wtorek, 26 kwietnia 2011

American Beauty (1999), Siostra Jackie (2009-?, sezon 1).

American Beauty (1999) – nie odrobiłem zadania domowego, moje poznawanie fabuły przed seansem okazało się zbyt powierzchowne. Film wydawał się być opowieścią o 40 letnim mężczyźnie z kryzysem wieku średniego, który potrzebuje się wyszaleć. Kupić sportowy samochód, poćwiczyć, odkurzyć zestaw płyt i być po prostu cool. Nic bardziej mylnego...
Reżyser Amerykan Beauty serwuje co prawda widzowi takiegoż buntownika, ale to nie całe przesłanie filmu. Daje szerszą perspektywę zaistniałej sytuacji, obnaża problemy małżeństwa z kilkunastoletnim stażem, problemy z wychowaniem córki no i w końcu prezentuje lokalne społeczeństwo z całym wachlarzem społecznych zachowań, pragnień i wszech obecnej obłudy. Oczywiście, można poddać pod wątpliwość tak duże nagromadzenie „ciekawych” zjawisk społecznych w jednym miejscu i czasie, ale gdy się tak na moment zastanowić, to twórcy zwyczajnie odkrywają karty współczesnego społeczeństwa czy nam się to podoba czy nie. Podają na tacy jak bardzo może się różnić to co na zewnątrz z tym co siedzie w człowieku, uwięzione przez dziesiątki powodów.
Oprawa wizualna, oprócz płatków róż zasłaniających kobiece wdzięki, jest zwyczajna, nie odciąga od tego co chce powiedzieć reżyser. Po stronie udźwiękowienia także nie ma szaleństwa, bo oprócz kilku ciekawych rockowych numerów nie ma ścieżki dźwiękowej. Wszystko po to by skupić się na opowiadanej historii i aktorach odgrywających swoje kwestie. Przewodzi im Kevin Spacey (choć twierdzę, ze w K-PAX był lepszy), kreacja którą stworzył była ozdobą obrazu i uczyniła go lepszym. Zapraszam do oglądania, mądry film. 8/10

Nurse Jackie (2009-? sezon 1) – jeśli szukacie serialu o tematyce medycznej, o życiu szpitalnym, wzlotach i upadkach pracujących w nim lekarzy, pragniecie poznać nietypowe, zadziwiające schorzenia i popisowe ratowanie życia na stole operacyjnym? To szukajcie dalej, ponieważ serial stacji HBO to całkowicie coś innego.
Faktem jest, że miejsce akcji to szpital, bohaterowie to personel medyczny, są także pacjenci, aczkolwiek fabuła podąża często w innym kierunku. Relacje doktor-pacjent są przelotne, scenariusz nie rozwodzi się za długo nad dolegliwościami osób trafiających pod obserwację medyczną. Twórcy poszli w innym kierunku, szpital to tylko pretekst do stworzenia ciekawych bohaterów, to po prostu miejsce pracy, gdzie interakcje międzyludzkie są często skrajne, co dobremu scenarzyście daje spore pole do popisu.
Serial opowiada o siostrze Jackie (wyśmienita rola Edie Falco), kobiecie o dwóch obliczach. Jedno z nich to kochająca żona i matka, starająca się sprostać życiowym przeszkodom. Druga strona medalu, jak to zwykle bywa nie jest już taka różowa. Zawód wykonywany przez Jackie to ciężka i wykańczająca psychicznie praca. W jej sytuacji na tyle ciężka, że do normalnego funkcjonowania wspomaga się różnorakimi specyfikami dostępnymi nie gdzie indziej jak w szpitalu. Podejrzewać można, że to właśnie przez swoje potrzeby nawiązała bliższy kontakt z Eddiem, człowiekiem odpowiedzialnym za dystrybucje leków. Główna bohaterka to pielęgniarka z krwi i kości, konkretna baba, która postawi się każdemu, byle tylko pomóc komuś w potrzebie, to także kobieta mająca na karku romans, rodzinę, problemy z uzależnieniem od leków. Pociechą w tej zagmatwanej sytuacji jest jej przyjaciółka, doktor O'Hara, jedyna osoba znająca całą prawdę o zagmatwanej sytuacji Jackie.
Początkowo oglądałem serial z żoną i po kilku odcinkach zaczął nas drażnić sposób w jaki Jackie podchodzi do życia. Dlaczego twórcy nie starają się wyjaśnić dlaczego pielęgniarka wiedzie podwójne życie i jak w ogóle jest to w stanie ciągnąć. Oboje przestaliśmy oglądać pierwszy sezon w połowie, ja po pewnym czasie wróciłem i namawiam na to małżonkę. Serial jest tego wart, to ciekawe spojrzenie na życie zwykłych ludzi, problemy z którymi i my się borykamy bez zbędnych obyczajowych wyciskaczy łez, jak to często bywa w medycznych serialach. Siostra Jackie to solidna produkcja kablówki, nie bojącą podejmować się trudnych tematów. Mimo, że 3 odcinki z serii nazwałbym słabszymi od reszty, warto sięgnąć po opowieść o ekstremalnej pielęgniarce. 7,5/10

