tamtego dziesięciolecia. Przez co oczekiwałem podobnego rodzaju napięcia, łamigłówki. Dzieło opisywane dziś, ma inny charakter, konstrukcje i nie należy się po nim spodziewać takich fajerwerków. Opowiada o agencie reklamowym, który z nienacka jest porywany i wmawia mu się, ze jest agentem. Główny bohater przez większość seansu będzie musiał zmagać się sprawą wyjaśnienia nieporozumienia, oraz walczyć z uczuciami do kobiety z niejasną przeszłością.
Seans trwający ponad dwie godziny, nie wywoływał już takich szpilek wbijanych w organ przeznaczony do siedzenia, ale za to oferował inny typ doznań. Fabuła nie zamyka się w czterech ścianach, w akcji uczestniczy więcej postaci niż poprzednio i okazuje się, że szpiegostwo, utrata tożsamości w dzisiejszym kinie to tylko blada kalka tego co już było. Hitchcok daje trochę odetchnąć widzowi, nie zmusza do nieustannego śledzenia każdego gestu bohaterów, każdego wypowiedzianego zdania, a i tak udaje mu się zaprezentować niegłupi film akcji. Z wartką akcją, intrygą mającą w zanadrzu kilka twistów i odrobiną humoru. Zabiera tegoż widza w interesującą podróż, ukazując stosunki damsko-męskie z połowy XX wieku, gdzie symbol pociągu wjeżdżającego do tunelu wystarczył za pokazanie zażyłości między osobami przeciwnej płci. To obraz, który przewrotnie możemy odbierać jako dzieło romantyczne, a aferę z CIA jako mocne i ciekawe tło. Może gdybym oba filmy oglądał w innej kolejności, w dłuższym odstępstwie czasu nota była by ociupinkę wyższa, a tak... 8.5/10

środa, 7 grudnia 2011

M jak morderstwo (1954)

Dial M for Murder (1954) – główny bohater odkrywa romans żony (w tej roli wspaniała Grace Kelly), a że jesteśmy w świecie Hitchcoka, nie zostawia jej, ba nie próbuje nawet o tym porozmawiać z małżonką, tylko zwyczajnie planuje morderstwo. Czyn tak skrupulatnie obmyślany, ze wręcz idealny. Tony (Ray Milland), zadbał praktycznie o każdy aspekt tegoż zdarzenia, tak się mu poświecił, że nie wziął jednak pod uwagę czynnika ludzkiego, elementu zaskoczenia, które to sprowadzą na niego nowe wyzwania.
Notatka prezentowana niejako z musu, bo jak nazwać zachłyśnięcie się geniuszem reżysera i prawie bezkrytyczne przyklaśnięcie po napisach końcowych? Film jest dowodem na to, iż rozwiązywanie wielopoziomowej zagadki, dochodzenie prawdy jest w kinie czymś porywającym, pierwotnie pięknym i prezentowanym przez uzdolnionych twórców zawsze będzie lepsze od wielkiej rozpierduchy w dzisiejszym repertuarze. Reżyser stworzył ten obraz w technikolorze i zastosował trzeci wymiar, jednak nie ma to nic wspólnego z komercją papką rodem z XXI wieku. Tutaj liczy się aktor, fabuła i ekstremalnie dobrze konstruowanie napięcie u widza. Ważny jest każdy szczegół jaki obserwujemy na ekranie, a i tak ten szczególny w M jak morderstwo pewnie umknie naszej uwadze i dowiemy się o nim w ostatniej scenie. Choćbym nie wiem jak się starał, nie wymyśle niczego oryginalnego o tym obrazie, bo to co napisałem można przeczytać w każdej z napisanych recenzji wcześniej. Od siebie mogę tylko dodać, ze jestem niezmiernie dumny, ze sięgnąłem (co prawda dopiero drugi raz) po dzieło mistrza suspensu i mogę obiecać, że jeszcze kilka dzieł będzie tutaj opisanych. Genialne kino, gdzie drinki i dym papierosowy to idealne tło pasujące do prezentowanej historii. 9/10

niedziela, 4 grudnia 2011

Obywatel Kane (1941)

Ctizen Kane (1941) – główny bohater w debiucie reżyserskim Orsona Wellsa umiera już w pierwszej scenie. Obraz otwiera widok upiornego zamku na wzniesieniu, a w jednej z komnat widzimy postać na łożu śmierci. Ostatnie słowo jakie wypowiedział Charles Foster Kane to różyczka, słowo klucz, zwrot nad którym będzie rozmyślał dziennikarz prowadzący wywiad o jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Żurnalista przeprowadza rozmowy z najbliższymi Kana, stara się dowiedzieć czym była różyczka. Dowiaduje się kim naprawdę był Charles, co robił by być podziwianym i kochanym i kogo tak naprawdę darzył wielkim uczuciem.
Aby w pełni docenić dzieło Wellsa, trzeba się przenieść na początek lat czterdziestych i znać kilka fachowych określeń z dziedziny filmu. Przede wszystkim twórca zastosował kilka nowinek w swoim filmie, przez które to ów film został doceniony dopiero po latach. Jak wspominałem uśmiercił głównego bohatera na początku drogi, przez co narracja opierała się głównie na retrospekcjach. Zaczynając opowiadanie o losach bohatera od jego śmierci, zaszokował nie przygotowanych na taki zabieg widzów. Wprowadził także montaż wewnątrz klatkowy, opierający się na ukazaniu w jednej scenie więcej niż jednej sytuacji. Przez co widz musi skupić swoją uwagę na pierwszym, drugim, a czasami i trzecim planie jednocześnie. Dziś takie kręcenie nikogo nie dziwi, ale w latach czterdziestych było novum i wielkim szokiem dla widowni. Oględnie mówiąc, reżyser stworzył dzieło wyprzedzające swoje czasy, które musiało czekać na europejskich widzów i z ich pomocą po raz drugi trafić do amerykańskich kin. A gdy uświadomimy sobie, że za tym zamieszaniem stał 25-latek, to głowa mała.
A jak dziś prezentuje się siedemdziesięcioletni Obywatel Kane? Nadzwyczaj dobrze. Film potrafi przykuć do ekranu, zastosowane sztuczki nadal cieszą oko, a nie banalny bohater i jego ogromne ego są ciekawym materiałem na film. Cieszy każda minuta spędzona na oglądaniu, niespotykana w tamtych czasach praca kamery, nowatorskie kadrowanie składa się na coś wyjątkowego, może nie najlepszego w całej kinematografii, ale godnego sporej uwagi. 8,5/10

środa, 30 listopada 2011

Super 8 (2011)

Super 8 (2011) – grupa przyjaciół, amatorów sztuki filmowej jest w trakcie kręcenia filmu o zombi. Do jednej z scen, reżyser wykorzystuje budynek dworca i przejeżdżający właśnie tamtędy pociąg. Młodzieńcza fantazja przynosi twórcom, coś czego nie mogli się spodziewać. Pędzący skład w efektowny (aż za bardzo) sposób się wykoleja. W powietrzu latają elementy wagonów i tego co w nich było. Operator porzucił kamerę i sam się ratował, jednak sprzęt upadł na tyle szczęśliwie, że sfilmował odrobinę tajemnicy skrywanej w jednym z przedziałów.
Obraz perfekcyjnie wypromowany, wystarczy wspomnieć pierwsze zwiastuny po których wielu przewidywało hit. Reżyserią zajął się J. J. Abrams, nad całością czuwał Spielberg i miało być dobrze. Jako całość film nie wygląda najgorzej, tyle, że największy problem pojawił się już na początku i został ze mną do końca seansu. Super 8 to solidnie wykonany blockbuster z nie narzucającymi się efektami specjalnymi, przeznaczony dla nastolatków. Gdybym miał 13 lat, wybawiłbym się na nim jak cholera. Bohaterowie w moim wieku, pierwsze miłosne zauroczenie, ciekawa przygoda z kosmitą w roli głównej. Tyle, że mam 31 i obcowanie przez dwie godziny z dziećmi rządzącymi niepodzielnie ekranem, nie do końca mieści się w moim pojęciu dobrego kina. 6/10

niedziela, 27 listopada 2011

Green Lantern (2011)

Green Lantern (2011) – tytułowa Zielona Latarnia to odpowiednik policjanta, tyle, że na dużo większą skalę. Głównemu bohaterowi przyjdzie się zmierzyć z przeciwnikiem tak potężnym, że nawet doświadczonym strażnikom trzęsą się pierścienie. Hal, będący głównym bohaterem filmu, z zawodu jest pilotem, czasami mało odpowiedzialnym, ale
jednym z lepszych jakich nosi (ewentualnie unosi) matka ziemia. Jego doświadczenie życiowe, normy jakimi się kieruje sprawiły, że został wybrany na jednego z obrońców wszechświata.
Pomimo komiksowej aury, rzeczywistości w której człowiekowi pokazuje się gdzie jego miejsce w kosmosie, Green Lantern to film bez science z sporą dawką fiction ale z ludzką twarzą i nie mam tu na myśli tylko odtwórcy roli zielonego strażnika, Ryana Reynoldsa. Spodobał mi się sposób, szczerze rozśmieszył (w dobrym tego słowa znaczeniu), w jaki Hal cieszył się z nowej roli. Początkowy szok szybko przeminął, a on bawił się pierścieniami jak dziecko wiaderkiem w piaskownicy. Bardzo trafna uwaga z strony twórcy komiksu, właśnie tak bym się zachował dostając tego typu prezent. Twórcy kupili mój głos na tak, sceną w której wyśmiano rolę maski super bohatera w kontakcie z bliskimi, strzał w dziesiątkę. Nareszcie ktoś obalił mit przepaski na oczach, wyśmiał przy tym rzesze twórców. Humor, podejście w zwyczajny sposób do niezwykłych wydarzeń sprawiły, że owocnie spędziłem kilkadziesiąt minut przed ekranem, a finałowa rozgrywka brutalnie przypomniała, że za chwilę film się skończy. Szkoda, zabawnie było. 7,5/10

czwartek, 24 listopada 2011

Wyjęty spod prawa Josey Wales (1976)

