poniedziałek, 26 marca 2012

Coś (2011)

The Thing (2011) – znaczenie słowa kultowy, straciło na sile w czasach kiedy gwiazda może się stać każdy, a kino popularne z roku na rok obniża poprzeczkę. Jednakowoż film z 1982 roku, który opowiada historię po tej zastanej tutaj, jest ponadczasowy, uniwersalny i nawet oglądany po latach ma swoją siłę. Twórcy preqela mieli sporo odwagi, by odkopać coś wielkiego i nakręcić obraz dopełniający historię cenioną przez kinomanów, wchodząc na grząski grunt gdzie widza zna doskonale zakończenie. Przez co element zaskoczenia przestaje istnieć, a cała uwaga skupia się na rozwoju wydarzeń mających na celu eliminację mieszkańców bazy Thule przez tytułowe Coś.
Po wstępie, całkiem przystępnym z resztą, obraz zaczyna robić się mdły, mimo iż teoretycznie sporo się dzieje. Widać, że reżyser miał wizję wprowadzenia elementu zaskoczenia, tajemnicy ale na wysiłkach się skończyło. Mimo nadarzających się okazji by chwilę potrzymać odbiorcę fabuły w niepewności, szybko odsłania karty i przechodzi do neutralizacji postaci. Szkoda, że historia została tak spłaszczona i polegała na jak najszybszym dotarciu do końca który spaja oba filmy. Nie ma w sobie odrobiny klimatu obrazu z początku lat osiemdziesiątych, obraz zupełnie pozbawiony jest napięcia i to nie przez to, że znamy temat. Trudno odczuwać jakiekolwiek emocje podczas seansu ponieważ bohaterzy jak i cała historia jej nie posiadają. Nie potrafiłem polubić żadnej z postaci, nawet przybysz z kosmosu nie robił żadnego wrażenia ponieważ jego alienowatośc była nader silna. Jedynym sukcesem dzieła jet to, iż nie jest całkowitą klapą, ale to za mało by móc się cieszyć z oglądania. 5/10

środa, 21 marca 2012

Rodzina Borgiów (2011-?, sezon 1)

The Borgias (2011-?, sezon 1) – czasy kiedy chodziłem do szkoły podstawowej, tej z ośmioma klasami, nie zawsze były podporządkowane przyswajaniu historii, szkołę traktowałem jako smutny obowiązek. Skostniała struktura szkolnictwa lat dziewięćdziesiątych także nie potrafiła przekonać, że poznawanie, że nauka może być ciekawa. Dziś mając do dyspozycji przeróżne media możemy dochodzić prawdy, rozwijać zainteresowania bez większych problemów. W dobie internetu uzyskanie żądanej informacji trwa chwilę, gorzej jest z jej utrwaleniem. Na przeciw młodzieży wyszła stacja Showtime kręcąc serial o jednym z najbardziej kontrowersyjnym rodów w historii kościoła, rodziny Borgia. Nie ośmielę się zaryzykować, że serial powinien być przybliżony pragnącym poznać kawałek historii na lekcjach religii, o nie. Chce podkreślić jedynie fakt, że opowiadanie otwarcie o czasach gdy papież, duchowieństwo wiodło rozlazłe i niekoniecznie wedle przykazań życie, może skutkować chęcią poznania czasów kiedy kościołem władał Aleksander VI. Może doprowadzić do dyskusji, debat na temat. A takie zdobywanie wiedzy jest o wiele skuteczniejsze, aniżeli droga przez lata edukacji z pamiętnym skrótem ZZZ (zakuć, zdać, zapomnieć). Osobiście wertowałem strony z informacjami na temat rodu. Głód poznania był bardzo silny, konfrontacja prawdy historycznej z fabularną fantazją scenarzystów to interesujące doświadczenie, jak i serial z resztą!
Życie Rodrigo Borgii, a potem papieża Aleksandra VI owiane jest mniej lub bardziej realistycznymi legendami . Po dziś dzień nie wiadomo tak naprawdę które z nich były prawdziwe. Jasne, że twórcy w większości ukazali ciemną stronę stronę rodu, ale nie sięgnęli po najbardziej sprzedajny materiał. Przypisywane Aleksandrowi orgie z własna córką, otaczanie się gromadą kobiet, zostały pominięte. Widać, że postać grana przez Jeremy'ego Ironsa (pierwszorzędna rola) darzy niewiasty wielkim uczuciem, aczkolwiek jego zaloty pokazane są w subtelny sposób. Serial skupia się głównie na oddaniu jakim papież darzył swoje potwierdzone i akceptowalne przez kościół dzieci. Nepotyzm w najczystszej i ogromnej postaci. Przedstawia w jaki sposób przy ich pomocy starał się utrzymać na stanowisku i jak im za to dziękował.
Showtime ma rękę do zatrudniania dobrych aktorów, tym razem także się udało. Jeremy Irons zagrał wspaniale, stał się przywódcom duchowym na czas trwania zdjęć, każda minuta spędzona na ekranie poświadcza, że mamy do czynienia z człowiekiem o ściśle sprecyzowanych celach, cynicznym i pozbawionym skrupułów dyrygentem kościoła. Młodsi koledzy także dopisali. W rolę synów wcielili się François Arnaud, oraz David Oakes. Po kilku epizodach przekonałem się do nich i wierzyłem w ich interpretacje bohaterów. Lukrecję (córka Ojca św), zagrała Holliday Grainger, zmieniając swoją postać z naiwnej nastolatki w wyrachowaną kobietę, potrafiącą poruszać się w świecie kłamstwa i pozorów. Lecz moim faworytem został odtwórca roli Karola VIII, Michel Muller. Aktor przedstawił króla Francji w idealny sposób, jego ambiwalentne w treści i odbiorze przemowy, czy też sposób bycia, który przerażał i zachwycał jednocześnie były ozdobą serialu.
Dziewięcio odcinkowa saga przepełniona jest kościołem i jego atmosferą. Wiele scen kręconych jest w domu Bożym, ma wydźwięk czysto religijny, ale trudno dopatrywać się tutaj moralizowania czy jakiejkolwiek nauki. To intrygujące tło dla historii, która od środka istnieje jako mroczna, pełna szarad i wstydliwych tajemnic rzeczywistość. To świat o jakim dziś kościół i fanatyczni wierni nie chcą pamiętać. Polecam. 8,5/10