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Rio (2011), Światła wielkiego miasta (1931).

City Lights (1931) – Chaplin wkupił się w moje łaski filmem The Kid. Od tamtego czasu nie miałem okazji zobaczyć niczego innego jego autorstwa, aż niespodziewanie wpadłem na Światła wielkiego miasta. Co prawda przeleciało mi kilka scen w telewizji, ale to były czas w których gardziłem dziełami gdzie dialogi były widoczne na czarnych planszach.
City Light to opowieść o pewnym włóczędze, w tej roli oczywiście Charles Chaplin, który ratuje życie milionerowi. Od tego momentu stają się przyjaciółmi. Problem w tym, że milioner poznaje „przyjaciela” tylko gdy jest pod wpływem napojów wyskokowych, na trzeźwo nieporadny mężczyzna w zabawnych butach jest tylko dziwnym nieznajomym.
Główny bohater w biały dzień gdy nie odwiedza klubów z nowo poznanym milionerem, spaceruje po mieści i pewnego dnia spotyka piękną kwiaciarkę, która za sprawą przypadku i swojej ślepoty bierze go za człowieka z wielkim majątkiem.
Losy bohaterów przeplatają się nawzajem, humor do którego trzeba się przyzwyczaić, ponieważ w większości to żarty sytuacyjne, daje sporo radości. Film, że tak przewrotnie powiem, to świeży powiew w moją filmografię to poznawanie początków kina i jednego z największych twórców jakim był Chaplin. Teraz jestem już w pełni przekonany, że muszę poznać dzieła Chaplina, raz, że czasami potrzeba odskoczni od współczesności, dwa, że naprawdę warto! 8/10

Rio (2011) – nie przepadam za papugami, moja żona nie przepada za ptakami w ogóle, może napisze wprost, boi sie wszystkiego co lata i nie można tego ogarnąć. Darmowe bilety traciły ważność, dziecko się rozchorowało, więc na seans musiałem udać się sam. Co myślały matki, które przyszły z dziećmi zobaczyć kreskówkę, na mój widok wole nie wiedzieć.
Rio to historia Blue, papugi zamieszkującej w bliżej nie określonej miejscowości w stanie Minnesota. Blue to ostatni samiec z swojego gatunku, za namową Lindy, dziewczyny która opiekował się nim od pisklęcia, wybiera się do Rio de Janeiro by poznać samiczkę z którą ma przedłużyć życie swojemu gatunkowi. Ta niezwykłość przysparza im jednak problemów, stają na celowniku handlarzy egzotycznych ptaków.
Przyznam się szczerze, że w dniu kiedy oglądałem film nie miałem nastroju na tego typu rozrywkę. Starałem dobrze się bawić, z wszystkich sił przekonywałem się, że będzie kolorowo, zabawnie, a tak naprawdę wierciłem się na krześle i tylko czekałem, aż zapalą się światła. Prezentowana opowieść może znaleźć swoich amatorów, lecz mnie totalnie nie poruszyła. Cały czas miałem wrażenie, że twórcy musieli stworzyć nowy film, ze ktoś wpadł na pomysł o papugach, a miejsce akcji podczas rozpoczynającego się karnawału będzie dobrze wyglądać na ekranie. Właśnie, sposób w jaki możemy obserwować miasto, architekturę zasługuje na pochwałę, wygląda bardzo realistycznie i oglądanie kadrów przedstawiających Rio daje trochę radości. Reszta to typowa opowieść o miłości z trudnym startem, o zwycięstwie dobra nad złem i temu podobnym przesłaniom. Oglądajcie na własną odpowiedzialność. 4,5/10

