niedziela, 31 lipca 2011

Shameless (2011-?, sezon 1)

Shameless US (2011-?, sezon 1) – kolejny raz amerykańska stacja telewizyjna, tym razem Showtime, zajęła się nakręceniem serialu na podstawie angielskiej wersji. Oryginał emitowany jest od 2004 roku, do tej pory powstało 8 sezonów. Polska, mało odważna telewizja nie raczyła nam przybliżyć tej produkcji. Dziś, kiedy media stają się bardziej dostępne, możemy jednak poznać poczynania rodziny Gallagherów zza oceanu, za pośrednictwem płatnej telewizji n-Seriale.
Różnicę pomiędzy serialami, widać już po okładkach, „kartach” promocyjnych, obu produkcji. Brytyjscy aktorzy są mniej atrakcyjni fizycznie, wydaja się bardziej surowi i bliżsi naszym standardom. Amerykanie, jak zwykle polecieli trochę za bardzo, zatrudniając aktorów o ślicznych buźkach, dobrej prezencji i jakby nie z tego świata który reprezentują.
Shameless, opowiada historię rodziny Gallagherów, zamieszkujących niezbyt ciekawą dzielnicę Chicago. Frank, ojciec samotnie wychowujący szóstkę dzieci, wieczny pijak, mający tylko przebłyski trzeźwości. Opiekun to za duże słowo, jest tylko rodzicem biologicznym, nad ciągłością życia rodziny czuwa jego najstarsza córka, Fiona. Musi ogarnąć trójkę najmłodszych dzieci, wiecznie dorywczą pracę, dom, rachunki i temu podobne sprawy życia codziennego. Nie jest jej łatwo,ponieważ każdy z domowników jest specyficzny, przez co opieka bywa często bardzo trudna, wiążąca się z ciężkimi decyzjami.
Pierwszy sezon liczy 12, prawie godzinnych odcinków. Przez pierwsze trzy musiałem się przyzwyczaić do konwencji w której znalazł się serial. Ciężko było mi pogodzić się z niektórymi decyzjami, które zapadały w domu na przedmieściach wietrznego miasta, ich życie rodzinne wydawało się mało realne. Wiem, że wielodzietne rodziny, z wiecznie pijanym ojcem, funkcjonują w chaosie, każdy zajmuje się sobą i innymi jednocześnie, ale twórcy nie potrafili mnie przekonać, że tak to właśnie wygląda. Później doszedłem do wniosku, że jeśli chce oglądać rodzinę z problemami, zresztą jakąkolwiek rodzinę to musiałbym to robić przez judasza. A tutaj mamy do czynienia z serialem fabularnym, który ma nas bawić, zainteresować, a momentami powiedzieć coś mądrego. Szybko przekonałem się, że kolejny raz Showtime, po Californication, stworzyła serial słodko-gorzki, z sporą dawką dramatu, ironii i humory. Pokochałem go tak samo jak wyczyny Moodiego.
Dzieło kablówki posiada oprócz doskonałej fabuły, dobrą obsadę aktorską. Począwszy od najmniejszego członka, małego „słodziaka”, po ojca rodziny którego gra William H. Macy. Scena z jego udziałem są genialne, ani przez moment nie widać, że udaje pijaka, to postać zagrana w sposób absolutnie perfekcyjny. Wspomniana wcześniej, ta ładniejsza, część załogi także radzi sobie bardzo dobrze. Potrafią przekonać, że wygląd niewiniątek to tylko wygląd i szybko o nim zapominamy na rzecz ciekawych kreacji. Gorąco polecam! 8,5/10

czwartek, 28 lipca 2011

Rango (2011)