niedziela, 18 marca 2012

Druga ziemia (2011)

Another Earth (2011) – to kameralna opowieść o poszukiwaniu drugiej szansy, akceptacji, miłości w związku który nie może się udać. A to wszystko z tłem pozwalającym obrazowi otrzymać metkę dramatu sci-fi. Drugi plan to lustrzane odbicie naszej planety na horyzoncie. Pojawiła się tak samo niespodziewanie, jak wypadek samochodowy, którego sprawczynią jest pijana nastolatka, uśmiercają tym sposobem trzy osoby, licząc nienarodzone jeszcze dziecko. Po wyjściu na wolność Rhoda jedyne czego pragnie to odpuszczenia grzechów, to przyznanie się człowiekowi, że zabiła jego bliskich.
Druga ziemia, bo tak została w filmie nazwana bliźniacza planeta, pełni role epizodyczną, ale mającą wiele wspólnego z decyzjami, które podejmują bohaterowie. Reżyser nie zajmuje się rozwikłaniem zagadki dlaczego i jak planeta pojawiła się nagle na niebie, stara się zadawać pytania natury społeczno-egzystencjonalnej. Wiemy tylko, że pojęcie lustra nie zostało wprowadzone przypadkowo, druga planeta przypomina naszą ziemię, co zrodziło pierwsze pytania jak zachowamy się spotykając samych siebie. Twórcy wytykają naszemu gatunkowi, że fenomenowi przyklejają łątkę z numerem dwa, naiwnie wierząc, że jesteśmy w centrum wszechświata.
Na ziemi o numerze jeden bohaterowie mierzą się z tragediami sprzed czterech latach. Obraz prowadzony jest nadzwyczaj spokojnie, statycznie ale przyglądanie się postaciom sprawia może nie radość, ale płynie z tej obserwacji pewna nauka. Możemy bez problemów wejść w skórę każdej z stron, aktorzy zagrali naturalnie i nawet z niecodziennym widokiem za oknem film ogląda się jak dobry dramat. Spójność obrazu zmarnowana jest pod sam koniec, finał wygląda jakby pisany był w pośpiechu bez konkretnej wizji. Staje się spłaszczony do granic możliwości, ale cóż to. Dzieło za trochę ponad milion dolarów może mieć potknięcie, który widz musi wybaczyć. 7/10

piątek, 16 marca 2012

Elita zabójców (2011)