ps: jeśli Wasze dziecko lubuje się w łamigłówkach, bądz swoja przenikliwością potrafi doprowadzisz rodzica do pasji, już przed seansem zastanówcie się jak nazwać ptaka uwielbiającego kurze udka!

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Sala samobójców (2011), Yogi Bear (2010).

Sala samobójców (2011) – nie miałem zamiaru oglądać tego filmu w kinie, zdawałem sobie sprawę, że trzeba do niego podejść w odpowiednim czasie z takim też nastawieniem. Cierpliwie chciałem czekać na wydanie płytowe i w zaciszu domowym ocenić dzieło Komasy. Plan runął kiedy okazało się, że bilety na piątkowy pokaz Rio rezerwować trzeba było wcześniej, zostało mi więc męczyć się z polska produkcją...
Głównym bohaterem jest Dominik (Jakub Gierszał, bardzo dobra rola), chłopak wywodzący się z dobrej rodziny, gdzie miłość i wspólnie spędzony czas były zastępowane przeróżnymi gadżetami. Sala samobójców to opowieść o nastolatku, który odkrywa siebie, swoją seksualność, a jako, że żyjemy w wielce „tolerancyjnym” kraju, za upublicznienie swoich poglądów, zostaje odrzucony przez środowisko. Ucieka do wirtualnego świata, dosłownie zamyka się na ten zewnętrzny i w końcu może poczuć się potrzebny i akceptowany. Twórcy poruszają temat samobójstwa, odizolowania się od społeczeństwa, pokazują co może wydarzyć się kiedy dziecko dostaje wszystko oprócz rodzicielskiej miłości.
...zmęczony byłem jak diabli, wyjście z kina, powrót do domu, szukanie samochodu na parkingu to czynności normalne niczym oddychanie, ale po Sali samobójców jakieś takie mało znaczące, nierealne. Wchodząc do domu potrafiłem tylko usiąść w fotelu i rzucić: co za pojebany film. Przepraszam za ten skrót myślowy, ale jestem przekonany, że nie tylko ja miałem taki po projekcji. Podczas dwóch godzin spędzonych z obrazem, negowałem prawie wszystko, podchodziłem do wydarzeń z praktycznego punktu widzenia, starałem postawić siebie w sytuacji bohaterów i za grzyba nic mi nie pasowało. Nie potrafiłem pogodzić się z przedstawionymi faktami. Jedyną radą na „cieszenie” się filmem jest zostawienie za drzwiami swoich przekonań, wartości, trzeba otworzyć się na ponury i brutalny świat. Na rzeczywistość która przygnębia, daje do myślenia i pomaga określić co jest naprawdę niezbędne do egzystencji.
Zapraszam, wielki sukces reżysera i polskiego kina. Obraz solidny, współczesny, daje solidnego kopa. 8/10