Rango (2011) – głównym bohaterem filmu jest kameleon. Gad, żyjący wśród ludzi, wiodący spokojny, acz niespełniony żywot. Pierwsze sceny przedstawiają głównego bohatera jako reżysera dyrygującego obsadą, składającą się z plastikowej rybki, tułowia lalki i drzewa o drewnianym talencie aktorskim. Akcja szybko przyspiesza, kiedy samochód w którym podróżuje poczciwy kameleon, napotyka na swojej drodze pancernika (tak mi się zdaje), a kierowca wartkimi ruchami stara się nie zderzyć z samochodami z naprzeciwka. W wyniku szamotaniny, akwarium, dom naszego bohatera, z impetem ląduje na asfalcie. Kameleon poznaje, szczęśliwie ocalonego pancernika, który staje się jego doradzą i przewodnikiem. Rango trafia w końcu do miasteczka Pył. Z wrodzoną skłonnością do przesady, wtapia się w środowisko i szybko zyskuje uznanie lokalnej społeczności. Mianowanie na szeryfa było formalnością, jednak zadanie z którym przyjdzie się zmierzyć nowemu włodarzowi, już takie oczywiste nie będzie.
Całokształt wydaje się być przyzwoity, ale poszczególne elementy składające się na efekt końcowy momentami kuleją. Jako widz ciężko miałem się przekonać do tej historii. Jasne, że można zaakceptować wizję twórców o miasteczku na środku pustyni, zamieszkałe przez drobne zwierzątka pod przewodnictwem zabawnego kameleona. Aczkolwiek wymyślenie tak dziwacznego tworu ma nam raczej zamydlić oczy i sprzedać banalny scenariusz z ciekawą oprawą graficzną. Co z tego, że troska o obraz jest na bardzo wysokim poziomie, jeśli cała reszta ledwo się broni. Humoru, mimo dobrej roli Deppa, praktycznie nie doświadczamy. Historia jest przedstawiona ciekawie, narratorem są cztery sowy, śpiewające o rychłej śmierci szeryfa, która nie następuję. Tyle, że nie powodowały one u mnie salw śmiechu, a tylko myśl, że ktoś to ciekawie zrealizował. Film wygląda jakby na sam przód zrobiono wszystko na komputerze, potem napisano szybko scenariusz, by w końcu na kilka dni zatrudnić Deppa, bo wiadomo, że jego nazwisko na plakacie dobrze wygląda. 6/10

wtorek, 26 lipca 2011

Auta 2 (2011)

Cars 2 (2011) – nie wiem czy to moje piękne oczy, czy to polityka Cinema City, ale przy kasie pani bileterka poinformowała mnie, że 4 letnie dzieci nie płacą! Więc już na początku nasz nastrój przed seansem poprawił się o jakieś 14 złoty. Jednak bardzo szybko podupadł, a podniósł się dopiero na końcu, tuż przed napisami.
Przed pójściem do kina z żoną i dzieckiem, wiedziałem jedno, że może być ciężko. Po tych wszystkich zapowiedziach które widziałem, domyślałem się, że twórcy zaczną film od mocnego uderzenia. Miałem racje, pierwsze 10 minut to strzelanie, groźnie wyglądające postacie, wybuchy i głośna muzyka. Mnie osobiście ten cały zgiełk nie poruszył, ale mój syn siedział już na kolanach żony, z stwierdzeniem: „gdzie stoi nasz samochód, ja chce do domu”.
Na nasze nieszczęście Pixar zdecydował się odejść od wyścigów, rywalizacji, dokonywania wyborów, pokazywania czym jest przyjaźń na rzecz wielkiej bezsensownej rozpierduchy. Przepraszam, były wyścigi, rywalizacja ale tylko jako tło, jako wypełniacz dla filmu szpiegowskiego. Ponieważ znany z swojej gapowatości Złomek, przez dziwne zbiegi okoliczności zostaje wciągnięty w szpiegowską aferę, a główna postać pierwszej części McQueen, zostaje zepchnięty na drugi plan.
Jeśli by podzielić film na cztery części to wyścigi i cała atmosfera wokół nich to tylko 25% całości. Ten malutki fragment filmu, był naprawdę interesujący (z punktu widzenia czterolatka). Kolorowe samochody w pięknie wykonanych sceneriach ścigające się o laur najszybszego. Wtedy mój potomek, spokojnie zasiadał na fotelu, zajadał popcorn i cieszył się filmem. Jednak ta sielanka bardzo szybko się kończyła i znowu trzeba było dołożyć do pieca z nikomu nie potrzebnym wątkiem spisku starszych modeli samochodów, z dominacją nad światowymi złożami ropy.
Animacje Pixara zawsze miały drugie dno, solidne przesłanie (Toy Story jest mi do tej pory obce, ale z zaufanych źródeł wiem, że to prawda), a tutaj ktoś ewidentnie poleciał z widzem w kulki. Zdaje sobie sprawę, że pierwsza część była tylko dobrze zrealizowanym obrazem, bez większej głębi, ale miało to coś. To co zatrzymuje rodzica i dziecko przed ekranem i pozwala im się cieszyć z oglądania filmu. Może mój syn jest jeszcze za mały na takie przygody swojego idola (faktycznego idola, który wzbudził w moim dziecku miłość do samochodów, do wyścigów, a czołówkę tegorocznej GP F1 potrafi wymienić podczas snu), albo zwyczajnie twórcy się nie popisali. Może chcieli zabrać głos w sprawie przyszłości ropy naftowej, ochronie środowiska, nie wiem. Wiem za to, że nam się taki McQueen nie podoba. 4/10

