niedziela, 29 maja 2011

Siła Magnum (1973)

Magnum Force (1973) - Magnum, kaliber 44 i jego właściciel na tyle spodobali się publiczności, że postanowiono nakręcić drugą część przygód inspektora Callahana. Znowu przyjdzie mu się zmierzyć z niedoskonałościami prawa, okaże się, że najprostsze rozwiązanie jest najbardziej właściwe.
San Francisco wstrząsa fala brutalnych morderstw, a inspektor nie może nad nimi pracować ponieważ został odsunięty z wydziału zabójstw. Dociera jednak na miejsce zbrodni, „rzuca” fachowym okiem i jak gdyby nigdy nic udaje się do baru szybkiej obsługi, gdzie serwują najlepsze kanapki w mieście. Ulubiony bufet znajduję się na lotnisku, Harry mimo, że przed momentem widział miejsce brutalnej zbrodni, pochłania ulubiony przysmak. Podobnie jak w pierwszej części tak i tutaj inspektor całkowicie przypadkiem ratuje życie innym. Jak lotnisko, to i samoloty, a jak samoloty to i porywacze. Callahan sugeruje obsłudze lotniska, że uda się na pokład w roli kapitan samolotu i spróbuje rozwiązać ciężka sytuację. Siada za sterami maszyny i już ma wystartować, aczkolwiek okazuje się, że przecież tego nie potrafi, wciska hamulec, wszyscy się przewracają, a on ratuje kilkadziesiąt pasażerów od podróży pod przymusem.
Trochę się rozpisałem o scenie która niczego do filmu nie wnosi, ale z drugiej strony nie zdradza fabuły. A ta jest na tyle mało skomplikowana, że mogę tylko wspomnieć, że w głównym wątku wystąpią policjanci oraz przestępcy, a Harry będzie musiał to wszystko poukładać i ocenić co jest bardziej słuszne i wybrać mniejsze zło.
Siła Magnum w reżyserii Teda Posta nie różni się za bardzo od dzieła Dona Siegiela (reżyser Dirty Harry). To podobny klimat, choć tym razem twórca zaoszczędził widzowi nadmiaru nocnych, źle doświetlonych scen. To także fabuła nie wymagająca większego skupienia podczas oglądania, z niestety ale słabszą ścieżką dźwiękową. Muzyka już nie jest tak soczysta jak poprzednio, dźwięki bardziej wytłumione, nie do końca spełniają swoją rolę.
To dopiero drugi film z serii, a ja już wiem, że mam do czynienia z kinem nie najwyższych lotów, które trzeba lubić lub darzyć odtwórcę głównej roli sympatią. To wystarczy by nacieszyć zmysły podczas seansu. 7/10

sobota, 28 maja 2011

Brudny Harry (1971)

