wtorek, 4 marca 2014

Fahrenheit 451 (1966)

Fahrenheit 451 (1966) – w 1953 roku Ray Bradbury wręczył światu powieść o tajemniczo brzmiącym tytule: „451 stopni Fahrenheita”. Temperatura o której mowa, to ciepło potrzebne do rozpalenia kartki papieru. Autor jak i reżyser filmu przedstawiają czytelnikom, widzom ponurą przyszłość w której straż pożarna nie gasi pożarów, a wznieca je. Paląc książki w przekonaniu, iż widza, emocje w nich zawarte nie są nikomu potrzebne. Ray Bradbury grubo ponad pół wieku temu wysunął śmiały wniosek. Zwątpił w ludzkość w jej inteligencje i twórcze myślenie, a nam przychodzi żyć w realiach może nie tak brutalnych jak w książce, ale czasach łudząco podobnych.
Głównym założeniem dzieła jest wizja społeczeństwa żyjącego wedle dobrze wszystkim znanym zasadom. Nie wolno posiadać, a tym bardziej czytać książek, myśleć, mieć swojego zdania. W zamian dostajemy środki farmakologiczne pozwalające na bezwiedny żywot, z którym się godzimy bez sprzeciwu. I kiedy wydaje się, że przyszłość rysuje się w beznadziejnie mętnych barwach pojawia się iskra. Tym zapalnikiem jest strażak Montag, człowiek chcący przełamać obecny stan, strażak mający na tyle odwagi by zabrać jedną z książek do domu i zrobić z niej pożytek.
Książka powstała w latach pięćdziesiątych XX wieku, więc moje wyobrażenia co do otoczenia w jakim żyją bohaterowie było z goła inne aniżeli te ukazane w filmie. To jednak nie stanowi tutaj problemu. Reżyser przekazał główną myśl autora powieści (pozmieniał wiek jednej postaci i pominął jedną w ogóle). Daje jasno do zrozumienia, że mimo wszechobecnej głupoty zawsze znajdzie się ktoś kto powie stanowcze nie, ktoś kto wychyli się przed szereg, taką mam przynajmniej nadzieję. 
Mimo iż ogólny wydźwięk filmu jest nieco przytłaczający zapraszam na seans, a tym bardziej do książki. Za film 7/10