The Outlaw Josey Wales (1976) – wyjęty spod prawa, bo nie chciał się poddać wojskom Unii, a nie chciał się poddać, bo miał rachunki do wyrównania. Reżyser (Eastwood w dwóch rolach – gra główną postać i dowodzi na planie) w pierwszych scenach przedstawia klasyczny konflikt. Zwyczajny (przynajmniej na początku swojej drogi) obywatel, mąż, ojciec traci w brutalny sposób swoją rodzinę. Jeden z dowódców wojsk Unii w ten sposób przekazuje wiadomość, że za wszelką cenę dopnie swego, a każdy sprzeciw będzie się kończył tragicznie dla oponenta. Krótko po tych wydarzeniach, Walesa odwiedza nieformalny oddział południowców, dalej stawiających opór w tej praktycznie przegranej już wojnie. Ten przystępuje do nich i staje się rewolwerowcem z krwi i kości. Grupa partyzantów szybko jednak dochodzi do wniosku, że dalsze działania nie mają sensu i oddają się w ręce Jankesów. Od tej pory Josey, nie oddając broni, nie porzucając swych poglądów musi radzić sobie sam, no prawie sam.
Eastwood w swym filmie zbudował silną, interesującą postać, wsadził w ramy czasowe końca wojny secesyjnej i posklejał to w taki sposób, że wyszedł niespieszny film drogi. Fabuła nie pędzi jak oszalała, bohater zmierza do celu, po drodze walcząc z łowcami głów, a gdy ktoś potrzebuje pomocy, udziela jej. Mimo, że zagrożenie czeka na każdym kroku, nie waha się przystanąć, porozmawiać, a w scenach gdy wydaje się, że śmierć jest blisko, potrafi znaleźć czas by splunąć, a dopiero potem się bronić. Wales to twardy facet, którego napędza żal, gorycz, a przede wszystkim nienawiść, to kowboj oglądający się cały czas za siebie, myśląc jednocześnie jak się odpłaci.
To z założenia nie miał być film o dzikim zachodzie, w sensie stricte. Wygląda na to, że reżyser przedstawił swój punkt widzenia na tamte czasy, odniósł się do sprawy Indian, jasno dał do zrozumienia, że tak jak na każdej wojnie szlachetne cele są przypłacane życiem niewinnych ludzi. Skrytykował także ówczesne władze. Na przykładzie rozmowy głównego bohatera z wodzem jednego z plemion, dał do zrozumienia w jaki sposób można było rozwiązać istotne kwesties. Myślę, że Wyjęty spod prawa, to dobra lekcja historii, a Clinta nigdy dość, więc zapraszam. 7,5/10

poniedziałek, 21 listopada 2011

Kung Fu Panda 2 (2011)

Kung Fu Panda 2 (2011) – jak na dobrą animacje przystało tak i tutaj mamy do czynienia z nienaganną grafiką, fabułą ku pokrzepieniu serc i dobrym humorem. Przygoda Po, pandy o wielkim apetycie na walkę wręcz i makaron, stała się w drugiej części bardziej poważna, posiada drugie dno i potrafi zaskoczyć. Smoczy wojownik wraz z kompanami broni, będzie musiał stawić czoła potężnemu wrogowi. Przeciwnik chce przejąć władzę nad krajem, a co gorsze dla Po, zniszczyć sztukę walki Kung Fu.
Opinie krążące o obrazie w większości są pozytywne. Ja przez pierwsze kilkanaście minut nie mogłem się przekonać do, co by nie mówić puszystej i słodkiej pandy. Jednym z powodów był pewnie mój nie najlepszy humor do oglądania tego typu produkcji. Szczęśliwie oglądałem wersję w oryginalnymi głosami, a tam króluje Jack Black. Aktor o wątpliwej pozycji w świecie kina (tłumaczy go wybierany repertuar w którym ciężko się wykazać) z minuty na minutę się rozkręcał, a żarty rzucane na lewo i prawo potrafią wywołać uśmiech. To za jego sprawą film staje się ciekawy, a historia pandy wciąga, bawi i uczy jednocześnie. Można rozsiąść się w fotelu, wsłuchiwać w dobry dubbing, a oczy cieszyć kolorowymi obrazami najwyższej jakości. 7/10

niedziela, 20 listopada 2011

Planeta ludzi (2011)

Human Planet (2011) - „Tylko jedna istota opanowała każdy zakątek ziemi. Tymi istotami jesteśmy my.” Takimi słowami jesteśmy zapraszani do podglądania ludzi w najdzikszych, najbardziej niedostępnych zakątkach ziemi. Obiektywy BBC docierają w ciekawe i niebezpieczne zakątki ziemi. Ekipie filmowej przyjdzie się zmierzyć z poważnymi wyzwaniami, poczynając od wilgoci, poprzez dzikie pszczoły, czy tak wysokie stężenie siarki w powietrzu, że kamery odmawiają posłuszeństwa. Zobaczymy zwyczaje, rytuały będące na wymarciu, które dzięki wielkiej determinacji producentów zostały uwiecznione. Wspomnę tylko plemię wykorzystujące lwy do swoich potrzeb. Kiedy drapieżniki coś upolują, trzech śmiałków z włóczniami przegania je znad padliny, częstuje się i odchodzi w pośpiechu. Naprawdę warto poznać tak ekstremalny sposób polowania.
Po za oczywistym, edukacyjnym wymiarem serialu, dokumentaliści dają nam coś do zrozumienia. Pokazują całkowicie inną perspektywę, różne zapatrywanie się na trudy dani codziennego. Przypominają widzowi, że walka z upałem w klimatyzowanym samochodzie z butelką wody mineralnej jest niczym, w porównaniu z szukaniem wody na pustyni przez grupę kobiet mających za środki transportu wielbłądy.
Mimo, że ostatni odcinek rozprawia się z życiem w wielkich aglomeracjach, tutaj główny nacisk kładziony jest na te rejony świata gdzie pokarm i wodę zdobywa się codziennie z narażeniem życia. Trochę przewrotnie oglądać wspaniałe zdjęcia Human Planet w jakości HD siedząc wygodnie w fotelu mając wodę mineralną pod ręką. Mimo to nawet takie oglądanie świata powinno wystarczyć, by stać się bardziej świadomym, by być bliżej natury. 9/10

środa, 16 listopada 2011

Falling Skies (2011-?, sezon 1)

Falling Skies (2011-?, sezon 1) - ziemię atakują przybysze nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, jasne jest tylko to, że nie potrafimy się obronić, a wróg szybko czuje się jak u siebie. Twórcy nie rozciągają scenariusza na czas przed atakiem, na poznawanie bohaterów w ich normalnym życiu przed inwazją. Rzucają widza na głęboką wodę, od pierwszych minut zostajemy świadkami walki partyzantów z wrogiem, a sposób prowadzenia potyczki daje jasno do zrozumienia, że odzyskanie wolności nie będzie łatwe. Zorganizowana grupa ludzi ucieka z miasta, zaszywa się w bezpiecznym miejscu by ustalić co dalej. Dziesięć odcinków to w większości obrona przed obcymi, to nierówna walka z nimi jak i z ludźmi wykorzystującymi chaos, którzy w mniej honorowy sposób chcą przetrwać.
Inwazja obcej cywilizacji na naszą biedną planetę w kinie jest już mocno przeryta. Z wolna filmy na ten temat przestają bawić, no bo co można jeszcze pokazać oprócz efektów specjalnych i wielkiej rozpierduchy (są na szczęście wyjątki – Districk 9 - ale ogólnie zawsze chodzi o to samo). Falling Skies podchodzi do tematu odrobinę inaczej. Ma to na pewno związek z producentem serialu, którym jest mała stacja kablowa TNT nie mogąca pozwolić się na wpakowanie milionów dolarów w coś co nie musi przynieść dochodu. Więc zrobili serial opierający się głównie na historii, na dobrym pomyśle, na inteligentnych rozwiązaniach. Mam tutaj na myśli prowadzeni akcji w sprytny sposób. To przedstawianie historii w pierwszych odcinkach, opierającej się praktycznie tylko na walki z obcymi, by gdzieś w połowie sezonu rzucać widzowi kilka ciekawych informacji o „przyjezdnych”, odsłonić rąbka tajemnicy celu ich wizyty. A co chyba najistotniejsze serial wciąga. Mimo, że na ekranie nie dzieje się specjalnie dużo, kibicowałem bohaterom, potrafiłem się postawić w ich roli, chciałem poznać dalsze ich losy. I tak jak momentami męczyła mnie młodsza część aktorów, tutaj chyba też odezwały się pieniądze i nie wszystkie dzieciaki radziły sobie dobrze przed kamerą, tak główna rola została obsadzona idealnie. Znany z ER, Noah Wyle zagrał bardzo dobrze, sprawił, że grana przez niego postać profesora historii była wiarygodna. Widz szybko zapomina, że człowiek biegający z karabinem, nie tak dawno temu był zwyczajnym obywatelem, ojcem martwiącym się o swoich synów. Teraz stawia czoło niebezpieczeństwu niczym wyszkolony żołnierz. 7/10

sobota, 12 listopada 2011

Listy do M. (2011)

