sobota, 31 grudnia 2011

Łowca trolli (2010)

Trolljegeren (2010) – gdybym wieczorem zasiadł przed tv w nastroju dalekim od krytykowania kolorowego pudełka i treści tam prezentowanych, a analiza laboratoryjna mojej krwi nie spodobała by się policjantom z alkomatem, byłbym skłonny uwierzyć w to co właśnie zobaczyłem. Norwegowie wzięli na warsztat ludowe legendy o trollach i nakręcili obraz o tych zdawało by się przyjaznych stworach. Z filmu zrobionego na wzór reportażu, dowiemy się kilku ciekawych faktów z życia osobników zamieszkujących norweskie ziemie. Stanie się jasne dlaczego jedne rażone światłem stają się kamiennymi pomnikami a inne wybuchają. Będziemy zorientowani, że chrześcijanie zapuszczający się nocą w las, mogą nie wrócić do domu na śniadanie (stąd tak niski odsetek wyznawców), oraz dlaczego władze wszystkie nieszczęśliwe wypadki w górach przypisują niedźwiedziom (i tu motyw polaków, sprzedających na lewo martwe misie – dobrze, że przynajmniej ekipa z naszego kraju była trzeźwa – ach te stereotypy).
Zdziwiony byłem, że film trafił do naszych kin. O tym, że w ogóle się tam znalazł dowiedziałem się od krytyka co to podobno milczy. Jego opinia skusiła mnie do wybranie się w okresie szaleństwa świąteczno-sylwestrowego do kina, by samemu przekonać się dlaczego tak skrajne opinie można o tym obrazie przeczytać. Co pierwsze nasuwa się na myśl o tym stanie rzeczy to fakt, że ktoś nastawiając się na seans z akcją, z krwiożerczymi olbrzymami i super jakością obrazu i dźwięku, mógł się zawieźć. Łowca trolli, wygląda jak nie zmontowany materiał na dokument, gdzie nie zawsze to co się działo jest widoczne dla widza. Gonitwa po lesie nie jest filmowana z kamery na wózku, tylko z ręki, a że autor zdjęć umykał śmierci, mało istotne dla niego było w tym momencie filmowanie bestii.
Przedstawione działania grupki studentów są poukładane chronologicznie, dobrze się to ogląda, ma ciekawy klimat, a chwilami gdy akurat był dzień i światło słoneczne, możemy podziwiać piękno norweskiej przyrody. Trzeba oczywiście pochwalić ich twórców za efekty. Czy to te małe, czy te o rozmiarach góry, stwory wyglądały realistycznie i przez cały seans nie miałem wrażenia, ze są sztucznie wygenerowane. A może nie są? 7,5/10

środa, 28 grudnia 2011

Warrior (2011)

Warrior (2011) – tematyka filmu jest na tyle specyficzna i mimo obecnych dokonań Pudzianowskiego, mało znana w naszym kraju. Postanowiłem więc, że przed napisaniem notatki o filmie, zasięgnę opinii u znajomego który z MMA żyje na co dzień. Dowiedziałem się, że od strony technicznej, walki (a sporo ich jest, szczególnie w drugiej części) prezentują się realistycznie. W zawodach oprócz aktorów biorą udział zawodnicy mieszanych sztuk walk. Jedna z postaci przedstawiona w obrazie to nawiązanie do uznanego za najlepszego zawodnika wszech czasów, Fedora Emelianenko.
Nasza rozmowa zakończyła się stwierdzeniem, że film dopuścił się uproszczeń, nadużyć, a i wybujała fantazji scenarzystów dała o sobie znać. Jednak to wszystko pod koniec filmu się rozmywa, ponieważ widz ma w sobie tyle adrenaliny i szczenięcej radości, że szybko zapomina o niedorzecznościach spływających z ekranu.
Warrior opowiada historię braci, których losy potoczyły się z goła inaczej. Brendan (Joel Edgerton) poznał kobietę swoich marzeń, ożenił się i gdyby nie raty za dom wiódł by spokojne życie. Tommy (Tom Hardy) musiał zajmować się schorowaną matką, zostając sam z swoją dumą. Obie łączyło jedno: niechęć, nienawiść do ojca pijaka (Nick Nolte, przyzwoicie przypomina o swoim istnieniu). Losy braci po latach rozłąki połączył niejako znienawidzony rodzic, ring oraz pragnienie zdobycia głównej nagrody w turnieju. Jeden z możnych w świecie MMA organizuje zawody w stylu Grand Prix, 16 zawodników z całego świata i tylko jeden zwycięzca.
Film skonstruowany w logiczny sposób, dający widzowi czas na poznanie bohaterów i ich historii, by w ostatniej godzinie konkretnie dać o sobie znać naszym emocjom. To właśnie uczucia grają tutaj pierwszorzędną rolę, tuszują wszystkie potknięcia oraz przypominają z jakim rodzajem kina mamy do czynienia. Wyzwalają pozytywną agresję i pozwalają oglądać do końca poczynania fighterów, bez większego zażenowania. 7,5/10