Killer Elite (2011) – jest Statham, jest De Niro i Owen wrzucił swoje trzy grosze, ale co mną osobiście wstrząsnęło to Dominic Parcel, który pokazał się z jak najlepszej strony. Wtargnął odmieniony, naprawdę grał, zmienił się na tyle, że potrzebowałem kilku chwil by go rozpoznać. Jego drugoplanowa rola jest idealnie napisana, pojawia się znikąd, daje solidnego kopa i (delikatny spojler) odchodzi w cień w nader slapstickowy sposób. Polubiłem tego faceta, nie zostanie pewnie zmiennikiem Stathama, aczkolwiek obaj potrafią stworzyć wybuchową mieszankę.
Elita zabójców opowiada (you don't say) o mordercach, o profesorach zabijania, mordowania, unicestwiania wszystkiego i wszystkich z listy do odhaczenia. Film otwiera scena morderstwa i kiedy sprawcom udaje się uciec jeden z nich rzuca dialogiem za który scenarzysta powinien zostać rozstrzelany na oczach własnej rodziny. Finał obrazu także nie należy do zbyt odkrywczych, ale tutaj wystarczyłaby egzekucja bez świadków. Większa część fabuły to przesada, aktorzy co rusz śmieją się w twarz grawitacji, a zdrowy rozsądek zostawiają innym. I tak można by jeszcze kilka zdań wypisywać jak film ślizga się po granicy absurdu i dobrego smaku, ale równie dobrze można by narzekać na soczystość i pyszność truskawek. Tutaj twórcy świadomie korzystają z środków jakimi posługują się wszyscy w kinie sensacyjnym z tą różnicą, że zaprezentowali ciekawy pomysł na umieszczenie akcji na początku lat osiemdziesiątych. To wprowadziło do filmu ciekawy klimat, wyeliminowało wszystkie cuda dzisiejszej techniki i lokowanie produktu. Reżyser potrafił zmusić do pracy De Niro, który z bronią wyglądał może mało atrakcyjnie, ale nazwanie aktora kimś kto zasłużył na gażę nie będzie przesadą. Ciekawe jest to, że po seansie nie żałuje się poświęconego czasu, człowiek nie czuje się zhańbiony i wie, iż takie przewietrzenie umysłu musi co jakiś czas nastąpić. 6/10

poniedziałek, 12 marca 2012

13 zabójców (2010)

Jûsan-nin no shikaku (2010) – 5 marca 1844 roku Zusho Mamiya popełnia harakiri. Czyn odebrany jest jako akt sprzeciwu wobec postawy lorda Naritsugu, człowieka mającego zostać głównym doradcą samego Shoguna. Lord, jako osoba mające ogromne koneksje polityczne wprawiał w czyn powiedzenie, że życie docenia się bardziej, gdy wokół obecna jest śmierć, mordując swoją służbę ot tak, solidnie się przy tym bawiąc. Jego zamiłowanie do okrucieństwa, śmierci miało mieć katastrofalne skutki kiedy będzie doradzał głowie kraju. Szybko dochodzimy do momentu kiedy zostaje opracowany plan uśmiercenia szaleńca, którym zajęło się 13 śmiałków gotowych oddać życie w słusznej sprawie.
Film składający się jak łatwo przewidzieć z dwóch części, zachęca do oglądania każdej z nich w równym stopniu. Początek wymaga odrobiny skupienia (trzeba było sprawdzić kim tak konkretnie był Shogun), ale nawet bez dostępu do informacji można się połapać w fabule. Pierwsza z nich przedstawia realia jakie panowały w Japonii w połowie XIX wieku. Już na otwarciu reżyser daje widzowi poznać czym w kraju kwitnącej wiśni był honor Samuraja. Poznajemy tutaj bohaterów, co prawda w sposób bardzo skrótowy, jednak wystarczający by poczuć więź z postaciami wybierającymi się na misje. Co ciekawe mimo poważnej atmosfery, scen które do zabawnych nie należą, a dosadnej ukazują okrucieństwo lorda, reżyser wplótł kilka zabawnych dialogów, sytuacji przez które obraz stał się bardziej autentyczny. Bo misja, nawet ta skazana na niepowodzenia to jedno, a chwile spędzone na dotarciu do wyznaczonego celu i humor pomagający zachować trzeźwy rozum to drugie. Kiedy bohaterowie docierają i przygotowują miejsce gdzie ma odbyć się zamach, film nabiera tempa i przez 40 minut dane nam będzie zobaczyć jedną z najlepiej zrealizowanych scen walki w ostatnich latach. Plan bitwy, wzięcie wroga z zaskoczenia, choreografia każdej jednej potyczki, każdego zamachnięcia mieczem zrealizowano po mistrzowsku. Osobiście zauważyłem tylko dwie wpadki i to z winy speca od efektów. Zastosowanie cyfrowych zwierząt niestety nie wyszło najlepiej. Na szczęście w żaden sposób nie psuje to seansu, a ten był zabójczo dobry. 7,5/10