Listy do M. (2011) – co rusz, można było zauważyć odbicie ekranu w uzębieniu widzów. Wybuchy tegoż, że uśmiechu pojawiały się proporcjonalnie. Początkowo gdy reżyser przedstawiał widzowi bohaterów i fabułę, było w miarę spokojnie. Im bliżej końca seansu, kiedy elementy układanki spajały się w całość, a postacie ujawniły swój potencjał, sala kilkukrotnie uzewnętrzniła swe uczucia. Bywały też momenty wyciszone, które pozwalały na moment widzowi oderwać się od romantycznej komedii.
W filmie śledzimy kilka historii, które w lepszy bądź gorszy sposób, łączą się ze sobą. Pierwsza (kolejność przedstawiania opowieści to tylko moje uporządkowanie, mogące mijać się z tym zaprezentowanym na ekranie) z nich opowiada o zgorzkniałym małżeństwie Wojciecha (wspaniały Malajkat, zabawny, inteligentny, chce się go oglądać) i Małgorzaty. Zdaje się, że ich relacje zniszczyły pieniądze, kariera, ale jak się później okaże problem jest poważniejszy. Druga i najlepsza, jeśli chodzi o wpisanie się w konwencję komedii romantycznej, to losy prezentera radiowego, samotnie wychowującego syna (Maciej Stuhr – kurwa mać w jego wykonaniu, bezbłędne!, no i dobry występ), którego ścieżki życiowe splotą się z wiecznie nieszczęśliwą, pragnąca tylko bądź, aż miłości Doris (Roma Gąsiorowska, daje się ją lubić). Zobaczymy także gburowatego św Mikołaja (Karolak nie wychyla się za bardzo z tego co już prezentował, ale nadal potrafi rozśmieszyć), goniącego za kobietami, traktującego życie bardzo powierzchownie. No i w końcu zajrzymy w domowe pielesze małżeństwa wyzutego z uczuć, brnącego do przodu tylko z przyzwyczajenia. W tej opowiastce dobry jak zawsze Piotr Adamczyk z mało przekonującą Agnieszką Dygant. Zapomniałbym. Na chwilę pojawia się jeszcze Małaszyński i Katarzyna Zielińska. Role wplecione na siłę i nic więcej.
Reżyser Mitja Okorn wypłynął nie wiadomo skąd, dostał pieniądze od TVN'u i wykonał coś co wielu przed nim się nie udało. Popełnił dzieło z góry skazane na komercję, a jednak nie przekroczył tej cienkiej linii kiczu i debilizmu. Poszedł co prawda w kilku scenach na kompromis, momentami zbytnio przysłodził i jak to się teraz mówi – ulokował produkty, aczkolwiek wszystko w granicach rozsądku. Zrobił film (za rok pewno zobaczymy go w grudniu w TV), który bawi, wzrusza, wprawia w świąteczny nastrój ( co z tego, że śnieg w większości scen wyglądał na sztuczny), a po napisach końcowych gdy oświetlenie daje o sobie znać nie chce się wychodzić. 7,5/10

ps: całuski Kochanie i dzięki za wspólną wycieczkę do kina :)

piątek, 11 listopada 2011

Transformers 3 (2011)

Transformers: Dark of the Moon (2011) – pierwsze kilkanaście minut zapowiadało dobra zabawę. Okazało się bowiem, że pierwsza misja załogowa na księżyc w 1969 roku przez Apollo 11, była podyktowana nie tylko ludzką ciekawością i chęcią zdobycia ciała niebieskiego. Twórcy sprytnie wpletli prawdziwe wydarzenia z fantazjami na temat robotów, co dawało nadzieję na interesujące spożytkowanie czasu przed ekranem. Niestety początkowy zabieg okazał się jednorazowym wybrykiem i dalsze kilkadziesiąt minut to eksplozja efektów specjalnych połączona z mierną fabułą.
Człowiek który zdecydował, że film będzie trwał 2,5 godziny, przeliczył się. Nie dowiemy się nigdy czy czas trwanie filmu wyszedł tak po prosty, czy był planowany ale jest stanowczo za długi. Tyle może zajmować obraz który ma coś więcej do zaoferowania aniżeli wybuchy, pościgi i walki robotów. Tutaj głównie możemy zobaczyć latające w powietrzu, komputerowo wygenerowane metalowe części i kolejną walkę o naszą planetę.
Nie mam zamiaru wyżywać się na filmie, bo i po co. Chciałbym tylko na koniec tej krótkiej notki pochwalić twórców za sposób w jaki dostali kategorie PG-13. Czyli prezentowana przemoc, nie może być ekstremalna ani realistyczna. Wpadli na genialny pomysł. Pojedynki roboty versus ludzie, przy ogniowej przewadze tych pierwszych, nie kończyły się nigdy rozlewem krwi, czy fruwaniem tu i ówdzie ludzkich szczątków. Wyglądało to mniej więcej tak: strzał robota, totalne unicestwienie, a z delikwenta (człowieka rzecz jasna) zostają tylko strzępy ubrań. Mało straszne prawda? Szkoda, że wytwórnia nie wykazała się taka pomysłowością realizując Dark of the Moon. 5/10

wtorek, 8 listopada 2011

Californication (2007-?, sezon 4)

Californication (2007-?, sezon 4) – po ciężkim tygodniu pracy, wizja odpoczynku, perspektywa weekendowego szaleństwa często jest jedyną nadzieją na przetrwanie okresu pn-pt. Piękno zachodu słońca nad morzem, widzianego niezliczoną ilość razy, potrafi zachwycić, wywołać uśmiech, nawet gdy zamiast zasiadać w szykownej przybrzeżnej restauracji, dzierżymy w dłoni gofra i puszkę ulubionego napoju. Każdy miły aspekt życia, powtarzany wielokrotnie nikomu nie przeszkadza. Taki jest właśnie czwarty sezon Californication.
Serial nastawiony głównie na rozrywkę ma taki właśnie być. W czwartej odsłonie twórcy wreszcie postanowili zrobić coś z związkiem Karen i Hanka, którego rozwlekanie przestawało mieć sens. Co prawda sytuację, tej skądinąd interesującej pary, jej finał będziemy obserwować do końca serii, ale tym razem jest nadzieja na pójście w jednym kierunku. Co do reszty fabuły, nie ma większych zmian. Pojawiają się nowe postacie (jak do tej pory żadna nie otarła się o zajebistość Lew Ashby), wprowadzają sporo zamieszania w życiu głównych bohaterów, aczkolwiek tor objęty w pierwszym sezonie pozostaje niezmienny. Moody jako dorosłe dziecko mierzy się z pokusami życia w Los Angeles. W między czasie rujnuje swoje życie na przemian z drobnymi sukcesami, przeplatanymi wieloma interakcjami z kobietami. Nic nowego, nic odkrywczego ale dla widza nastawionego na pół godzinne epizody z spora dawką humoru, seksu i nietuzinkowego bohatera to wystarczy. To w dalszym ciągu serial, który ma swoich fanów i tak długo jak będziemy oglądać go oglądać tak długo Showtime, będzie nas raczyć ekscesami pisarza, który nie tylko piórem wojuje. 7,5/10

piątek, 4 listopada 2011

Pianista (2002)

The Pianist (2002) - dzieło Romana Polańskiego opowiada losy muzyka, kompozytora Władysława Szpilmana. Pierwsze obrazy jakie widzimy dzieją się niedługo po wkroczenie wojsk niemieckich do Polski w wrześniu 1939 roku. Śledzimy losy rodziny Szpilmanów, początki ograniczania praw Żydów w Warszawie. Władysław był cenionym muzykiem, miał wielu przyjaciół, którzy gdy przyszedł na to czas pomogli mu przeżyć wojnę w okupowanej stolicy. Polański skupił się na Szpilmanie, jasno nakreślił z czym zmagali się ludzie noszący na ramieniu Gwiazdę Dawida.
Główną rolę w filmie zagrał Adrien Brody. Za występy u Polańskiego Brody dostał oskara, a ja się ciężko zastanawiałem dlaczego. Na wstępie nie wyróżniał się jakoś specjalnie, robił swoje i już. Lecz kiedy film dobiegł końca, a przez ostatnie kilkadziesiąt minut kamera była praktycznie skupiona na odtwórcy głównej roli, olśniło mnie dlaczego Akademia go doceniła. Gdy Szpilman ucieka z Warszawskiego getta, dostaje się pod skrzydła przyjaciół i musi w samotności obserwować co się wokół dzieje, często nie mając czego na talerzu położyć. Obserwując jego gehennę, naprawdę mu współczułem, żal, ból, nienawiść i zniechęcenie widać było w jego oczach. Bravo!
Reżyser prowadził obraz spokojnie i z wyczuciem, tylko momentami chwytał się tanich sztuczek by zaszokować widza. Przypomniał co działo się kilkadziesiąt lat temu w naszym kraju, zrobił to w sposób rzetelny. To, że napiętnował Niemców za ich bestialskie czyny mnie nie dziwi, zrobił to wyśmienicie, ale miał także odwagę pokazać Żydowską policję, ludzi o wątłym przywiązaniu do własnej grupy społecznej. Polecam, mocne kino, zdjęcia zniszczonej Warszawy w ostatniej scenie wgniatają w fotel! 8/10

wtorek, 1 listopada 2011

SUPER (2010)