wtorek, 27 grudnia 2011

Dochodzenie (2011-?, sezon 1)

The Killing (2011-?, sezon 1) – to nie jest serial dla wszystkich, a już szczególnie dla widzów lubujących się w rozwiązywaniu sprawy w ciągu jednego odcinka. Nie jest to dzieło dla pasjonatów nowoczesnych zabawek potrafiących wyciągnąć z nieostrej fotografii więcej szczegółów aniżeli faktycznie się na niej znajduje. Twórcy remake'ując duński oryginał „Forbrydelsen”, obrali całkowicie inny kierunek. Prezentują żmudne, długie śledztwo, gdzie trzeba się namęczyć by zdobyć dowód, który nie koniecznie w późniejszym czasie musi być pomocny. Opowiadają historię z sporą dawką realizmu, dając widzowi obiektywnie spojrzeć na policjantów, polityków i rodzinę dotkniętą tragedią.
Zabierając się za The Killing wiedziałem o zakończeniu, a konkretniej o jego braku. Przez co nie dotknęło mnie wielkie rozczarowanie, że w ostatnim epizodzie nie poznam głównego bohatera, nie dowiem się kto zabił. Za to prześwietlimy razem z parą detektywów kilku podejrzanych o morderstwo siedemnastolatki. Potencjalni sprawcy są na tyle dobrze przedstawieni, dowody prawie jednoznacznie zawsze wskazują na nich, że momentami finał był na wyciągnięcie ręki, a hasła o braku rozwiązania głównej zagadki są żartem. Śledczy, w tym również ja, byli przekonani, że już są bliscy rozwiązania zagadki, a tu klops. Musieli główkować dalej. Poszukiwania z odcinka na odcinek były ciekawsze i w zadziwiający sposób wciągały w serial. Dwugodzinny pilot, powalał atmosferą i fajnie nakreślił fabułę. Następne odsłony przedstawiały bohaterów, coraz to nowe dowody. Było spokojnie z pozoru mało się działo, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że się nudzę. Wszechobecny deszcz, smutek i dobre aktorstwo sprawiało wiele sadomasochistycznej przyjemności. Ostatnie cztery odcinki to solidny kopniak adrenaliny, akcja przyspiesza i znowu się człowiek zastanawia: serio, morderca nie będzie ujawniony?. Polecam. 8/10

piątek, 23 grudnia 2011

Kocha, lubi, szanuje. (2011)

Crazy, Stupid, Love. (2011) – cenię Carella za szczerość jaką prezentuje na ekranie (starannie wybiera role, takie w których wypada dobrze, czas pokaże czy w innym repertuarze także się sprawdzi), jak i za tą prezentowaną na forum publicznym. Miałem okazje oglądać jego występ (promował opisywany film) u Davida Lettermana. Bez większego skrępowania stwierdził, że teraz gdy ma więcej czasu dla rodziny (odejście z serialu The Office US), to przekonał się jak ciężkie jest wychowanie dzieci będąc rodzicem 24 godziny na dobę.
Film, jakkolwiek by to banalnie nie zabrzmiało, podejmuje temat miłości. Uczucia które powoli gaśnie w małżeństwie, tego pierwszego zauroczenia jak i ciągle nowych podbojów miłosnych, prowadzących tak naprawdę donikąd. Cal podczas kolacji, gdy ma podjąć decyzje o deserze, dowiaduje się, że jego małżeństwo dobiegło końca. Następna scena, rozmowa, a raczej jej brak i desperacki krok głównego bohatera, mnie ujęła. Bez słów, bez dramatyzowania, reżyser jasno określa motywację zranionego mężczyzny. Ten sam facet w krótkim czasie wywraca stateczne życie do góry nogami. Mając doskonałego nauczyciela, szybko orientuje się jak ma wyglądać, jak się zachowywać by zrobić wrażenie.
Obraz jest jednym z wielu, ale ma kilka aspektów przemawiających za jego obejrzeniem. Przede wszystkim obsada. O jednym aktorze już wspomniałem, następni na liście płac znaleźli się Julianne Moore, Ryan Gosling oraz Emma Stone. Mimo, iż prezentowana opowieść i jej podobne były przewertowane setki razy, ta jest na tyle dobrze skonstruowana (jest miejsce na mały twist), że czas przed ekranem szybko ucieka. Twórcy dają spokój z durnymi żartami, nie przesładzają, więc o bólu zęba można zapomnieć. W niegłupi sposób przedstawiają losy małżeństwa z wieloletnim stażem, nie siląc się na przesadny tragizm. 7/10