Dirty Harry (1971) - dzisiejszy wpis to początek opowieści o inspektorze Harrym Callahanie, zwanym także brudnym Harrym. Na przestrzeni siedemnastu lat powstało pięć filmów o nieugiętym policjancie. W główną role wcielił się nie kto inny jak mój ulubieniec, Clint Eastwood. Tym razem porzucił dziki zachód, konia zamienił na amerykańskie krążowniki (bujające się kilkanaście sekund po zatrzymaniu się, co zawsze powoduje uśmiech) i pilnuje porządku na ulicach San Francisco.
Harry to dobry gliniarz, kierujący się w pracy bardzo prosta zasadą: „Gdy dorosły facet goni kobietę i chce ją zgwałcić, to go zabijam”. A na pytanie skąd o tym wiedział że antybohater chce dokonać tak bestialskiego czynu, odpowiada na odczepnego: „Kiedy nagi koleś goni kobietę z nożem i fiutem na wierzchu, to chyba nie zbiera datków na czerwony Krzyż”. Dosadnie i konkretnie, bez zbędnych pytań czy wątpliwości, taki jest właśnie główny bohater.
W pierwszej części przyjdzie mu się zmierzyć z szaleńcem, zabijającym dla wyłudzenia okupu od miasta. Co nie przeszkadza mu w pomocy samobójcy chcącemu skoczyć z dachu, robi to w sposób mało konwencjonalny, ale skuteczny. Reżyser nie tłumaczy widzowi dlaczego morderca atakuje, skąd się wziął i po co. Jest i już. W rolę złego wcielił się Andrew Robinson, i jak dla mnie grał trochę za bardzo, nad interpretował swoją postać. W odróżnieniu od dzisiejszych produkcji złoczyńca nie był wyrachowanym draniem, inteligentnym ale pokrzywdzonym przez życie obywatelem, tylko zwyczajnym pomyleńcem nie wiedzącym co zrobić z wolnym czasem. Podoba mi się ta koncepcja, czyniąc film bardziej realnym, i pro społecznym, ponieważ bandyta ma być zły, a policjant dobry i kropka.
Szybko licząc film ma już czterdzieści lat i nie ma się co oszukiwać to widać na pierwszy rzut oka. Dziś filmy tego rodzaju są kręcone inaczej, jest więcej energii, akcji, efektów specjalnych. Aczkolwiek mimo swojego wieku Dirty Harry broni się bez większego problemu, przywołując klimat lat siedemdziesiątych, tamtego społeczeństwa. Muzyka jest wyśmienita, kilka motywów z perkusją na pierwszym planie przewyższa elektroniczny bełkot, który często się dziś słyszy.
Nie chce wywoływać wilka z lasu (w dobie remaków) ale w dzisiejszym kinie brakuje takiego charakteru ja Harry Callahan. Obrazy XXI wieku emanują poprawnością polityczną, tam policjant nie pociągnie za spust, tylko odda przestępcę w ramiona wymiaru sprawiedliwości. Wiem, że są wyjątki, ale to raczej w produkcjach amerykańskich stacjach kablowych, albo w kinie niszowym. Zdaję sobie sprawę, że przez te kilkadziesiąt lat świat zdziczał jeszcze bardziej, stał się bardziej brutalny, ale miło by było zobaczyć tak surową i bezinteresowną postać w teraźniejszej produkcji. Ja tego pana kupuję. 7,5/10

wtorek, 24 maja 2011

Wszystko co kocham (2009)