Yogi Bear (2010) – półka z filmami ugina się od ich ciężaru, ścieranie kurzu z pudełek staje się rytuałem, a właściciel solidnej kolekcji uparł się na film którego miejsce jest w telewizji w niedzielny poranek. Powodem tego przedsięwzięcia są wspomnienia z dzieciństwa w których główną role odgrywa pewna kaseta VHS. W czasach kiedy polska telewizja oferowała widzowi 2 kanały, oglądanie kreskówek kończyło się na nieskończonym odtwarzaniu kaset na sprzęcie, o tajemniczo dziś brzmiącej nazwie, jaką jest: magnetowid.
Aktorska wersja kreskówki to historia niesfornych niedźwiedzi, których ulubionym zajęciem jest wykradanie koszyków piknikowych turystom. Dla przypomnienia, akcja dzieje się w parku Jellystone, którym zarządza strażnik Smith, miłośnik przyrody i mimo kłopotów z Yogim i Boo Boo, ich wierny przyjaciel. Pewnego dania nad parkiem zawisły czarne chmury, właściciele ziem na których leży park chcą go przekształcić w miejsce bardziej dochodowe, a bogaty drzewostan ma być zrównany z ziemią. Wymienieni bohaterowie, plus pewna reporterka będą robić wszystko by do tego nie doszło, za wszelka cenę będą chcieli uratować te urokliwe miejsce.
Pomysł na fabularny film o parku Jellystone i jego mieszkańcach od początku wydawał się trochę szalony, ciężko było sobie wyobrazić jak to ma wyglądać (obecnie kręcone są Smerfy, także z żywymi aktorami, zaczynam się bać). Moim zdaniem dostaliśmy film dla przedszkolaków, który dorosły jakoś przeboleje. Oglądałem go w wersji dubbingowanej i mam mieszane uczucia. Głosu niedźwiedziowi w zielonym kapeluszu użyczył Adam Ferency i tutaj wszystko poszło gładko, profesjonalnie, a nawet kilka razy się zaśmiałem. Niestety Zamachowski który udzielał się jako Boo Boo wypadł słabo, jego głos przepuszczony był przez komputer, ewentualnie nawdychał się helu i odgłosy wydawane przez mniejszego misia były momentami niestrawne. O reszcie nawet nie wspominam, poziom podkładanych głosów był naprawdę bardzo słaby, większe zróżnicowanie i oddanie słyszę w kreskówkach na MiniMini.
Jest kolorowo, komputerowo wygenerowane postacie wyglądają świetnie, aż chciało by się je przytulić, czas potrzebny na seans to nieco ponad godzina, więc tragedii i niepotrzebnych dłużyzn brak. 4,5/10

piątek, 8 kwietnia 2011

Schindler's List (1993), Robin of Sherwood (1984-1986, sezon 1)

Schindler's List (1993) – Oskar Schindler, postać historyczna, człowiek przepełniony pasją do hulaszczego trybu życia, kobiet i zarabiania pieniędzy. Wiedział dokładnie jak postępować z niemieckimi żołnierzami i dzięki odpowiedniej polityce załatwił kontrakty dla swojej fabryki i ich przychylność. Jego przynależność do partii nazistowskiej oraz działalność społeczna pozwoliły mu dokonać wielkich czynów, za które dostaje się wdzięczność nawet po śmierci. Dla porządku przypomnę tylko, że chodzi oczywiście o ocalenie ponad tysiąca ludzkich istnień od hitlerowskiej zagłady.
Moja ocena dzieła stworzonego przez Spielberga, jest zgodna z większością, czyli: wielkie ponadczasowe dzieło. Tutaj wszystko jest na najwyższym światowym poziomie, dzieło kompletne. Przywiązanie do szczegółów, oświetlanie pomieszczeń, sceny z uczestnictwem tysięcy statystów są wyśmienite, genialnie wpasowują się w powagę prezentowanej tematyki.
Mimo wszystko zauważyłem drobne elementy układanki, które minimalnie bo minimalnie ale mnie zraziły. Łyżką dziegciu była scena, kiedy Schindler obserwuje wysiedlenie Żydów i zauważa na ulicy dziewczynkę w czerwonym płaszczyku, co w czarno białym filmie zakrawa o banał. Domyślam się, że to był jakiś symbol, reżyser chciał zaakcentować zaistniałą sytuację, ale takim zabiegiem do mnie nie trafił. Przyczepić się jeszcze mogę do dzieci wybranych w kastingach, które mimo odpowiedniej charakteryzacji (poszarpane ubrania, umorusane twarze), wyglądały jak na zdjęciach Anne Geddes . Wstyd nie znać! 9,5/10