Prezentowany post ma numer 150! :) Wesołych i spokojnych Świat!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Donnie Brasco (1997)

Donnie Brasco (1997) – pod koniec XX wieku ktokolwiek zabierał się za kino gangsterskie musiał brać pod uwagę to co powstało wcześniej. Filmy o tej tematyce rządzą się regułami, których się nie łamie, nie wychodzi za pewien schemat. Widz przyzwyczajony do charyzmatycznych aktorów, grających silne i zdecydowane postacie, do wielopiętrowych intrygi, do drugiego dna w dialogach. Chce oglądać nieskrępowanych niczym mafiozów, zmian wachty na szczycie dowodzenia i tego całego blichtru ludzi żyjących intensywniej od zwykłego śmiertelnika.
Tytułowy Donnie (Johnny Depp) to tajny agent FBI, mający za zadanie zebrać materiał dowodowy na nowojorskich przestępców. By wstąpić w szeregi organizacji, dostać się tam w sposób naturalny, ktoś musiał go polecić. Tym kimś był Lefty (Al Pacino), jednen z bardziej zasłużonych w zawodzie, a obecnie opiekun młodego. Początki ich znajomości pełne są udowadniania sobie na wzajem lojalności, tłumaczenia kto i co jest czym. Z biegiem czasu akcja oczywiście się rozwija, relacje się zacieśniają, a ich obserwacja to czysta przyjemność.
Całą uwagę widza przykuwa w filmie jeden fakt, para głównych bohaterów. Dopiero gdy zabierałem się za pisanie notatki zacząłem sobie uzmysławiać, że fabularnie Donnie Brasco nie jest czymś wyjątkowym. Ot zwykłe porachunki, codzienna działalność grupy przestępczej. To Johnny Deep i Al Pacino sprawiają, że zapominamy o otaczającym świecie i podziwiamy profesjonalistów, bez nich ten film w ogóle mógł by nie istnieć. Sposób w jaki panowie prowadzili dialog był fenomenalny. Reżyser fajnie poprowadził sceny, kiedy młodszy z aktorów musiał grać tak by przekonać wszystkich, że nie jest wtyczką, a z czasem walka o dobro śledztwa przestawała być oczywista. 7,5/10

ps: biorę udział w konkursie blog roku 2011. Zainteresowanych zapraszam do klikania w baner :)

niedziela, 18 grudnia 2011

Nic do oclenia (2010)