sobota, 23 lipca 2011

The Shield (2002-2008)

The Shield (2002-2008) – jak zacząć, jak opisać dzieło tak wielkie, że ledwo mieści się w pojęciu serialu policyjnego. W jaki sposób okiełznać emocje po zakończeniu ostatniego odcinka. I czy w końcu namawiać kogoś do oglądania The Shield? Ponieważ jeśli ktoś się zdecyduje, to gwarantuję kilkadziesiąt godzin wyrwane z życiorysu, a spoglądanie na produkcje telewizyjne nie będzie już takie samo jak przed zobaczeniem świata oczami policjantów z Los Angeles.
Vic Mackey, dowódca grupy uderzeniowej w najniebezpieczniejszej dzielnicy Los Angeles, Farmington. W jej skład wchodzi czterech oficerów policji, którzy zwalczają przestępczością zorganizowaną na ulicach LA. Gangi opanowały dzielnicę, a chłopaki w tylko sobie znany sposób musieli podołać zadaniu, bronienia obywateli. Robili wszystko by na ulicach był względny spokój, co wiązało się z nie do końca legalnymi środkami perswazji. Praca pod ciągłym ostrzałem, gdzie śmierć policjanta to chleb powszedni wpływa znacznie na postrzeganie rzeczywistości. Nasi bohaterzy starali się związać koniec z końcem polegając tylko na swoich pensjach. Z czasem to przestało wystarczać, a gdy napiszę, że już w pierwszym odcinku dowódca zabija nowo przydzielonego do swojej grupy, gdyż podejrzewa go o zdradę, naszkicuję tylko odrobinę tego co się wydarzy w kolejnych epizodach.
Siłą serialu jest zmyślna fabuła, która bije po oczach szczerością. Począwszy od umiejscowienia komisariatu policji w miejscu które służyło kiedyś za kościół, poprzez surowe zdjęcia, prace kamery z ręki, kończąc na doskonale napisanych rolach. W serialu nie ma dobra i zła, nie ma kolorów białego i czarnego, zawsze znajdzie się drugie dno, większość postaci coś ukrywa, każda ma swojego demona. Regularna obsada grała niczym prawdziwi policjanci, a widz obserwuje film dokumentalny. Jakby tego było mało do serialu zawitały na jeden sezon gwiazdy światowego formatu: Glenn Close oraz Forest Whitaker. Ich kunszt aktorski, a w szczególności Whitakera podziwiałem i zapamiętałem na długo po ich występie.
Shawn Ryan, człowiek odpowiadający za całość, dokonał czegoś niesamowitego. Jego dzieło z sezonu na sezon było lepsze, coraz bardziej wdzierało się w umysł widza. Nie pozwalało spokojnie usiedzieć na krześle podczas oglądania, a próby ogarnięcia zaistniałych wydarzeń często kończyły się porażką. Bałem się, że twórca zabrnął za daleko, że to co proponuje twórca, nie może mieć sensownego końca. Myliłem się, cały siódmy sezon, przygotowywał widza na finał, a ten był zrobiony w genialny sposób, po napisach końcowych pozostało mi tylko zebrać ząbki z podłogi i szlochać, że to już koniec. Gorąco Polecam! 10/10