Wszystko co kocham (2009) – przy okazji filmów podejmujących temat stanu wojennego, często wyobrażam sobie jak bardzo bym cierpiał za swoje poglądy, bo to, że byłbym punk rokowcem jest pewne.. Moje wspomnienia z początku lat osiemdziesiątych dotyczą tetrowych pieluch i mleka w proszku załatwionego cudem z pobliskiej parafii. Więc moja wiedza o latach osiemdziesiątych bierze się z lekcji historii, książek czy też opowiadać znajomych, czasami z filmów. Oczywiście fabuła może nie oddawać w pełni prawdy, ale daje ciekawe obrazy, sytuacje z których sam mogę wyciągnąć wnioski.
Film Jacka Borcucha osadzony jest na początku lat osiemdziesiątych, obserwujemy rozpoczęcie stanu wojennego, reakcje ludzi na wystąpienie generała i próbę prowadzenia normalnego życia, kiedy wojsko przejęło władzę nad społeczeństwem. Śledzimy losy kilku młodych znajomych, grających w zespole punk rockowym, ich nastoletnie wybryki, pragnienia, pierwsze prawdziwe zauroczenia. Reżyser pokazuje ówczesną młodzież jako buntowników, pełną nadziei na lepsze jutro i gotową do walki z systemem. Obserwujemy także z jakimi trudnościami musieli borykać się młodzi zakochani kiedy ich rodzice stali po przeciwnych stronach barykady. Borcuch czerpie z utartych schematów na temat relacji rodziców z dziećmi, dorosłych z młodzieżą dając do zrozumienia, że mimo upływu lat tak naprawdę w tych stosunkach nic się nie zmienia.
Bardzo ucieszył mnie fakt, że w fabule nie dominuje ciężki klimat tamtych czasów, jest konkretnie zaznaczony ale nie rzuca ponurego światła na całość. Obraz opowiada o miłości młodych, jest o nastolatkach którym przyszło żyć w ciężkich czasach. Starają się jak mogą by młodość przeżyć intensywnie, z winem w dłoni nie oglądając się za siebie.
Reżyser zgromadził ciekawą ekipę aktorską z Andrzejem Chyrą na czele, a towarzysza mu Anna Radwan, Marek Kalita, Ewa Kolasińska. Wszyscy zagrali na poziomie, większość z nich przeżyła lata komunizmu, zna realia więc mieli ułatwione zadanie. Ale tutaj brylowała jednak młodzież. W rolach głównych wystąpili Mateusz Kościukiewicz jako Janek i Olga Frycz w roli Basi Martyniak Wymieniona para wyglądała bardzo realistycznie na ekranie, a ich scena na plaży, choć pewnie musiał ich dużo kosztować, pozwoliła na chwilę zapomnieć o szarej rzeczywistości i dała szansę podziwiania młodzieńczych pragnień (a zawsze nam rodzice wmawiali, że takie sceny to tylko po ślubie w tamtych czasach).
Nie potrafię podać konkretnego powodu, ale czegoś mi w tym filmie brakowało, jakiegoś mocnego akcentu, czegoś po czym zapamiętamy obraz na dłużej. Fabuła mogła by na moment być bardziej dosadna, prawdziwa by całość nie wyglądała jak Harnaś z promocji, tani, smaczny ale w porównaniu z przedstawicielem puszczy Białowieskiej już nie taki atrakcyjny. Gadanie... też sponiewiera... Polecam! Film oczywiście. 7,5/10

piątek, 20 maja 2011

Mary and Max (2009)

Mary and Max (2009) – dziwne, choć film opisywany kilka wpisów wcześniej (Sala samobójców), kończy się podobnie do tej animacji, odczucia przy napisach końcowych są całkowicie odmienne. Zaraz, jest jeszcze jedno podobieństwo, bohaterowie porozumiewają się za pośrednictwem środków komunikacji, należycie do lat w których dzieje się akcja, a ich osobiste spotkanie kończy się w podobny sposób. Ot takie moje spostrzeżenie.
Mary mieszka z rodzicami w urokliwym australijskim miasteczku Mount Waverley. Jest zwyczajną ośmiolatką, borykająca się z brakiem przyjaciół, pociesza ją tylko oglądanie ulubionej kreskówki i czekolada. Jej matka leczy swoje smutki Sherry, ojciec - pracownik fabryki, zajmujący się przyczepianiem sznurków do herbacianych torebek, wolał wypychać martwe ptaki, aniżeli spędzić czas z córką. W końcu Mary by wypełnić jakoś pustkę w swoim życiu, znajduje adres mieszkańca Nowego Jorku i pisze do niego list. Korespondencja trafia do Maxa, także samotnika pragnącego mieć kogoś z kim może porozmawiać. Max to 44 letni Żyd i ateista w jednej osobie, to człowiek z trzema marzeniami: mieć przyjaciela, wygrać na loterii oraz zrobić sobie zapas czekolady na całe życie. Zmaga się z nadwagą, przeraża go otaczający świat, każdy dzień to walka o spokój umysłu. Bohaterów łączy pragnienie przyjaźni, czekolada i telewizyjna kreskówka, która oboje uwielbiają oglądać. Mając na uwadze różnice wieku i odległość od siebie, wydawać by się mogło, że ciężko jest utrzymać przyjaźń. Nic bardziej mylnego, film powstał w oparciu o prawdziwe wydarzenia i jestem skłonny uwierzyć w tę historie.
Mary i Max to animacja którą świetnie się ogląda. Głosy użyczone postacią doskonale do nich pasują, plastelinowe ludki jak i cała scenografia prezentują się bardzo dobrze. Mimo, że świat Maxa przedstawiony jest w odcieniach szarości, z biegiem czasu jego otoczenie zmienia się, pojawiają się kolorowe elementy, czyli prezenty od Mary. W otoczenie dziewczynki dominuje jej ulubiony brązowy kolor i jego odcienie. Przedstawione osoby przedstawione są w sposób karykaturalny, otoczenie pozbawione tęczowych barw.
Polecam, jak dla mnie spora dawka pozytywnej energii. 8/10