SUPER (2010) - główny bohater jest do bólu zwyczajnym obywatelem (w tej roli Rainn Wilson, znany i lubiany przeze mnie Dwight Schrute z The Office US) . W zwyczajnym, małym, amerykańskim miasteczku, pracujący w restauracji serwującej hamburgery. Po tym jak zostawia go żona dla lokalnego mafioza, postanawia coś zrobić. Szyje czerwone wdzianko i zostaje super bohaterem.
Dzieła o tych super i tych mniej wspaniałych bohaterach robione z przymróżeniem oka cieszą się ostatnio wzięciem. Pierwszy z brzegu film o podobnych cechach do opisywanego tutaj to np. Kick-Ass. Przerysowany, zrobiony z dystansem, z sporą dawką humoru. Nastolatka rozprawiająca się brutalnie z bandytami nikogo nie szokuje. Przyjmowanie abstrakcyjnych sytuacji bez zająknięcie jest tutaj zasługą znajomości tematu z wersji zeszytowej, ale także umiejętnie przedstawienie bohaterów przez reżysera. Albo weźmy film, Defendor. Znowu facet chce zostać bohaterem, Tyle, że w obrazie z Woodym Harrelson, mamy do czynienia z osobą z zaburzeniami świadomości, z zaburzoną percepcją. Wszystko pokazane z spora dawką emocji z wyczuciem, do przyjęcia.
Natomiast Super to jedno wielkie nieporozumienie! Naprawdę, dawno się już tak nie zmęczyłem na seansie. Reżyser przedstawia widzowi zagrywki rodem z filmów Tarantino nie mając do tego ani serca, poczucia humoru, no niczego. Twórcy karzą nas obrazem w którym można zmasakrować w środku miasta dwie osoby za to, że wcisnęły się do kolejki i nikt nie dzwoni na policję, nawet gdy sprawca porusza się swoim samochodem. Bohaterzy robią co im się podoba brak konsekwencji i logicznego zachowania. Łudziłem się, że może podczas ostatnich scen, wszystko okaże się snem głównego bohatera, że reżyser jakoś się wytłumaczy z prezentowanych głupot, ale nie. 3/10

czwartek, 27 października 2011

Łowca jeleni (1978)

The Deer Hunter (1978) – to jeden z tych filmów wojennych który nie pokazuje przemocy, scen batalistycznych, a opiera się na emocjach. Obraz przepełniony jest uczuciami, prawdziwą przyjaźnią. Początkowo bojaźliwą, beztroską by na koniec zamienić się w szczere oddanie i pamięć. Twórcy przedstawiają bohaterów z małego miasteczka, prostych pracowników huty, jakimi są przed i po trudach wojny w Wietnamie.
Trójka przyjaciół dostaje przydział do wojska. Impreza pożegnalna jest połączona z ślubem jednego z nich. Zabawa na weselu rozwija się w najlepsze, a na twarzach przyszłych wojskowych zaczyna rysować się strach. Uzmysławiają sobie, że to już, że za chwilę znajdą się na froncie, a ciężka praca zawodowa okaże się niczym w porównaniu z tym co ich czeka. W przed dzień wyjazdu wyruszają w góry na polowanie. Tam poznajemy (na weselu także) jakie są relacje między nimi, jakim darzą się szacunkiem i czym dla nich jest lojalność. Początek filmu to impreza weselna, polowanie i nagły przeskok do dusznego i gorącego Wietnamu, gdzie trójka głównych bohaterów dostaje się do niewoli. Reżyser zabiera widza tam tylko na kilkanaście minut, ale to wystarczy by wytłumaczyć i uzmysłowić nam jakie piętno może odcisnąć na człowieku nienawiść.
Łowca Jeleni został wybrany przez członków akademii najlepszym filmem 1978 roku. Drugoplanowa rola Christophera Walken także została doceniona statuetką. Doliczyć do tego można jeszcze oskara za reżyserię, muzykę i najlepszy montaż. Robert de Niro (w wyśmienitej formie) jak i Meryl Streep (zawsze doskonała i olśniewająca) byli nominowani. To wszystko składa się na wyjątkowy film, na solidne i niezapomniane doznania. Wyciskać łzy potrafią filmy familijne w ckliwych scenach z pieskami bądź dziećmi. The Deer Hunter potrafił trzymać za serce prawie trzy godziny, a w ostatniej scenie rozłożyć na łopatki. Gorąco polecam. 9/10

środa, 26 października 2011

Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie (2011)

Captain America: The First Avenger (2011) – choć kibic ze mnie żaden, przy większych imprezach sportowych zdarza się, że jedna ze stron jest bliższa memu sercu. Z racji dobroduszności, czy też zwyczajnej ludzkiej uprzejmości kibicuje przeważnie tym słabszym. Takie spoglądanie na słabszych sprawiło, że pierwsze kilkadziesiąt minut Kapitana Ameryki oglądałem z wielkim zapałem. Rozwijająca się sytuacja głównego bohatera, jego dążenie do bycia żołnierzem przypominała, obgryzanie paznokci podczas meczu piłki nożnej w której reprezentacja Polski kolejny raz walczy o wszystko. Szkoda tylko, że obraz po tym jak cherlawy chłopak staje się mężczyzną, traci na sile. Przyrost masy mięśniowej, dodanie Stevowi kilku nadprzyrodzonych zdolności teoretycznie powinno wstrząsnąć widzem, a mimo, że na ekranie wszystko wybucha, strzela, wynudziłem się.
Filmowi zabrakło klimatu, będącego filtrem dla sztucznie wyglądających scen (praca komputera momentami jest zbyt widoczna), czy też mało ciekawych dialogów. Odtwórca głównej roli, Chris Evans, nie potrafił przekonać do swojego bohatera. Losy człowieka z niezniszczalną tarczą w Marvelovskich komiksach wyglądają ekscytująco, na ekranie już nie tak bardzo.
Po napisach końcowych wiedziałem, że będę miał problemy z notatką. Po kilku godzinach po seansie praktycznie musiałem sobie wypunktować co się działo z Kapitanem, o czym w ogóle był obraz. Tak szybko ulatnia się fabuła, szkoda. 6/10

sobota, 22 października 2011

Druhny (2011)

Bridesmaids (2011) – kilka wpisów temu pozwoliłem sobie skrytykować The Hangover Part II . Druhny często porównywane są do tej komedii, że niby to kobieca wersja. Ten dla kobiet opowiada o druhnach i przygotowywaniu wesela z punktu widzenia pań. Poster mieni się odcieniami różu... Więcej mi nie trzeba, nie oglądam, ale to nie oznacza, że nie czytam, a to co widzę minie zaskakuje. Tym pokrętnym sposobem dochodzę do momentu w którym muszę uderzyć się w pierś i napisać, że było zabawnie i to z przytupem.
Jedna z przyjaciółek bierze ślub, druga co chwilę potyka się o własny los. Lillian wychodzi za dobrze sytuowanego mężczyznę, jest szczęśliwie zakochana, lepiej być nie może. Natomiast Annie, ma problemy z mieszkaniem, pracą, mężczyznami, a nowo otwarta piekarnia upadła szybciej niż źle wyrobione ciasto drożdżowe. W filmie śledzimy losy przyjaciółek, głównie tej mniej szczęśliwej, jej starania by wszystko jakoś logicznie poskładać.
Fakt, że mamy do czynienia z komedią, tylko w połowie oddaje prawdę o losach bohaterów. Bowiem w filmie smutek przeplata się z humorem, prawdziwa przyjaźń z tą na pokaz i praktycznie tyko końcówka jest w pełni optymistyczna. Przez dwie godziny doświadczymy kilka ciekawych gagów, na czele z tym tak szeroko rozpisywanym. Proszę sobie wyobrazić zatrucie pokarmowe kilku kobiet gdy do dyspozycji jest tylko jedna toaleta. To naprawdę mocna scena, chwilami obrzydliwa, ale jeśli ktoś przynajmniej raz nie parsknie śmiechem podczas niej, ten smutas i kropka.
Odtwórczyni głównej roli Kristen Wiig, zawładnęła obrazem w 100 procentach. Nie tylko przez to, że praktycznie była cały czas na ekranie. Jej gra, poczucie humoru były nad wyraz naturalne. Zagrała postać o skomplikowanym charakterze z spora dawką bojaźliwości, a mimo to dała się ją lubić, potrafi wydobyć z widza łezkę w oku oboma oczywistymi sposobami.
Polecam serdecznie, dawno się tak nie ubawiłem na babskiej komedii, pokazującej prawdę o kobietach, o facetach także w tak surowo cudowny sposób. 8/10

czwartek, 20 października 2011

Dawno temu w Ameryce (1984)