wtorek, 19 lipca 2011

Niebiańska plaża (2000)

The Beach (2000) – Richard (DiCaprio), młody Amerykanin znudzony miejskim zgiełkiem, wybiera się w podróż do Tajlandii. W hotelu poznaje tajemniczego mężczyznę, po którym widać, że cierpi, że tajemnica którą tłamsi w sobie nie pozwala mu spokojnie żyć. Nazajutrz główny bohater odnajduje przyczepioną do swoich drzwi mapę, domyślając się od kogo może być, udaje się do pokoju nowo poznanego mężczyzny. Szybko okazuje się, że człowiek spektakularnie zakończył swój żywot. Richard, wiedziony swoją podróżniczą naturą postanawia odnaleźć tajemniczą wyspę i dowiedzieć się co mogło skłonić jego sąsiada do tak radykalnych czynów.
Do wyprawy zachęca parę młodych ludzi, wspólnie przemierzają szmat drogi byle by tylko dotrzeć do tytułowej Niebiańskiej Plaży. Za pomocą dobrze rozrysowanej mapy udaje im się to bez większych problemów. Te zaczynają się gdy docierają na wyspę i okazuje się, że raj na ziemi to także zakrojona na szeroką skalę produkcja marihuany, której pilnują „tambylcy” z karabinami maszynowymi jako środkami perswazji.
Pierwsze kilkanaście minut to film przygodowy, o wycieczce, o poznawaniu tajemnicy. W miarę upływającego czasu reżyser ukazuje widzowi, że ludzkie pragnienia i chciwość są jednakowe w wielkich aglomeracjach jak i w urokliwym miejscu na środku oceanu. Scenariusz opary jest na książce Alexa Gerlanda i to do niego mogę mieć pretensje, że umieścił w jednym miejscu gromadkę ludzi uciekających od wielkiego świata, żyjących wedle własnych reguł, z handlarzami i producentami narkotyków. Współistnienie tych dwóch grup jest mało realne, nie wyobrażam sobie sytuacji gdzie jest prowadzona nielegalna działalność, a zarządca niczym dobry gospodarz pozwala obok siebie rozbić obóz, pod warunkiem, że wczasowicze nie będą już nikogo ściągać na tę odludna wyspę.
Następną bolączka filmu jest jego nierówność. Z jednej strony Boyle przedstawia ludzi wiodących spokojny wręcz sielankowy żywot, wyrzekających się całego chaosu współczesnych czasów, by za moment ta sama społeczność była totalnie obojętna na krzywdy innych. Do tego stopnia, że poraniony przez rekina jeden z mieszkańców został wyniesiony do lasu, skazując go tym na śmierć, a to tylko dlatego, że jego wycie z bólu przeszkadzało w dobrej zabawie. Fakt, chcieli go początkowo ratować, jednakże pacjent był coraz bardziej uciążliwy. Niechęć zdradzenia lokalizacji raju na ziemi była ważniejsza od ludzkiego życia.
Pomimo moich wątpliwości film jest wart zobaczenia. DiCaprio już 11 lat temu potrafił porządnie zagrać, jego watek miłosny z Françoise (Virginie Ledoyen) miło podglądać. Dodając do tego ciekawe plenery i plażę którą naprawdę można nazwać rajską, wychodzi, może i lekko przekombinowany, aczkolwiek interesujący obraz. 6,5/10

sobota, 16 lipca 2011

Life (2009)