poniedziałek, 16 maja 2011

V.

V (2009-2011) - z tym serialem od początku emisji miałem problemy. Zobaczyłem kilka odcinków pierwszego sezonu i odstawiłem na bok, zwyczajnie twórcy wskrzeszający serial o przybyszach z kosmosu mnie do siebie nie przekonali. Mówiąc twórcy, mam na myśli stacje ABC, która zrobiła serial na podstawie mini serii z początku lat osiemdziesiątych w reżyserii Kennetha Johnson. Oryginału nie widziałem, więc nie oczekiwałem niczego konkretnego, serial miał u mnie biała kartę, którą początkowo źle wykorzystał.
Jako fan wszystkiego co związane z obcymi cywilizacjami, dałem V drugą szanse i tak dotrwałem do końca drugiego sezonu. Fabuła nie jest specjalnie porywająca, wiadomo od samego początku, że przybysze mimo swych dobrych zamiarów dotyczących ludzkiej cywilizacji, przybyli na nasza planetę po coś jeszcze. Z odcinka na odcinek dowiadujemy się co to jest i jak zapobiec niecnym planom obcych. Jakość odcinków w pierwszym sezonie jest różna, po przebrnięciu przez początek później akcja się zagęszcza i spokojnie można dotrwać do finału. Drugi sezon z ciągłymi zmianami liczby odcinków, z niestabilną publicznością dostał w końcu 10 epizodów.
Serial zmienił się na lepsze, jest więcej akcji, w kilku odcinkach możemy zobaczyć sceny i zachowania bohaterów, które pojawiają się raczej w stacjach kablowych gdzie panuje większa swoboda wypowiedzi. W dalszym ciągu widz musi się męczyć z słabo wykonanym greenscreenem. Sceny z użyciem tej technologi rozpoznamy nawet po suto zastawianej imprezie, mając na oczach czyjąś bieliznę. Bohaterzy w pomieszczeniach z każdym kolejnym zrobionym krokiem są zawsze oświetleni w ten sam sposób, brakuje cieni, maja pomarańczowe usta, otacza ich dziwna światłość, wszystko wygląda sztucznie.
Sprawnie wykonane efekty to sprawa budżetu i gdy go trzeba liczyć każdego centa wtedy wygląda jak wygląda. Nie potrafię zrozumieć zatrudnienia do obsady serialu dwójki najmłodszych uczestników. Mowa tutaj o Loganie Huffman i Laurze Vandervoort, dziewczyna ma do dyspozycji dwa wyrazy twarzy, a chłopak niestety tylko jeden. Młodzi mają przekonywać do oglądania serialu swoich rówieśników, identyfikować się z nimi, w tym przypadku raczej tak nie jest, bo kto chciałby się postawić w roli tak drewnianych i mało autentycznych aktorów.
Często kończę wpis zaproszeniem na seans, tutaj też tak jest, aczkolwiek pod pewnym warunkiem. Nie należy spodziewać się od dzieła ABC, wspaniałych efektów specjalnych, oryginalnej fabuły, zwrotów akcji, czy tez klimatu nie pozwalającego szybko zapomnieć o tym co właśnie widzieliśmy. To po prostu interesujący serial, w jego dobrym odbiorze pomaga bycie entuzjastą zaproponowanej tematyki. Zwyczajnie trzeba oddać się błogości Anny, a kim jest ów kobieta to już sami zobaczcie. 6,5/10

ps: podczas pisania notatki losy serialu nie były jasne, dziś już wiadomo, że nie będzie trzeciego sezonu i widz zostaje z nie rozwiązanym cliffhangerem.