Once Upon A Time In America (1984) – król westernu, człowiek odpowiedzialny za reżyserię jednego z najbardziej cenionych filmów o dzikim zachodzie: The Good, the Bad and the Ugly, wziął na warsztat nowojorską mafię. Zabiera widza w podróż niesamowitą, świetnie zrealizowaną, która oczarowuje go od pierwszych minut. Jednak film leżał na półce od dawna. Przerażał mnie czas jaki trzeba będzie spędzić przed tv. Raz, że jest to ciężkie wyzwanie natury fizyczno-fizjologicznej, dwa logistycznej. Lubie nie przerywane niczym seanse, filmy zobaczone na „jednym” wdechu, a przy prawie czterech godzinach emisji może być z tym problem.
Sergio Leone wyreżyserował i był jednym z scenarzystów filmu, który śmiało może obdzielić fabułą kilka innych. Śledzimy losy Davida (Robert De Niro, miło oglądać tego pana u szczytu sławy) zwanego przez przyjaciół Noodles. Poznajemy go w dość ciekawych, a dla niego niebezpiecznych okolicznościach. Dowiadujemy się, ze jest zdrajcą i można wnosić, że mamy do czynienia z człowiekiem mafii. Noodles skazany jest na ucieczkę z miasta. W obrazie przyglądamy się działalności Davida i jego przyjaciół w trzech okresach jego życia. Jako nastolatka w czasach prohibicji, jako dorosłego mężczyznę jednego z czwórki nowojorskich gangsterów zarabiających na sprzedaży alkoholu, oraz jako sześćdziesięciolatka, który powraca na stare śmieci by rozliczyć się z przeszłością. Reżyser bez ostrzeżeń skacze w czasie, bez jakichkolwiek podpowiedzi dla widza. Ale nie musi tego jednak robić. Charakteryzacja aktorów, otoczenie zmienia się w mgnieniu oka i od razu wiadomo w jakim odcinku życia głównego bohatera jesteśmy.
Film mimo, że trwa prawie cztery godziny, intryguje i zaskakuje przez cały czas. Ostatnie kilkanaście minut siedziałem z nosem przy tv (zmęczenie nie miało tu nic do rzeczy), ostatnie kilkanaście minut to mistrzowski twist, to odwrócenie wszystkiego do góry nogami, to jedno z najgenialniejszych posunięć zastosowanych w kinematografii. Arcydzieło. 10/10

poniedziałek, 17 października 2011

Prawnik z Lincolna (2011)

The Lincoln Lawyer (2011) - pisząc te słowa nie mam pojęcia, jak dystrybutor na nasz piękny kraj nazwie ów film. Pewnie jak to często bywa, ujawni rąbka tajemnicy, zdradzając w jednym słowie fabułę i totalnie odbiegnie od oryginału. Rozszyfrowanie tytułu jest banalne. Lincoln to marka samochodu, którą poruszał się prawnik będący głównym bohaterem opowieści (dywagacje na temat tytułu, podyktowane są pół godzinnym zaćmieniem i wpatrywaniem się w migający kursor. Wstęp zostaje mimo tego, że polski tytuł, jak się okazało, w momencie dostępności internetu, jest ok).
No właśnie prawnik więc film pewnie obrał cel na salę sądową. W sumie to tak, tyle, że nie jest to stricte dramat dziejący się na sali rozpraw. Tam reżyser skieruje nas, gdy to jest niezbędne. Większość czasu, jaki przyjdzie nam spędzić z Prawnikiem z Lonkolna, to poznanie jego metod pracy i powolne rozpracowywanie go jako człowieka. Fabuła dotyczy w głównej mierze, sprawy nad którą pracuje nasz bohater, broniący klienta oskarżonego o napad i pobicie prostytutki. Początkowo wszystko wydaje się być jasne i klarowne, z biegiem czasu rozwijają się jednak nowe wątki, a widza siedzi zaczarowany przed ekranem i czeka na rozwój wydarzeń.
Bywają filmy w które trzeba się wgryzać, na polubienie bohatera potrzeba czasu. Tutaj nie ma tego problemu, przynajmniej ja nie miałem. McConaughey stworzył ciekawą kreację, nadaje ludzką twarz środowisku adwokatów. W realny sposób przekonuje widza, że pomimo pogoni za pieniądzem, w jego środowisku zdarzają się ludzie mający sumienie. Na pozór prosta fabuła potrafi przykuć do ekranu i nie odpuszczać do samego końca. Nie ma przestojów, większych luk w fabule, to film dający satysfakcję z oglądania. 7,5/10

czwartek, 13 października 2011

Na granicy światów (2008-2013, sezon 3)

Fringe (2008-2013, sezon 3) – losy serialu, jego kontynuacja stały pod dużym znakiem zapytanie, praktycznie do końca emisji trzeciego sezonu. Słupki z widownia były coraz mniejsze, przesunięto emisję Fringe na piątek, co w amerykańskiej telewizji oznaczy rychły koniec serialu. Fani powoli zaczęli się przyzwyczajać do myśli, że trzeci sezon będzie ostatnim. Aż stała się rzeczy niebywała na rynku serialowym, twórcy mimo małej jak na kanał FOX oglądalności, wierząc w to co robią, w swoje umiejętności i z ukłonami dla fanów postanowili kontynuować serial i zamówić czwarty sezon.
Fabuła trzeciego kreci się wokół dwóch równoległych światów, opowiada o początku załamywania się, nazwijmy to, naszego oryginalnego świata. Oliwia, ta z numerem jeden, ląduje na początku serii w innej rzeczywistości. Walter numer dwa, robi wszystko by zapomniała o swoim świecie, lecz jego próby nie zdają egzaminu, Olivia przypomina sobie kim jest i walczy o powrót do domu. Po kilku odcinkach Fringe wraca na tradycyjny tor, agenci pracują na konkretna sprawą, nad jej rozwikłanie i już. Z tą różnicę do poprzednich sezonów, że główny wątek jest obecny przez cały czas, jest odczuwalny nawet podczas odcinków nie mających wiele wspólnego z relacji między oboma światami. Sprawy na pierwszy rzut oka dotyczące innej kwestii aniżeli zaczątek wojny światów, mają w sobie coś co dotyczy osi serialu. Obserwujemy zmagania wydziału Fringe w obu rzeczywistościach, czasami śledzimy dochodzenia prowadzone w obu światach równocześnie. Poznamy kilka ciekawych i nowych szczegółów dotyczących życia głównych bohaterów.
Obsada aktorska zostaje praktycznie bez zmian, pojawia się tylko Charlie Francis, który w świecie „B” ma się całkiem dobrze. Anna Torv jako Olivia w obu rolach sprawuje się wyśmienicie, od razu widać w którą z nich się akurat wciela. Jednak jeśli chodzi o aktorów palmę pierwszeństwa dzierży John Noble, przeniósł Waltera na wyższy poziom, a obcowanie z bohaterami których gra, to czysta przyjemność. Twórcy fundują widzowi kilka ciekawych akcji z środkami odurzającymi. W senach z ich użyciem prowadzi agent Broyles (Lance Reddick). Zobaczyć tak poważnego, bez jednego uśmiechu przez wszystkie sezony, bohatera w stanie upojenia, bezcenne. Zapraszam, warto! 8,5/10

niedziela, 9 października 2011

Blitz (2011)

Blitz (2011) – przy opisie Dirty Harry, wspominałem, że chętnie zobaczę współczesną wersję tego filmu. Moje marzenie szybko się ziściło, Jason Statham czołowy twardziel dzisiejszego kina, wciela się w postać detektywa. Wspólnie z Porterem Nash (Paddy Considine) rozpracowuje serię morderstw policjantów.
Porównanie obu filmów, jak i aktorów nie jest przypadkowe. Jasne, że Statham przy Eastwoodzie, jeśli chodzi o aktorstwo i doświadczenie wypada blado, to jednak ich role w Dirty Harry i Blitz są bardzo podobne. Każdy z nich, poprzez swoją charyzmę może wypowiadać mało wyszukane kwestie, a i tak zabrzmią one z powagą i pójdą w pięty odbiorcom. Ich postacie są wręcz identyczne. Z tą różnicą, że dzieli ich 20-30 lat i umiejscowienie akcji. Dlaczego przy promocji filmu, nikt nie wspomina, że jedną z inspiracji do napisania scenariusza była postać komisarza z San Francisco? Dziwne, że producenci nie dokonują takich porównań, które mogły by tylko przysporzyć widzów.
Odbiór każdego filmu jest inny. Jedne dają się lubić od pierwszych minut, inne dopiero po seansie, a jeszcze inne można podzielić na części i obdzielić komplementami tylko niektóre z nich. Dzieło Elliotta Lester, zaciekawiło mnie od pierwszych scen, gdzie skacowany Tom Brant tłumaczy młodzieży, że kradzież samochodu nie jest dobrym sposobem na życie, oraz napomina o kulturalne zachowanie. Do tej specyficznej roli (policjanta działającego często po za prawem, pojącego drinki na śniadanie, bez życia osobistego) Statham nadaje się idealnie. Już sama jego obecność na ekranie i wygląd , dobrze działają na wyobraźnie i postrzeganie postaci którą gra.
Ostatnie scena to swoiste oczko puszczone do widza sugerujące, że film został zrobiony na poważnie z pasją w przyjaznej atmosferze. Po seansie nie miałem wrażenia, że twórcy chcieli mi coś udowodnić, zmusić do oglądania przekombinowanego, przepełnionego mnóstwem intryg filmu. Jest kilka zwrotów akcji, sceny podnoszące ciśnienie, twardy, zdecydowany policjant egzystujący w świecie w którym jeśli nie można czegoś załatwić legalnie sięga po inne środki. Polecam 7,5/10

środa, 5 października 2011

Siedmiu wspanialych (1960)