Rien à Déclarer (2010) – data 1 stycznia 1993 wyznacza początek Unii Europejskiej i zniesienie granic. A co za tym idzie, celnicy muszą się przebranżowić. Film opowiada historię pewnego Belga, który nie darzy Francuzów wielką sympatią w sumie to nie darzy ich żadnym miłym uczuciem. Zostaje postawiony przed faktem dokonanym i musi nauczyć się współpracy z sąsiadem, by wspólnie patrolować tereny kiedyś przygraniczne w celu wyłapania przemytników narkotyków. Wspólne, połączone działania belgijsko-francuskie, początkowo mają szorstki charakter, a całej sytuacji dodaje smaku zakazany związek.
Powtarzam to przy każdej okazji, wielbiciele camemberta potrafią robić dobre komedie. Pominę serie z Louis de Funès, bo to klasyk, myślę o czymś bardziej współczesnym jak Jeszcze dalej niż północ. Wyśmienita, pełna dobrego humoru komedia z ciekawymi kreacjami aktorskimi i bazująca podobnie jak Nic do oclenia na stereotypach. Szkoda tylko, że obraz w reżyserii Danego Boona, nie jest już tak błyskotliwy i zabawny. Twórca przedstawia problem znany każdemu. Ponieważ czy to chodzi o dziecinną wojnę na kamienie między jednym podwórkiem a drugim, czy niesnaski między dorosłymi ludźmi z różnych części świata, zawsze chodzi o to samo. Obcy jest zły i koniec. Reżyser bierze z tych relacji to co zabawne przy czym nieszkodliwe dla komedii i stara się przybliżyć widzowi. Wychodzi momentami średnio, ale suma sumarum jako film na wieczór z małżonką pasuje idealnie. A to, że z drukarki igłowej kartka wychodzi z prędkością światła, też proszę potraktować jako skecz. 6/10

środa, 14 grudnia 2011

Kod nieśmiertelności (2011)

Source Code (2011) – 8 minut, tyle czasu może spędzić osoba w ciele innego człowieka, który za kilkadziesiąt sekund stanie przed obliczem św Piotra. Tego właśnie doświadcza kapitan Colter Stevens. Przenosi się za pośrednictwem skomplikowanej, wojskowej, amerykańskiej technologi w ciało pasażera pociągu z bombą na pokładzie. Musi ją odnaleźć i zidentyfikować zamachowca, ponieważ okazuje się, ze to pierwszy z dwóch ataków na miasto. Wojskowy postawiony w nowej sytuacji szybko się odnajduje, lecz ma coraz więcej wątpliwości co do eksperymentu.
Główny bohater w pierwszej scenie budzi się w pociągu. Towarzyszka podróży bierze go za kogoś, o kim on sam nie ma pojęcia. A ten wyskakuje, nadal siedząc w przedziale zwyczajnego cywilnego pociągu, że jest żołnierzem i pilotuje śmigłowce. W jakim celu się pytam? Następna rzeczą której nie rozumiem to końcówka. Jeśli znajdzie się jakaś dobra dusza, proszę o info w komentarzach w jaki sposób scenarzysta zrobił tak ogromnego twista i czy to ma w ogóle jakiś sens (dla mnie nie ma). Film jest krótki, trwa niecałe 90 minut i przepełniony jest różnymi ciekawostkami. Wliczając w to nielogiczne zachowania bohaterów, spore uproszczenia fabularne na banalnej kłótni z najbliższymi przed wyjazdem na wojnę skończywszy. Aczkolwiek czas poświęcony na seans nie był do końca stracony, zawsze to jeden film więcej w kolekcji, a dwie godziny na oglądanie i pisanie notatki to dobry wynik. 5/10

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Znudzony na śmierć (2009-?, sezon 2)