środa, 11 maja 2011

Enemy of the State (1998)

Enemy of the State (1998) – zrządzeniem losu po Niepowstrzymanym, kolejnym filmem na liści do zobaczenia okazał się Wróg publiczny. Pojawiła się doskonała okazja do porównania dzieł Tonego Scott, sprawdzenia jak pracował w latach dziewięćdziesiątych. Zajmował się podobnym gatunkiem sztuki filmowej z tą tylko różnicą, że obraz z 98 roku posiada bardziej rozbudowana fabułę, akcja nie pędzi tak szybko, znalazło się miejsce na dokładniejsze przedstawienie bohaterów.
Zaczątkiem dla fabuły była projekt ustawy o możliwości obserwacji, podsłuch amerykańskich obywateli, który dawał organom ścigania nieograniczony dostęp do inwigilacji, której nie trzeba było w żaden sposób argumentować. Pierwsze sceny filmu to morderstwo na jednym z członków rządu, który był przeciwnikiem tejże ustawy. Jego śmierć została przypadkowo zarejestrowana przez obserwatora przyrody. Taśma z kompromitującym nagraniem na którym widać twarz urzędnika agencji NSA (Agencja Bezpieczeństwa Narodowego) trafia przypadkowo w ręce Roberta Clayton Deana (Will Smith), prawnika będącego od tamtej chwili w wielkim niebezpieczeństwie. Sprawca zabójstwa za wszelką cenę chce odzyskać nagranie, a pomaga mu w tym zajmowane stanowisko i środki jakimi dysponuje agencja.
W filmie będziemy świadkami ciekawych ujęć, zdjęć przelatującego satelity, dowiemy się o kilku wynalazkach technologicznych po których można wysunąć wniosek, iż reżyser był zafascynowany współczesna technologią. Dzisiaj nie robi już ona takiego wrażenia jak 12 lat temu, ale dla mnie jest elementem pozytywnie wpływającym na końcowy werdykt. A ten jest dobry, ponieważ mamy do czynienia z interesującym filmem, fabuła jest na tyle rozbudowana, że nie przynudza, twórca postarał się o zwroty akcji, ciekawych bohaterów mających swoje słabości i tajemnice co czyni ich postacie z krwi i kości.
Szala zwycięstwa nie przechyli się na żaden z filmów, ponieważ każdy jest dobry, spełnia swoją role w należyty sposób oraz idealnie wpasowują się w czasy w których powstały. To takie niezobowiązujące kino sensacyjne w którym reżyser nie pozwala widzowi się nudzić i dokładnie wie co robić. 7/10

poniedziałek, 9 maja 2011

Niepowstrzymany (2010)

Unstoppable (2010) – ludzki błąd, ludzka głupota i lekceważenie swoich obowiązków są początkiem zdarzeń które śledzimy w filmie. Pracownicy kolei, którzy mieli zwolnić tor dla innego pociągu, zrobili to tak nieudolnie, że skład mierzący 800 metrów wymknął się spod kontroli i odjechał bez maszynisty. Pędzący pociąg nad którym nie ma kontroli jest sam w sobie zagrożeniem, na domiar złego w jego skład wchodzą wagony z niebezpieczną, łatwo palna substancją. Jak przystało na amerykański film sensacyjny, opanowanie sytuacji spada na heroicznych obywateli. Jednym z nich jest Frank (Denzel Washington), doświadczony maszynista, a drugi to Will (Chris Pine), który mimo, że nie posiada kompetencji dostaje stanowisko kierownika pociągu.
Niepowstrzymany to obraz przepełniony schematami stosowanymi w kinie akcji, to delikatne pogrożenie palcem za karygodny błąd maszynistów i gloryfikowanie zwykłego Amerykanina który dokonuje niemożliwych wręcz czynów. To 90 minut czystej energii, z elementami absurdalnych sytuacji. Więc jeśli chcemy dobrze się bawić przed ekranem, trzeba po prostu odbierać dzieło Scotta z przymrużeniem oka, inaczej cały czas będziemy walczyć z myślami, że to co widzimy jest mało realistyczne. Dla mnie to doskonały przykład na to jak zrobić coś ciekawego korzystając z własnego doświadczenia, wiedząc, czego widz oczekuje od tego typu produkcji. 7/10