The Magnificent Seven (1960) – Meksykańska wioska stała się ważnym punktem na mapie Calvery i jego kompanów. Horda wygłodniałych (dosłownie) typów spod ciemnej gwiazdy robi zakupy u rolników, tyle, że nie uiszcza opłaty. Zostawiają trochę żywności, by mieszkańcy mogli przeżyć, a po czasie znowu zapukać do ich drzwi. W końcu znajduje się kilku śmiałków chcących pokazać oprawcom, ze potrafią się bronić. Wyruszają do pobliskiego miasteczka w którym są świadkami interesującej podróży nieboszczyka na cmentarz. Karawaną powożą kowboje pełni odwagi, arogancji, doskonale pasujący do zadania we wsi. Przywódcą Siedmiu zostaje Chris (Yul Brynner). W krótkim czasie, mając do dyspozycji tylko kilkadziesiąt dolarów i dar przekonywania, zgarnia kilku dobrych rewolwerowców i podejmuje się wykonaniu zadania.
Dziki zachód w najczystszej postaci. Western porywa od pierwszych minut i do końca oferuje maniakom fasoli i zakurzonych butów to co lubią najbardziej. Zaczynając od obsady, poprzez interesującą historię i na ciekawym, ba nawet zaskakującym finale kończąc. W produkcji udział wzięli między innymi: Steve McQueen, Yul Brynner, Charles Bronson, Robert Vaughn, James Coburn, Eli Wallach. Panowie dostali ciekawe role, zrobili z nich małe arcydzieła i można żałować, że dziś takich filmów się już nie kręci. Obraz przepełniony jest dialogami tak mało wyszukanymi, że bardziej się nie da. Posiada klasyczną konstrukcję, uniwersalną wręcz standardowa opowieść, a mimo to chce się go oglądać. Te niby banalne wypowiedzi, infantylna chęć pomocy wieśniakom za śmieszne pieniądze są tak przedstawione, zagrane, że dajemy wiarę opowieści. Polecam, sporo dobrej zabawy. 8/10

niedziela, 2 października 2011

Gra o Tron (2011-?, sezon 1)

Game of Thrones (2011) – ekranizacje książek często powodują poruszenie wśród odbiorców. Istnieje obawa o oddanie odpowiedniego klimatu opowieści, o to czy twórcy z kamerą w ręku uchwycą wszystko to, o czym wspomina autor, a co najważniejsze czy nie zmarnują potencjału tkwiącego w słowie pisanym. Zostaje jeszcze kwestia, w sytuacji jeśli nie znamy konkretnej historii w ogóle, z czym zapoznać się na sam przód. Kiedy pierwsze podejście jest z książką, podczas oglądania filmu/serialu, nasze wyobrażenia często mijają się z tymi z ekranu. Z kolei jeśli najpierw zasiadamy w fotelu z pilotem w ręku, wyobraźnia bierze obrazy, podporządkowuje je tym z ekranu. Ja w tym konkretnym przypadku, obrałem drugą opcję, mając szczerą nadzieję, że kiedyś znajdę czas na przepastne tomy George R. R. Martina.
Ten przydługi wstęp ma tylko jedno zadanie. Notatka na temat serialu, z resztą każda inna też, powinna mieć pewien rozmiar, u mnie przeważnie krótki, zwarty i mam nadzieje, że z konkretnym i rzeczowym przesłaniem. Dziś opuszczę streszczenie fabuły, gdyż Gra o Tron to masywny, rozbudowany, rozpisany w najdrobniejszych szczegółach twór, którego się nie streszcza, nie opisze w kilku słowach, trzeba poznać w całości.
HBO wzięło na swoje barki spory ciężar. George R. R. Martin rozpisał się w swojej sadze niemiłosiernie. Książki liczą kilkaset stron, nie ukończył jeszcze pisania całej opowieści, wprowadził tyle wątków, postaci, że można by obdzielić kilka innych dzieł. Akcja dzieje się w czasach gdy, wymyśloną, acz bardzo wiarygodnie wyglądającą, krainą siedmiu Królestw włada król. Czyli w grę wchodzą zamki, stroje bardzo podobne do tych, które możemy oglądać w produkcjach o autentycznych czasach starożytnych. To wszystko wymaga sporego nakładu sił, profesjonalizmu i oczywiście pieniędzy. Z pomocą twórcom serialu przyszły komputery, ale co najlepsze nie widać ich pracy. Jasne, że można się domyślać, że futurystyczne zamczyska są dziełem które wyszło spod rąk programistów, ale można łatwo o tym zapomnieć. Jedyne co mnie zraziło w sferze wizualnej to sztucznie wyglądający śnieg, to drzewa i budowle nim oblepione, wyglądające jak nasze okna ozdabiane na Wigilię śniegiem w spraju.
Na koniec mała przestroga. Nie przywiązujcie się do postaci (ktoś kto czytał książkę wie o czym mówię), nie rozmyślajcie nad jej dalszymi losami bohaterów. Autor trochę z nas zadrwił i lekką ręką potrafi zdjąć najciekawsze z nich. To nie zarzut, to tyko przygotowanie na to co Was czeka. Gorąco zapraszam przed telewizor jak i do czytania. 9/10

piątek, 30 września 2011

Wasza Wysokość (2011)

Your Highness (2011) – omijam tego typu produkcje z daleka. Kloaczny (modne słowo ostatnio), przekraczający wszystkie granice, obleśny humor, wolę zostawić w spokoju. Filmy które jadą po najmniejszej linii oporu mnie zwyczajnie nie interesują, pruderia nie ma tu nic do rzeczy. Wasza Wysokości, posiada wszystkie wymienione przywary, jednak kilka z nich czyni ten film przystępnym.
Reżyser zabiera widza w czasy średniowiecza. Król, Tallious szanowany władca, doczekał się dwójki synów. Tadious jest synonimem dzielnego żołnierza, człowieka który przeciwnikom się nie kłania, natomiast Thadeous, to inna bajka. To książę korzystający z swojego statusu społecznego ile wlejzie. Za cel obrał sobie dobra zabawę na dworze królewskim i skrzętnie go wypełnia. Jednak gdy zły czarnoksiężnik porywa narzeczoną jego brata z ślubnego kobierca, powiedzmy, że dostaje olśnienia i razem wyruszają na misje ratunkową.
Co wyróżnia film z tłumu? Po pierwsze obsada. Świetny w rolach komediowych, kochany przez jednych, znienawidzony przez innych, Danny McBride. Ledwo co ocalały po 127 godzinach James Franco oraz balerina Natalie Portman. Aktorzy zagrali tutaj pewnie wyłącznie dla pieniędzy. Tyle, że ich praca wygląda profesjonalnie, a za odegranie ostatniej sceny (rżałem jak mały konik), należą się wielkie brawa. Po drugie, mimo całej farsy z która mamy do czynienia, obraz można także nazwać filmem drogi, kawałkiem kina przygodowego z elementami komedii. Po trzecie, nie wstydzę się rozpowiadać, że znam i cenię Your Highness, za może i dosłowny i gruboskórny, ale jednak świetny humor. 7/10

środa, 28 września 2011

Thor (2011)

Thor (2011) – syn Odyna ma zostać królem Wszechświata. Jednak kiedy mają paść słowa pieczętujące zmianę na tronie, do zamku wdziera się odwieczny wróg. Po jego szybkim unicestwieniu, Thor wpada w furię, chce jak najszybciej dać nauczkę Gigantom. Wbrew słowom ojca, niedoszły król wyrusza z misją odwetu. Ta kończy się jednak nie po jego myśli, co więcej za swe czyny zostaje wygnany z królestwa, pozbawiony mocy i zesłany na ziemię.
Początkowo myślałem, że główną bolączką będzie aktor grający główna rolę. Okazało się jednak, że Chris Hemsworth wypadł całkiem przyzwoicie na tle pozostałej obsady. Do fabuły podchodziłem z otwartym sercem, odsuwałem od siebie skargi widowni, jakoby losy głównych bohaterów mało obchodziły widza z racji nie bycia ludźmi. Niestety komentarze były słuszne, mało mnie interesowała jakaś wojna między dwoma narodami, które pierwsze widzę na oczy. Szybko doszedłem do wniosku, że to nie przez to, że nie znam papierowej wersji filmu, nie potrafię wczuć się w klimat. Winę za brak empatii ponoszą twórcy jak i sami aktorzy. Dawno nie widziałem tak mało przekonujących postaci, tak słabo napisanych dialogów. Gdyby w miejsce czwórki przyjaciół Thora postawić kanapy, różnice były by znikome.
Film niestety posiada kilka pomysłów, które delikatnie mówiąc minie nie zachwyciły. Sposób w jaki zesłany z niebios człowiek z młotkiem, może nie zakochuje, ale wpada w gorące interakcje z Jane (Natalie Portman), był mało przekonujący i do bólu schematyczny. Sceny które z założenia miały być poważne momentami bawiły. Lecz to co najbardziej irytuje to brak chemii, czy to między aktorami, czy na linii obsada-widz. Każdy zagrał swoje, nie czuć żadnych emocji, ciężko tu kogoś polubić. Film w gruncie rzeczy przeznaczony do fanów komiksu. 5/10

niedziela, 25 września 2011

Kac Vegas w Bangkoku (2011)