Bored to Death (2009-?, sezon 2) – seriale kablówek mają dwa zasadnicze elementy, pozwalające im tworzyć ciekawe seriale. Pierwszy to ilość odcinków. Zazwyczaj 13, w tym przypadku 8 na sezon. Co jest dobrym rozwiązaniem. Twórcy nie piszą skryptu na siłę. Wiele seriali komediowych, z stacji ogólnodostępnych (ponad 20 epizodów na sezon), w okolicach 4-5 sezonu, gdzieś tak przy setnym odcinku się wypala. Drugim aspektem wspaniałości produkcji np HBO jest możliwość stworzenia spektaklu dla widza znudzonego poprawnością polityczną w telewizji. Przykładowo: w Znudzonym na śmierć rozmowy i czyny w związku z paleniem marihuany przewijają się praktycznie non stop podczas trwania każdego z epizodów.
Jest lepiej. Jakby intensywniej. Co prawda Jonathan nadal nie potrafi niczego napisać, ale rozwija się jako prywatny detektyw. Praca idzie mu na tyle dobrze, że zaczyna wynosić z niej coś więcej, jak tylko pieniądze. Zdobyte doświadczenie pomaga mu, pchnie go do stworzenia ciekawego charakteru do swojej nowej książki. Do Raya w końcu uśmiecha się szczęście. Po tym jak zerwała z nim dziewczyna, postanowił zwizualizować rzecz niemożliwą do wykonania i głęboko wierzył, że jednak się uda. Wtedy jego komiks zaczął się sprzedawać. Kręcią się wokół niego kobiety, może nie całkowicie normalne, ale jednak czerpie przyjemność z tych znajomości. Najgorzej sprawy mają się u Georga. W pracy zarząd wprowadza bolesne cięcia budżetowe. Prywatnie stara brać z życia co najlepsze, jednak sprawy skomplikuje choroba. Poważna, śmiertelna ale także taka w której nieoficjalnie stosuje się marihuanę, co z kolei uchroni go od przymusowego odwyku.
Cztery godziny spędzone z Nowojorczykami to czysta przyjemność. Fabuła jak na komedię przystało jest lekka, przyjemna, momentami przerysowana, ale także nie głupia. Galifianakis, Danson i Schwartzman tworzą zgrane trio. Bez wnikliwej analizy da się zauważyć, że panowie dobrze bawili się na planie. Odegrane przez nich sceny z użyciem środków odurzających wychodzą realistycznie zabawnie. Nie można jednoznacznie wskazać typu prezentowanego humoru. Tutaj liczy się wszystko. Dialogi, sytuacje, drobne gesty, zachowanie się każdego z aktorów w sposób charakterystyczny dla niego. Myślę np o scenie kiedy Rey usłyszawszy od przyjaciela szokujące wieści, odwraca się na pięcie i pędzi przed siebie. Lecz trwa to zaledwie chwlę, kilkanaście metrów. Widok skonanego aktora, bezscenny. Jeśli tego typu humor komuś odpowiada to zapraszam. 8/10

piątek, 9 grudnia 2011

Pólnoc - pólnocny zachód (1959)

North by Northwest (1959) – film oglądałem tego samego dnia co Dial M for Murder. Teraz myślę, że mógł to być błąd, tak krótka przerwa sprawiła, że oglądając dzieło z końca lat pięćdziesiątych cały czas miałem w myślach te z pierwszej połowy tamtego dziesięciolecia. Przez co oczekiwałem podobnego rodzaju napięcia, łamigłówki. Dzieło opisywane dziś, ma inny charakter, konstrukcje i nie należy się po nim spodziewać takich fajerwerków. Opowiada o agencie reklamowym, który z nienacka jest porywany i wmawia mu się, ze jest agentem. Główny bohater przez większość seansu będzie musiał zmagać się sprawą wyjaśnienia nieporozumienia, oraz walczyć z uczuciami do kobiety z niejasną przeszłością.
Seans trwający ponad dwie godziny, nie wywoływał już takich szpilek wbijanych w organ przeznaczony do siedzenia, ale za to oferował inny typ doznań. Fabuła nie zamyka się w czterech ścianach, w akcji uczestniczy więcej postaci niż poprzednio i okazuje się, że szpiegostwo, utrata tożsamości w dzisiejszym kinie to tylko blada kalka tego co już było. Hitchcok daje trochę odetchnąć widzowi, nie zmusza do nieustannego śledzenia każdego gestu bohaterów, każdego wypowiedzianego zdania, a i tak udaje mu się zaprezentować niegłupi film akcji. Z wartką akcją, intrygą mającą w zanadrzu kilka twistów i odrobiną humoru. Zabiera tegoż widza w interesującą podróż, ukazując stosunki damsko-męskie z połowy XX wieku, gdzie symbol pociągu wjeżdżającego do tunelu wystarczył za pokazanie zażyłości między osobami przeciwnej płci. To obraz, który przewrotnie możemy odbierać jako dzieło romantyczne, a aferę z CIA jako mocne i ciekawe tło. Może gdybym oba filmy oglądał w innej kolejności, w dłuższym odstępstwie czasu nota była by ociupinkę wyższa, a tak... 8.5/10

środa, 7 grudnia 2011

M jak morderstwo (1954)