Od dziś posty będą zawierały jeden film/serial. Pasuje?

czwartek, 5 maja 2011

Dexter (2006-2013, sezon 5), Stone (2010).

Dexter (2006-2013, sezon 5) – sportowcy mają gorszy dzień, muzycy wydają słabsze płyty a dobremu serialowi w końcu musi przydarzyć się kiepski sezon. Taka też jest piąta odsłona produkcji Showtime. Mojego zdania nie zmieni nawet fakt, że całość ogląda się dobrze, że po zakończeniu odcinka chce się następnego itd. Z jednej strony była to tęsknota za serialem, z drugiej tęsknota do słonecznej pogody (pisząc te słowa za oknem ledwo 4 stopnie) i połknąłem 12 odcinków bez problemów. Rozczarowanie pojawiało się powoli, aż eksplodowało w ostatnim epizodzie.
To już piąty sezon więc polubiłem postacie, miejsce akcji także daje sporo przyjemności, a rozwiązywane sprawy były dobre... jak na średnich lotów serial o pracy wydziału zabójstw, a nie jedne z najoryginalniejszych seriali ostatnich lat. Prowadzone dochodzenia nie wciągały widza, do czego przyzwyczaiły pierwsze 4 sezony, opowiadały o poważnych zbrodniach, jednak jakoś tak bez polotu.
To co najbardziej boli w tej części to to, że twórcy odsuwają nas od początkowych założeń głównego bohatera. Wiem, że się zmienia, ale jak do tej pory te zmiany współgrały ze sobą czyniły znawcę śladów krwi jeszcze bardziej realnego. Teraz zaczyna się to wszystko rozwlekać, brakuje pomysłów czy iść w dobro czy zło. Główny bohater mięknie w oczach, a przez to jest mało realny. Kto oglądał poprzedni sezon wie, że można uderzyć z taka siłą na koniec, że ciężko przejść do porządku dziennego po tym co się zobaczyło. Zakończenia piątego sezonu wygląda jakby scenarzyści pojechali na wczasy, wrócili w niedzielną noc, a w poniedziałek rano zakończenia miało leżeć na biurku producenta. Nie ma tam nic co by zachęcało widza do dalszego śledzenia losów bohaterów serialu, zakończenie na które nie zasługuje fan „oswojonego” seryjnego zabójcy.
Wylałem swoje żale, teraz będę czekał na kolejna odsłonę serialu i obym mógł o niej pisać w samych pozytywach! 6/10

