sobota, 21 stycznia 2012

Drive (2011)

Drive (2011) – muzyczny motyw przewodni, piosenka „The Real Hero” rozbrzmiewa mi w głowie. Przed oczami wciąż migoczą obrazy darowane przez Nicolasa Windinga Refn. I gdy szok powoli opada, kiedy mogę w końcu napisać kilka słów nie będących kwestią wypowiedzianą przez Rona Perlmana na widok zdumiewającego samochodu - (polskie rymy do ów cytatu brzmiały by: musi, bak, na bakier – wyjaśnia kof), rzeknę: arcydzieło w każdym calu, w każdej minucie, w każdej zawieszonej sekundzie. Reżyser przydusił dwutlenkiem węgla, ogłuszył syntch popem, podpalił okoliczne lasy i kazał oglądać. Podczas seansu wskazówki zegara nie istniały, nie musiałem spoglądać wiedziałem, że ich tam nie ma.
Tytułowy bezimienny bohater ma talent do jazdy jak i samych samochodów. Jest kaskaderem, pracuje w warsztacie, a gdy uzna to za słuszne eliminuje przeciwników w sposób nie pozwalający im zadzwonić na policję. Dostaje angaż przy pewnym zadaniu. Pomaga mężowi sąsiadki wyjść na prostą i spłacić więzienne długi. Jego dobra wola prowokowana jest kiełkującym uczuciem do kobiety mieszkającej za ścianą.
Historia trzeba przyznać mało skomplikowana, gdzie próżno szukać twistów, efektów czy popisów aktorskich. Tutaj wszystko robione jest nieśpiesznie. Drive łamie zasady kina i prezentuje je w nowym świetle. Reżyser nie idzie utartą ścieżką, wydeptuje sobie nową. Obsadził w głównych rolach osoby fizycznie pasujące bardziej do komedii romantyczny, a nie jako postacie w thrillerze w jakikolwiek sposób by on nie był o miłości. Ryan Gosling oraz Carey Mulligan stworzyli wspaniały duet, który jak wszystko tutaj odstaje od przyjętych standardów. Twórca odszedł od banalnej seks bomby i głównego męskiego bohatera ociekającego testosteronem. Przedstawił widzowi uroczą aktorkę i jak mniemam aktora który także może się podobać. Brak nachalności i niepotrzebnego rozpraszania widza, czymś co nie służy historii,
Idąc dalej tym tropem, trzeba wspomnieć o sposobie kręcenia, o pracy kamery, która także, a bardziej jej operator miał czas by się nacieszyć chwilą. Dyrygent potrafił celebrować, rozczulać się nad jakąś konkretną sceną dłużej niż można by się tego spodziewać. Jednym to przeszkadzało, innym w tym mnie hipnotyzowało i dawało wiele radości. Przykładowo, ostatnie kilkanaście sekund filmu, to mnóstwo treści przy praktycznie zamarzniętym kadrze. Esencja całego obrazu, to scena z minimalistycznym gestem potrafiącym rozgrzać serce.
Na koniec słówko o muzyce, która jeszcze na długo będzie u mnie gościć. Większa część z ścieżki dźwiękowej to tzw syntch pop. Zastosowanie utworów tego typu było moim zdaniem ryzykowne. Ten rodzaj twórczości powinien mieć dobrą oprawę graficzną ilustrująca coś istotnego, inaczej sama muzyka wypadła tanio i nieszczerze. Udało się, obraz współgra idealnie z melodią, opiera się na niej tworząc niezniszczalny tandem. 9,5/10