Robin of Sherwood (1984-1986) sezon 1 - czym było by życie bez wspomnień? Wspomnień do których chcemy wracać i w kółko się nimi delektować. Ulubione filmy, seriale oglądane kiedyś, przechowywane są w naszej świadomości w szufladce z napisem: arcydzieło. Co jeśli po latach te arcydzieła odświeżyć? Czy nasz rozwój i zdobyte doświadczenie mogą zepsuć wspomnienia? Niestety często tak bywa, ale ja postanowiłem zaryzykować i zobaczyć jeszcze raz Robina z Sherwood.
Werdykt czy opłacało jeszcze raz zobaczyć serial z Michaelem Praed, zapadł już po 15 minutach pierwszego odcinka, pierwszego sezonu. Wiem, że wcześnie ale moje przekonania nie zmieniły się do ostatniego epizodu (najlepszy z całego sezonu), tak, było warto!
Serial kolejny raz wywarł na mnie dobre wrażenie i pozwolił spędzić kilka godzina przed TV w dobrym nastroju. Pierwsze sekundy to czołówka z nieśmiertelnym motywem muzycznym i uśmiech na twarzy pojawia się automatycznie (wiem, ze to tylko 6 odcinków ale zawsze oglądałem całą czołówkę, a reakcja zawsze była taka sama) i w końcu zaczyna się opowieść o banicie wyjętym spod prawa. Zostajemy wciągnięci do Sherwood, poddajemy się magi tego miejsca i tak jak każdy rodzic uważa swoje dziecko za najlepsze na świecie, tak ja pod wpływem fabuły, zdjęć, cudownego klimatu podsycanego przez zespołu Clannad oddałem się bezkrytycznie serialowi. Wiem, że pewnie znajda się złośliwcy wytykający wady produkcji, ale ja będę się upierał, że mamy do czynienia z ciekawą przygodą, nietuzinkowym humorem, a to wszystko w atmosferze tajemnicy, magii i kultury średniowiecznej Anglii, a jeśli są elementy sprzeczne z historią, nie przeszkadzają w żaden sposób w pozytywnym odbieraniu wesołej gromadki Robina
Zapraszam i muszę w tym miejscu napisać, że trochę mnie nie będzie na blogu. Zapisuję się na lekcje łucznictwa... zamierzam wojować po okolicy ;) 8,5/10

niedziela, 3 kwietnia 2011

Bialy myśliwy o czarnym sercu (1990), Afrykańska królowa (1951).

White Hunter Black Heart (1990) – film nakręcony na podstawie powieści autorstwa Petera Viertela, nawiązujący do wydarzeń które miały miejsce przed nakręceniem filmu Afrykańska Królowa (film opisany poniżej) w reżyserii Johna Hustona. Film wyreżyserował jak i zagrał główną rolę Clint Eastwood i nareszcie miałem okazje zobaczyć mojego ulubionego aktora w kreacji odbiegającej od jego wizerunku. Cokolwiek by nie zagrał, jakkolwiek początkowo był zły, krnąbrny, nieznośny koniec końców okazywało się, że jego postać to człowiek o gołębim sercu, tutaj jest odrobinę inaczej. „Biały myśliwy, czarne serce” to opowieść o człowieku, który potrafi wstawić się za drugim człowiekiem, stanąć w jego obronie ale też o jego egocentrycznej naturze nie pozwalającej mu na wykonywanie obowiązków zawodowych. John Wilson (Clint Estwood) jako jeden z pierwszych reżyserów w Hollywood decyduje się na zrobienie filmu po za USA, plenery mają być kręcona w Afryce. Po ciężkich bojach z producentami, reżyser postawił na swoim, wyrusza z przyjacielem, pisarzem Pete Verrillem (Jeff Fahey) do Afryki. Na miejscu interesuje go wszystko tylko nie przygotowania do filmu. Nowa pasja, polowanie, zawładnęła nim doszczętnie, nie pozwala mu myśleć o niczym innym jak tylko o uśmierceniu słona. Zastrzelenie słonia staje się symbolem, buntem, popełnieniem grzechu, na który pozwala Bóg. Film przepełniony górnolotnymi hasłami czy też wręcz przekombinowanymi wypowiedziami, aczkolwiek z ust Eastwooda, wypadają całkiem znośnie w odbiorze.
Film jest przedstawieniem jednego aktora, nie wychyla się czymś szczególnym ale to interesująca pozycja z bardzo dobrą rolą Clinta Eastwooda. 7/10