czwartek, 8 marca 2012

Hugo i jego wynalazek (2011)

Hugo (2011) – życie recenzenta, podczas narodzin kina było banalnie proste. Kiedy pociąg wjechał na stacje kolejową, publika w szoku ucieka z sali kinowej, albo obraz o wyprawie naukowców na księżyc, lądujących w oku ciała niebieskiego. To musiało się podobać, nikt nie dyskutował, nie nadinterpretował intencji autora. Dziś jest odrobinę inaczej, filmy są dłuższe - oceniać mogą je wszyscy, efekty specjalne specjalniejsze, ale zasada pozostaje taka sama. Wizyta w kinie ma poruszać wyobraźnię, ma cieszyć, musi zrobić cokolwiek byle by tylko narząd pośrodku klatki piersiowej zmienił rytm.
Martin Scorseze przedstawia historię chłopca, syna zegarmistrza, który musi sobie radzić sam po śmierci ojca. Potajemnie mieszka na paryskim dworcu, nakręca zegary i zbiera części do tajemniczej maszyny. Pragnie ją naprawić i wierzy, że metalowa zabawka przekaże mu wiadomość z zaświatów od ojca. Przyłapany na kradzieży, traci notatnik z zapiskami pozwalającymi „ożywić” urządzenie. Strata notatek przynosi mu jednak interesującą znajomość, kluczową w rozwiązaniu problemu.
Twórca wspomina w swoim dziele pionierów kina, nakręcił film ku chwale iluzjonisty, reżysera Georga Melies z wspaniałym wyczuciem tematu. Na każdym kroku obserwujemy miłość do kina, do jego początków i ogromną chęć do zadowalania widza. Oscary w kategoriach: efekty specjalne, scenografia i zdjęcia mówią same za siebie, nawet kiedy nie zawsze się zgadzamy z wyborem akademii. Każda scena w przepełnionym magicznym atmosferą filmie cieszy oczy, zostaje w głowie na dłużej i przypomina za co kochamy X muzę. Cieszę się, że twórca nie szczędził środków na produkcję, że mógł zrealizować dzięki temu pierwszorzędne widowisko, wystawiając porządną laurkę dla przemysłu filmowego.
Na koniec kilka słów o obsadzie aktorskiej. Ta starsza zagrała dobrze, bez potknięć. Ta bez dowodów osobistych w szczególności odtwórca roli Hugo, Asa Butterfield miał kilka słabszych scen, ale za kilka lat wraz z świetną Chloë Grace Moretz para może wzbudzać kontrowersje. Przydzielone role pasują do ich odtwórców, więc co powodowało by zatrudnić błazna, prześmiewcę dzisiejszej kultury, Sashhę Barona Cohen? W sumie powód jest mało istotny, Brytyjczyk sprawił, ze to cudne dzieło jest jeszcze lepsze. Jego akcent, maniera w głosie sprawia, że chciało by się go słuchać cały czas. „Another orphan” czy też wykrzyczane na dworcu do młodego złodziejaszka „paper bag” brzmi pysznie. Komik wykonał świetną pracę, daje się zauważyć, że kiedy prowadzi go wielki reżyser, potrafi wywołać pozytywne emocje. 8,5/10

Ogłoszenie: przeglądając odpowiedzi google na temat mojego bloga, natknąłem się na kanał z youtube o takiej samej nazwie jak moja. Z tego miejsca chciałbym wyjaśnić, że nie mam nic wspólnego z jego autorem, ZygfrydemQ. Zbieżność nazw przypadkowa, z wskazaniem, że ta na blogspocie była pierwsza.

poniedziałek, 5 marca 2012

Cop Land (1997)