The Hangover Part II (2011) – po ekstremalnie szybkiej zmianie sal kinowych, udało mi się zobaczyć film w całości. Udało mi się także dotrwać do końca seansu, a przy tak mało zabawnej komedii, nie było to łatwe. To naprawdę deprymujące, nawet kiedy nie płacisz za bilety, kiedy obcowanie z X muzą, w jedynie słusznym miejscu, kończy się takim fiaskiem.
Druga część nie odbiega znacznie od poprzedniczki. Zastosowano podobne patenty mające rozbawić widza. Szykuje się kolejne wesele, więc i wieczór kawalerski. Pierwszy odbywa się w bistro z naleśnikami i tutaj jeszcze można dostrzec drobne elementy humorystyczne. Zaproszenie Alana na uroczystość, scena na lotnisku gdzie, Galifianakis (nie miał za dużo do pokazania, to i też filmu nie uratował) uzmysławia przyszłemu adeptowi medycyny, postać serialową Doogiego Howsera, że aktor odgrywający rolę, przyznał się do swoich preferencji seksualnych, także potrafi wywołać rechot. Przygody w Bangkoku są słabe i z całą stanowczością stwierdzam, że nic nie powoduje wysiłku mięśni twarzy. Ta przeważająca część filmu, prezentuje się tragicznie. Żarty, poniżej poziomu zaakceptowałem jeszcze przed seansem, ale tych także nie było za dużo. Wygląda jakby scenariusz był pisany na bieżąco na kolanie. Totalne olewanie widza i sprzedawanie tego samego produktu z przedawnioną datą do spożycia. 5/10

środa, 21 września 2011

Colombiana (2011)

Colombiana (2011) – dostając dwa darmowe bilety do kina, można się tylko cieszyć. Rozczarowanie przychodzi w chwili gdy zaczyna dopasowywać się repertuar, godziny wyświetlania konkretnych filmów do swojego grafika dnia, a na wykorzystanie prezentu jest mało czasu. W takich chwilach, po ciężkich obliczeniach matematycznych, logistycznych wybór padł na: Colombiana i The Hangover Part II.
Główną bohaterkę, Cataleya, poznajemy jako małą dziewczynkę, będącą świadkiem morderstwa swoich rodziców. Niewinna, przestraszona dziewięciolatka, patrząc oprawcy w oczy, który przed chwilką przyczynił się do tego, że została sierotą, wbija mu nóż w dłoń i ucieka. Zabiera ze sobą cenne informacje, pomocne w dostaniu przepustki do innego życia. Akcja przenosi się do Stanów. Tam Cataleya, nie chcąc wpaść w wir rządowej opieki nad dziećmi, kolejny raz ucieka i odnajduje wujka. Dostaje dach nad głową i wychowanie zgodne z rodzinnymi tradycjami. Po latach nauki, w CV w rubryce zawód, może spokojnie wpisać płatny morderca. W wolnych chwilach, zajmuje się likwidowaniem ludzi powiązanych z sprawcą traumy jej życia, który jak się szybko okaże, jest na usługach CIA.
Twórcy nie bawią się z widzem w kotka i myszkę. Dają od początku do zrozumienia co chcą sprzedać. Za to dostają punkcik. Drugi przyznaję za obsadzenie w głównej roli kobiety. Miło popatrzeć jak piękna niewiasta, rozprawia się tak efektownie z bandziorami. Tyle, że tutaj pojawia się pierwszy problem. Kobieta, a na początku dziecko, dokonują rzeczy trudnych z punktu widzenia psychologicznego jak i fizycznego. Zgodzę się z faktem, że płeć piękna potrafi, ponoć jest, bardziej odporniejsza psychicznie od tej brzydkiej. Jednak czyny popełniane przez Kolumbijkę nie idą w parze z jej wyglądem. Ponieważ czy to jako dziewczynka czy jako kobieta, wygląda całkiem zwyczajnie wręcz niewinnie. Szczegół, ale mnie zraził. Fabuła, straszliwie naiwna. Z jednej strony widz jest przekonywany o wielkim profesjonalizmie bohaterki, by co chwila doświadczał lekkomyślnych rozwiązań z jej strony. Akcja, którą taki obraz powinien epatować, nie klei się za cholerę. Nie wiem, może winę ponosi obsada w większości wyglądająca jak gwiazdy porno z końca lat osiemdziesiątych. Może dlatego, że ktoś wymyślił motyw zemsty, nie martwiąc się zbytnio jak połączyć poszczególne sceny ze sobą. Ostatni punk przyznaję za to, że komuś się w ogólne chciało zrealizować obraz do końca.3/10

sobota, 17 września 2011

Dyktator (1940)

The Great Dictator (1940) – po zapoznaniu się z biografią Chaplina, Dyktator jest mi tym bardziej bliski. Wiedząc ile sił i pracy zostało włożone w ten obraz, ile wyrzeczeń by dopiąć celu. To dzieło jest przypieczętowaniem wielkiej kariery Chaplina jako filmowca, ale także mówi sporo o nim jako człowieku odważnym, gotowym w 1940 roku wyśmiać politykę Trzeciej Rzeszy i samego Hitlera.
Początek filmu był dla mnie szokiem. Pierwszy raz usłyszałem głos Chaplina. Wypowiadał się się jako żołnierz armii Tomanii (nazwa wymyślona na potrzeby filmu), obsługując zmyślne działo, mające zniszczyć kawałek Europy. Wspomniany bohater to Żydowski fryzjer, marny szeregowy o gołębim sercu. Podczas obławy ratuje, przełożonego, co jest początkiem wielkiej przyjaźni. Po zakończeniu wojny, postać grana przez komika wraca do getta. Misja ratownicza nadszarpnęła jego zdrowiem, powraca do domu z amnezją i wpada w coraz gorsze tarapaty.
Chaplin w wyreżyserowanym przez siebie filmie wciela się w dwie role. Jedną z nich jest wspomniany fryzjer. Druga to rola dyktatora, potwierdzająca jego wielki talent. Działania i zachowania Hynkela, przedstawione są w sposób przezabawny, ale nie są pozbawione głębszych przemyśleń. To drwina z jednego z największych barbarzyńców współczesnego świata, zrealizowana i dopracowana w najmniejszym szczególe. Jego przemowy w udawanym niemieckim, bawią i przyprawiają o ciarki na plecach jednocześnie. Scenę, gdzie Chaplin dyktuje list, wypowiada kilka zdań, a maszynistka uderza tylko dwa razy w klawisze, by za moment, po wypowiedzeniu przez wodza jednego słowa, zapełnić dwie linijki tekstu, odtwarzałem kilka razy. Mistrzostwo! Takich smaczków, zabiegów świadczących o błyskotliwości Chaplina jest w obrazie sporo, ich wykrycie to wielka frajda. The Great Dictator, stawia autora na szczycie szyderców, względem Rzeszy. Gorąco polecam. 10/10

wtorek, 13 września 2011

X-Men: Pierwsza klasa (2011)

X-Men First Class (2011) – w dzisiejszych czasach, pieniądz przedkładany jest nad wartości merytoryczne i estetyczne kina. Liczy się tylko zysk z produkcji. Dlatego też Hollywood często sięga po sprawdzone patenty. Coraz częściej na ekranach możemy oglądać restarty serii, remaki i inne stwory bazujące na czymś co już było. Jestem tego przeciwnikiem, nie odpowiada mi zarabianie wytwórni filmowych bez większego wysiłku. Wyjątkiem od tych wszystkich powtórek jest X-Men: Firts Class.
W pierwszych scenach reżyser zabiera nas w czasy II wojny światowej. W jednym z obozów, żołnierze rozdzielają młodego chłopca od rodziców. Pod wpływem silnych emocji, młodzieniec zaczyna wykazywać nadprzyrodzone możliwości, którymi zainteresował się Sebastian Shaw. Niemiecki żołnierz poddaje chłopaka ciężkiej próbie, a widz dowiaduje się skąd u Erika tyle żalu i nienawiści. Szybko przeskakujemy w lata sześćdziesiąte, poznajemy Xawiera i Raven. Znajdujemy się w okresie kiedy między Stanami Zjednoczonymi, a Związkiem Radzieckim stosunki są dosyć chłodne. Pomóc CIA w tej problematycznej sytuacji, ma grupa ludzi z zmienionym genotypem. Historia na dobre się rozpoczyna.
Choć nigdy nie byłem wielkim fanem komiksów, po ich ekranizację często sięgam. W tym przypadku było jeszcze prościej, ponieważ film zbierał sporo pochlebnych opinii. Po seansie muszę przyznać, że naprawdę dostaliśmy, dobrze zrobionego blockbustera, który oferuje dużo więcej aniżeli tylko efekty specjalne. Fabuła jak na film tego typu jest niesamowicie rozbudowana, nie pozwala się nudzić przed ekranem. Role są tak napisane i zagrane, że aż miło. Świetnie spisał się Kevin Bacon jako Shaw oraz Michael Fassbender w roli Magneto. Panowie błyszczeli ponad resztą ekipy, choć ta także nie zawiodła. Pomimo tych wszystkich dziwactw prezentowanych przez X-menów, film wypada nad wyraz naturalnie. Dwie godziny spędzone z mutantami oglądało się jak zwyczajny film sensacyjno-przygodowy. Zmyślnie przedstawiono ewolucję rasy ludzkiej do obecnej postaci, bohaterzy są zaprezentowani w taki sposób, że widza nic nie razi po oczach, bez problemu daje wiarę w to co widzi. Dobrze zagospodarowany czas. 8/10

niedziela, 11 września 2011

Sucker Punch (2011)