The African Queen (1951) - współczesne kino, nazwijmy je popularne, ma sporo do zaoferowania widzowi. Począwszy od efektów specjalnych, udoskonalanie technologi 3D po filmy gdzie najważniejsze jest przesłanie, scenariusz i oczywiści aktor, jego interpretacja wykonywanej roli. Staram się śledzić współczesne produkcje, czy sięgać po nieco starsze perełki światowej kinematografii, a dzieła typu African Queen utwierdzają mnie tylko w przekonaniu, że dobre filmy robiono już kilkadziesiąt lat temu.
Afrykańska Królowa to narzędzie pracy dla Charliego, kapitana, handlowca, człowieka który porzucił wielkomiejski gwar, a podróżowanie łajbą, staje się jego pasją. Podczas swoich podróży po niebezpiecznych afrykańskich rzekach, zajmuje się handlem, poznaje miejscowe zwyczaje, kulturę, odkrywa piękno kontynentu na którym się znalazł. Akcja filmu jest osadzona na początku pierwszej wojny światowej, kiedy to niemieccy żołnierze równali z ziemią tubylcze wioski, a mieszkańców wcielali do armii.
W jednej z zniszczonych wiosek obecny był, wraz z swoją siostrą, kaznodzieja z misją niesienia wiary. Niespodziewany atak i rozpoczęcie wojny były dla niego druzgocące w skutkach, nie poradził sobie z zaistniałą sytuacją, początkowo odchodząc od zmysłów by koniec końców odejść w ramiona stwórcy. Siostra duchownego, Rose, została sama w zniszczonej wiosce, nie wiedząc co z sobą zrobić. Na szczęście pojawia się u jej drzwi Charlie, proponując swoją pomoc. Wspólna wędrówka głównych bohaterów początkowo przebiegała dosyć opornie, spotkały się dwa światy: z jednej strony lekkoduch, człowiek nie stroniący od dobrej zabawy przy alkoholu, z drugiej, kobieta z dobrego domu, z zasadami, dla której wystawny podwieczorek nie był niczym nadzwyczajnym w środku buszu.
Dzieło Huston'a, to opowieść nie tylko o podróży dwojga ludzi, którzy przynajmniej początkowo nie maja z sobą nic wspólnego, to film ku pokrzepieniu serc, to opowieść o walce z napotkaną tyranią. Przedstawia widzowi bohaterów, którzy mimo braku odpowiednich środków i okoliczności podejmują się niebezpiecznego zadania nie zważając na swoje życie. W głównych rolach zobaczymy Humphrey Bogart jako Charlie Allnut oraz Katharine Hepburn jako Rose Sayer Poczynania pary głównych bohaterów oddają w świetny sposób wzorce zachowań tamtych lat, uświadamiają widzowi jakie były relacje między kobietą a mężczyzną, w jaki sposób niegdyś rozkwitała prawdziwa miłość.
Film zapisał się w historii kina jako jeden z pierwszych kręconych w większości po za Hollywood i to w kolorze. Klasyk to może za duże słowo, ale z czystym sumieniem zapraszam na seans. 7/10