Cop Land (1997) – ktoś kojarzy Bartka? Drzewo, konkretnie dąb z województwa świętokrzyskiego, trzymany przy życiu wszelkimi sposobami. Ten pomnik przyrody z bliska wygląda jeszcze bardziej żałośnie aniżeli na fotografii. Człowiek niemal współczuje tej hybrydzie drzewa, metalowych wsporników i podoczepianej kory, zdartej z innych drzew. Nie, nie zajmuje się od dziś dendrologią, zwyczajnie oglądając Copland przypomniały mi się wakacyjne wojaże, obcując z Sylwestrem Stallone doszedłem do wniosku, że ma sporo wspólnego z drzewem „rosnącym” w leśnictwie Bartków. Oba dinozaury przeżyły już swój triumf, znajdują się po za czołówką, a jednak trzymanie się za wszelką cenę na powierzchni nie jest bezcelowe, zarówno Bartka jak i Sylwestra przyjemnie jest zobaczyć, miło spędzić z nimi czas i powspominać stare dobre czasy.
Uparłem się na jednego aktora, ale nie występuje on tutaj sam. Jest także Robert De Niro, Ray Liotta oraz Harvey Keitel. Panowie wcielili się w role policjantów i szeryfa (z filmu dowiaduję się, że szeryf jest niższy rangą od NYPD). Przypadło im zagrać role skorumpowanych stróżów prawa. Jedynie szeryf Freddy Heflin ma odwagę postawić się kolegom i wykonać robotę wedle reguł. Nie jest to oczywiście łatwe w miasteczku zamieszkałym przez znajomych z pracy, kiedy nikt nie chce pomóc, a na zdrajcę czeka śmierć.
Film o prostej fabule z ślamazarnym tempem i aktorstwem przez małe a, jakoś trzyma przed ekranem. Scenariuszy o podobnym przebiegu można by wymieniać bez końca, ten odtwarza konkretna ekipa nie starając się podskoczyć wyżej niż to potrzebne. Obraz to krytyczne spojrzenie na nowojorska policję, na funkcjonariuszy skorych do przekraczania wszelkich granic. Wykonany solidnie z przytupem o korupcji, lojalności o tym, że nikt nie jest ponad prawem. 7/10

czwartek, 1 marca 2012

Bilardzista (1961)

Hustler (1961) – Eddie zarabia na życie jako bilardzista. Jeździ po kraju, odwiedza lokale z stołami bilardowymi i podstępem zaprasza do gry. Klasycznie podpuszcza potencjalnego przeciwnika, przegrywając kilka partii, by koniec końców odejść zwycięsko od stołu. Na jego drodze pojawia się zawodnik do którego trzeba podejść z szacunkiem, a lekceważenie jego umiejętności może skończyć się źle. Podczas trwającej ponad dobę rozgrywki, przez swoją arogancję przegrywa sporą sumę pieniędzy. Jak się później okaże nie tylko jego duma ucierpi w pojedynku.
Obraz to nie tylko rozterki głównego bohatera z samym sobą z brakiem samokontroli i przerośniętym ego. To również próba ukazania związku partnerskiego dwojga ludzi z problemami, topiącymi smutki w alkoholu, oderwanymi od rzeczywistości. Reżyser pokazując co może wynikać z związku dwojga ludzi, chciał by jego film miał głębię, drugie dno. Jednak to wątek sporych rozmiarów, który ni jak nie wpisuje się w klimat historii. Gdyby wyciąć sceny romansu głównego bohatera, obraz byłby oczywiście o wiele krótszy, ale zyskałby na dynamizmie i przesłaniu. Bowiem twórca doskonale rozrysował tę postać, jego droga wydaje się być oczywista. Rozwodzenie się nad intymną sferą życiową wygląda na wciśnięte na siłę tylko po to by usprawiedliwić niektóre kroki bilardzisty, bez czego mogło by się obejść.
Na koniec chciałbym wspomnieć o odtwórcy roli Eddiego. Paul Newman pokazał się jako świetny, charyzmatyczny aktor który idealnie panował nad zielonym płótnem (tutaj tylko w odcieniu szarości). Jasne, że sceny z rozgrywki można było kręcić wielokrotnie, ale raz, że tego nie widać, a dwa aktor tak naturalnie trzymał kij, że wyglądał niczym zawodowiec. 7/10