Sucker Punch (2011) – główna bohaterka po ekstremalnych doświadczeniach w domu rodzinnym ląduje w zakładzie dla psychicznie chorych. Jej ojciec, po śmierci swojej żony, nie odziedzicza żadnego majątku. W ramach zemsty umieszcza Baby Doll w odosobnieniu. Dziewczyna zamknięta pod przymusem robi wszystko by się wydostać z szpitala. Żeby tego dokonać musi zebrać kilka przedmiotów, które będą pomocne w drodze do wolności. Przechadzki i zdobywanie fantów, tak po prostu mogło by nie przekonać widza. Więc Snyder, wprowadził do obrazu elementy ludzkiej wyobraźni.
Początek i koniec filmu podobały mi się bardzo. Środek czyli jakieś 80% już mniej. Obrazy które oglądałem nie miały tej siły, która powoduje, że człowiek przejmuje się bohaterami, że życzy im dobrze. Ponieważ o ile zaprezentowana, wymyślona rzeczywistość momentami może się podobać, tak łącznika fabularnego między poszczególnymi scenami totalnie brak. Niby wiemy, że cel jest jeden, ale tak mało przekonująco to wygląda, że ciężko wciągnąć się w tę historię. Czasami słabą fabułę ratują aktorzy, w tym wypadku aktorstwo jest wprost proporcjonalnie do scenariusza, słabe.
Jedynym z nielicznych elementów na tzw plus są efekty specjalne i częściowo muzyka. Pojedynki dziewczyn, z trzeba przyznając pomysłowym wykonanymi i przedstawionymi wrogami, prezentują się ciekawie, a przy akompaniamencie Björk jakby bardziej. Tyle, że to nie wystarczy. 5/10

wtorek, 6 września 2011

Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach (2011)

Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides (2011) – tak lubiany przez wielu serial, mnie nigdy nie porywał. Oglądałem pierwsze dwie części, mało z ich treści zostało w głowie. Trzecia umknęła mi, niczym Jackowi, Czarna Perła. Moje podejście do "Na Nieznanych Wodach" można odbierać jako mało profesjonalne, aczkolwiek traktowałem to bardziej jak spojrzenie na dzieło Marshalla, bez większego bagażu doświadczeń, zwyczajnie zobaczyć i opisać na chłodno.
Wszyscy wokół powiadali, że Jack Sparrow zbiera załogę i wyrusza w podróż ku fontannie młodości. Dowiaduje się o tym sam Jack, szybko wpadając na trop fałszywego kapitana, który okazuje się odrobinę sprytniejszy i doprowadza do sytuacji w której Sparrow budzi się jako więzień na łajbie zmierzającej do upragnionego przez wielu celu.
Ciężko ciągnąć jeden motyw już po raz czwarty. Twórcy nie mają wiele do zaoferowania w kwestii fabularnej. Łączą ze sobą poszczególne sceny, okraszając je nieznośnie rozdmuchaną ścieżką dźwiękową i liczą, że się spodoba. Niestety na mnie, nie podziałało. Oglądanie czwartej części, to jak spacer do domu po owocnej nocy, na wakacyjnym grillu. Niby świetne widoki, wschód słońca, rześkie powietrze, a jednak cholernie męczące. Taki jest film. Od strony technicznej wszystko dopracowane perfekcyjnie. Efekty, za co plus, nie rzucają się w oczy, momentami widz zostaje uraczony ciekawymi zdjęciami. Jednak to za mało by się przynajmniej na moment zatrzymać przy filmie i podziwiać, rozkoszować historią, losami bohaterów. Podczas seansu było tylko kilka chwil, które można pochwalić. A to tylko dzięki temu, że to sceny z Deppem. On jedyny ciągnie fabułę, dla jego maniery w głosie i specyficznemu zachowaniu warto wytrwać do końca. Reszta załogi, z Penelope Cruz na czele, która nie pasowała mi do obrazu, nie zachwycała. Ekipa wyglądała jakby pojawienie się na planie było smutnym obowiązkiem. Rozśmieszył mnie jeszcze fakty ukrywania kobiecych piersi (morskich syren), gdy w tle giną ludzie, albo statek wraz z załogą zostaje wciągnięty pod powierzchnię wody i to nie w celu eksploracji dna morskiego Wystarczy. 5,5/10

sobota, 3 września 2011

Strefa X (2010)

Monsters (2010) – lubię filmy, które wśród rzeszy internautów wzbudzają tyle kontrowersji. Ja niestety dałem się nabrać i także czytając kilka opinii, odłożyłem go na bok. Do czasu aż milczący krytyk na swoim blogi wspomniał o tym filmie w ciepłych słowach, postanowiłem sprawdzić o co chodzi.Pomysł na scenariusz bardzo prosty. Dwójka nowo poznanych ludzi, musi dotrzeć w określonym czasie do granicy USA. Akcja dzieje się w zakażonej strefie. Zakażonej dlatego, że sonda wystrzelona by zebrać próbki i dowody na życie poza ziemskie rozbija się w Meksyku. Przypuszczenia naukowców się sprawdzają, i z rozbitego statku wydostają się tytułowe potwory i atakują ludzi. Temat wałkowany setki razy. Z tą różnicą, że to nie kreatury z kosmosu będą grać pierwsze skrzypce. Reżyser chciał pokazać widzowi bardziej ludzką stronę ten trudnej sytuacji.Co ciekawe film jest tak zrobiony, że to w sumie mało istotne kto i co zagraża głównym bohaterom. Oni muszą uciekać w bezpieczne miejsce i tyle. Twórcy wymyśli ponad stumetrowe stwory, ale równie dobrze mogła to być teściowa, czy urząd podatkowy. Liczą się emocje, losów bohaterów, może i w oczywisty sposób rozpisane, ale na tyle dobrze, że ich podróż jest nam bliska. Chcemy aby im się udało i mimo niesprzyjających okoliczności, nie tylko zagrożenia z zewnątrz, by coś ich połączyło. Para aktorów grających główne role, dobrana bardzo dobrze. Byli przekonujący, idealnie wpasowali się w sytuacje. Dobre kino, inne od letnich blockbusterów, od których trzeba czasami odpocząć. 8/10

czwartek, 1 września 2011

Chaplin (1992)

Chaplin (1992) - do tej pory widziałem tylko dwa filmy Chaplina, a już stałem się wielkim fanem mistrza. Po zapoznaniu się z jego biografią jestem jeszcze bardziej przekonany, że po naszym świecie chodził niegdyś genialny komik, reżyser, wielce interesujący człowiek. Jego działalność w branży filmowej, jak i życie osobiste były na tyle ciekawe, że 150 min seansu przemyka bardzo szybko, a po zakończeniu nie pozostaje nic innego, jak zobaczyć galę rozdania Oscarów z 1972.W postać jednego z najwybitniejszych komików w dziejach kina wcielił się Robert Downey Jr. Aktor wręcz stworzony do tej roli pod względem warunków fizycznych, ale także z dobrym warsztatem. Bez większej przesady można powiedzieć, że na czas kręcenia filmu stał się Chaplinem, był bardzo przekonujący. Obraz liczy już prawie 20 lat więc mamy dodatkową możliwość podejrzenia jak wyglądały gwiazdy kilkanaście lat temu. Epizodyczna rolę zagrała Milla Jovovich, jako pierwsza żona Charlsa, młodziutka, nieokrzesana aktoreczka. Pierwszą pracę w przemyśle filmowym Chaplin zawdzięcza Mackowi Sennett, którego zagrał Dan Aykroyd. W 1992 aktor był w formie, jego kilka minut na ekranie naprawdę może się podobać, szkoda, że obecnie go mało widać. Na koniec omawiania zostawiłem sobie Duchovnego i powiem szczerze, że z wąsikiem wyglądał przekomicznie, do roli Hanka Moodiego musiał po prostu dojrzeć.
Film jest swoistym wywiadem przeprowadzanym przez Georgea Hayden (fikcyjna postać, w tej roli Anthony Hopkins) z Chaplinem. Początkowo słyszymy tylko komentarz do tego co widzimy na ekranie, w miarę upływającego czasu dowiadujemy się, że to właśnie autor biografii, rozmawia z podstarzałym komikiem, ustalając szczegóły z jego życia. Poznajemy Chaplina już jako małego chłopczyka, który sam wprasza się na scenę teatru, po tym jak jego matka zostaje wygwizdana przez publiczność. Ta sama publiczność jest oczarowana występem małego chłopca i to tak naprawdę ten moment można nazwać początkiem drogi na szczyt. Obraz obfituje w wielkie informacji o „włóczędze”, wszystko wygląda autentycznie, reżyser stara się nie oceniać, jest mowa o jego sukcesach ale także o słabostkach i marnych latach w jego życiu. Poznajemy człowieka o wielkiej determinacji, talencie, który stawia wszystko na jedną kartę i do bólu poświęca się temu co robi. Wierzy głęboko w to co robi, przewidział, że rola Hitlera w życiu świata będzie coraz większa i kiedy pod koniec lat 30tych XX wieku zaczyna kręcić The Great Dictator ludzie nazywają go szaleńcem. W dniu premiery w oczach widzów stał się wizjonerem (film z 1940 roku jeszcze przede mną, notka na pewno się tutaj pojawi)Polecam, bardzo dobry film biograficzny, z świetna rolą Downey Jr., o wielkim twórcy i ciekawym człowieku. 8/10