Stone (2010) – zastanawiałem się dlaczego film z tak doborową obsadą został pokazany tylko na kilku mało znaczących festiwalach, a w bieżącym roku wyszedł na DVD i to też tylko w kilku krajach. Naprawdę jest tak źle, czy to tylko spisek branży filmowej i widzów? Na przekór wszystkiemu zdobyłem płytę i w kilku słowach opowiem Wam, a raczej odwiodę od oglądania, po co macie się męczyć.
Gerald 'Stone' Creeson (Edward Norton), odsiaduje wyrok za udział w podpaleniu domu swoich dziadków. Po ośmiu latach przysługuje mu przedterminowe wyjście z więzienia. Nim to jednak nastanie musi odbyć szereg rozmów z oficerem prowadzącym, zajmującym się przedterminowym wyjściem na wolność, w tej roli (jestem zmęczony, po co mnie ciągniecie po tych planach filmowych, ja już swoje zagrałem) Robert De Niro jako Jack Mabry. Gerald ma plan, w jego realizacji pomaga mu Lucetta (Milla Jovovich), kochająca i doskonale radząca sobie z samotnością żona. Musi przekonać oficera Mabry, o tym, że Stone jest gotów do wyjścia na wolność. Głównym środkiem nacisku na Jacka są wdzięki pani Creeson, oraz jej talent owijania sobie mężczyzn wokół palca.
Obraz otwiera mocna scena z domu Jacka z lat jego młodości. Wraz z żoną i córką mieszkają na odludziu i już na pierwszy rzut oka widać, że miłość przestała być łącznikiem między małżonkami. Mąż ratuje się wpatrywaniem w ekran telewizji, popija zimnego drinka i można się domyślać, że czegoś mu brakuje, że przechodzi ciężki okres, ale wyjaśnień próżno szukać w fabule, reżyser daje widzowi wolny wybór. A może konkretniej, nie ma pomysłu na swoich bohaterów, nie potrafi uzasadnić ich zachowań. Ponieważ jak wyjaśnić scenę kiedy Jack po tym jak dowiedział się, że żona chce go opuścić, wystawia kilkuletnią córkę za okno i grozi, że jeśli pani Mabry go opuści, zrzuci ją na ziemie i przez cały film nie uzyskamy odpowiedzi na ten temat. Tak zaczyna się film, który powstał nie wiadomo dlaczego, bez większego przekonania, bez puenty, żeby nie powiedzieć, że bez sensu.
Można by pomyśleć: ok, słaby scenariusz, reżyseria mierna to może renomowani aktorzy uratowali film. Przykro mi ale nie. Norton zagrał na poziomie, ale nawet tak dobry aktor musiał się nieźle głowić nad irracjonalnymi, niczym nie potwierdzonymi zachowaniami swojego bohatera. Jego nagłe uduchowienie i rozwój wypadają nieprzekonująco. Na panią Jovovich miło popatrzeć, ale jej gra to już inna bajka. Został De Niro, z szacunku do jego wcześniejszych dokonań powiem tylko, że zagrał jedną góra dwoma minami i oglądanie tego pana pod koniec filmu stało się męczące.
Wydaje się, że reżyser chciał stworzyć poruszające dzieło, z psychologicznym dnem, przepełnione ciężarem ludzkiej egzystencji, a wyszedł zwyczajny bełkot. Jeśli jakiś film nas zmęczy, wstrząśnie nami, każe na chwilę się zastanowić i to wszystko ma jakiś cel jest dobrze zrobione, wtedy jest ok. John Curran, reżyser, też chciał by jego dzieło było właśnie takie, niestety mu nie wyszło. 5/10

środa, 4 maja 2011

Pierwsze urodziny bloga.

Choć ciężko w to uwierzyć, ale to już rok odkąd założyłem bloga. Od tamtego czasu opisałem, zrecenzowałem 141 filmów, co daje prawie 3 filmy na tydzień, oraz 18 seriali. Gdy teraz czytam swoje wpisy, wiele bym w nich zmienił, poprawił, a niektórym nie dał bym szans na publikację. Ale tak to już jest, że początki są ciężkie, a ja należę do osób które nie rozczulają się nad przeszłością, tyko prą do przodu i nie będzie żadnej korekty.
Przy tak doniosłej rocznicy chciałem podziękować wszystkim którzy tu zaglądają. Dajecie mi motywację do dalszej pracy i to dzięki Wam mam siłę po seansie zasiąść przed klawiaturą i spisać swoje przemyślenia.

Pozdrawiam serdecznie

Marcin alias KoF.