Dial M for Murder (1954) – główny bohater odkrywa romans żony (w tej roli wspaniała Grace Kelly), a że jesteśmy w świecie Hitchcoka, nie zostawia jej, ba nie próbuje nawet o tym porozmawiać z małżonką, tylko zwyczajnie planuje morderstwo. Czyn tak skrupulatnie obmyślany, ze wręcz idealny. Tony (Ray Milland), zadbał praktycznie o każdy aspekt tegoż zdarzenia, tak się mu poświecił, że nie wziął jednak pod uwagę czynnika ludzkiego, elementu zaskoczenia, które to sprowadzą na niego nowe wyzwania.
Notatka prezentowana niejako z musu, bo jak nazwać zachłyśnięcie się geniuszem reżysera i prawie bezkrytyczne przyklaśnięcie po napisach końcowych? Film jest dowodem na to, iż rozwiązywanie wielopoziomowej zagadki, dochodzenie prawdy jest w kinie czymś porywającym, pierwotnie pięknym i prezentowanym przez uzdolnionych twórców zawsze będzie lepsze od wielkiej rozpierduchy w dzisiejszym repertuarze. Reżyser stworzył ten obraz w technikolorze i zastosował trzeci wymiar, jednak nie ma to nic wspólnego z komercją papką rodem z XXI wieku. Tutaj liczy się aktor, fabuła i ekstremalnie dobrze konstruowanie napięcie u widza. Ważny jest każdy szczegół jaki obserwujemy na ekranie, a i tak ten szczególny w M jak morderstwo pewnie umknie naszej uwadze i dowiemy się o nim w ostatniej scenie. Choćbym nie wiem jak się starał, nie wymyśle niczego oryginalnego o tym obrazie, bo to co napisałem można przeczytać w każdej z napisanych recenzji wcześniej. Od siebie mogę tylko dodać, ze jestem niezmiernie dumny, ze sięgnąłem (co prawda dopiero drugi raz) po dzieło mistrza suspensu i mogę obiecać, że jeszcze kilka dzieł będzie tutaj opisanych. Genialne kino, gdzie drinki i dym papierosowy to idealne tło pasujące do prezentowanej historii. 9/10

niedziela, 4 grudnia 2011

Obywatel Kane (1941)

Ctizen Kane (1941) – główny bohater w debiucie reżyserskim Orsona Wellsa umiera już w pierwszej scenie. Obraz otwiera widok upiornego zamku na wzniesieniu, a w jednej z komnat widzimy postać na łożu śmierci. Ostatnie słowo jakie wypowiedział Charles Foster Kane to różyczka, słowo klucz, zwrot nad którym będzie rozmyślał dziennikarz prowadzący wywiad o jednym z najbogatszych ludzi na świecie. Żurnalista przeprowadza rozmowy z najbliższymi Kana, stara się dowiedzieć czym była różyczka. Dowiaduje się kim naprawdę był Charles, co robił by być podziwianym i kochanym i kogo tak naprawdę darzył wielkim uczuciem.
Aby w pełni docenić dzieło Wellsa, trzeba się przenieść na początek lat czterdziestych i znać kilka fachowych określeń z dziedziny filmu. Przede wszystkim twórca zastosował kilka nowinek w swoim filmie, przez które to ów film został doceniony dopiero po latach. Jak wspominałem uśmiercił głównego bohatera na początku drogi, przez co narracja opierała się głównie na retrospekcjach. Zaczynając opowiadanie o losach bohatera od jego śmierci, zaszokował nie przygotowanych na taki zabieg widzów. Wprowadził także montaż wewnątrz klatkowy, opierający się na ukazaniu w jednej scenie więcej niż jednej sytuacji. Przez co widz musi skupić swoją uwagę na pierwszym, drugim, a czasami i trzecim planie jednocześnie. Dziś takie kręcenie nikogo nie dziwi, ale w latach czterdziestych było novum i wielkim szokiem dla widowni. Oględnie mówiąc, reżyser stworzył dzieło wyprzedzające swoje czasy, które musiało czekać na europejskich widzów i z ich pomocą po raz drugi trafić do amerykańskich kin. A gdy uświadomimy sobie, że za tym zamieszaniem stał 25-latek, to głowa mała.
A jak dziś prezentuje się siedemdziesięcioletni Obywatel Kane? Nadzwyczaj dobrze. Film potrafi przykuć do ekranu, zastosowane sztuczki nadal cieszą oko, a nie banalny bohater i jego ogromne ego są ciekawym materiałem na film. Cieszy każda minuta spędzona na oglądaniu, niespotykana w tamtych czasach praca kamery, nowatorskie kadrowanie składa się na coś wyjątkowego, może nie najlepszego w całej kinematografii, ale godnego sporej uwagi. 8,5/10