Life (2009) - dziś nietypowo. Czasami trzeba odpocząć od kina, odstawić na bok produkcje telewizyjne i zobaczyć otaczający nas świat, najlepiej w obiektywie BBC. Filmy dokumentalne pod tym szyldem, są jakością samą w sobie, niedoścignionym przez wielu wzorcem. Dziesięcioodcinkowy materiał zabierze nas w przeróżne zakątki globu, będziemy zwiedzać lądy, oceany, poznawać zwyczaje zwierząt, mechanizmy obronne roślin oraz zasady współistnienia w przyrodzie. Dowiemy się tak wielu ciekawych faktów, że żeby wszystkie zapamiętać, trzeba by robić notatki podczas seansu.
Każdy odcinek zaczyna się trzy minutowym wstępem, który za każdym razem mnie zadziwiał i oczarowywał i w takim stanie trzymał do ostatniej minute każdego z epizodów. Wstęp to połączenie pięknej muzyki, ciekawych ujęć i hipnotyzującego głosu narratora, Davida Attenborough. Myślałem, że te zachęcające otwarcia spowszednieją i z odcinka na odcinek będą słabsze, że powtarzanie tego samego zabiegu może się znudzić. Jednak producenci dokładnie wiedzieli jak zacząć każdy odcinek, czym zachęcić widza do oglądanie.
Prezentowany materiał był nagrywany w wysokiej rozdzielczości, dodając do tego profesjonalizm ekipy produkcyjnej dostajemy przepiękne zdjęcia, które zachwycają swoja kolorystyką, kadrem, a przedstawiana przyroda wygląda naprawdę wspaniale. Tutaj widać na własne oczy ile pracy twórcy musieli włożyć pracy w prezentowany materiał, dziesiątki godzin spędzone w oczekiwaniu na kilkusekundową scenę, na coś niebywałego, to trud który się opłacił. 9/10

piątek, 15 lipca 2011

Złoto pustyni (1999)

Three Kings (1999) – mimo, iż oficjalnie wojna w Zatoce Perskiej dobiegła końca, jest jeszcze sporo do zrobienia. Podczas pełnienia obowiązków grupka żołnierzy znajdują mapę. Okazuje się, że jest to drogowskaz do bunkrów Saddama Husajna gdzie prawdopodobnie znajduje się złoto. Mapa nie dociera do przełożonych, lecz znajduje się czwórka chętnych do odszukania sztabek i zapisania ich na swój rachunek. Tajną akcja dowodzi Archie Gates (George Clooney), który do spółki powołał Chief'a Elgin (Ice Cube), Troy'a Barlow (Mark Wahlberg) oraz Conrad'a Vig (Spike Jonze zagrał bezrobotnego młodzieńca, który przed wcieleniem w szeregi armii zajmował się strzelaniem do puszek po piwie – przerażają mnie tacy ludzie w wojsku). Misja z pozoru prosta, bardzo szybko się komplikuje, a film nabiera rumieńców.
Reżyser uraczył nas rzetelnym przedstawieniem bohaterów obrazu. Nadaje ludzką twarz cywilnej ludności Iraku, daje do zrozumienia, że są przeciwnikami dyktatury i obchodzi ich tylko normalne życie. Z drugiej strony widzimy, że reżim mocno się trzyma i Saddam ma wielu zwolenników walczących w jego imieniu. No i zostaje jeszcze obraz amerykańskich żołnierzy, który w większości filmów wojennych, pomijając te ziejące sztucznym patosem, jest bardzo podobny. Są białe i czarne charaktery, oraz ci po środku z honorem, z dobrym sercem, ale działający po za protokołem, tacy którzy potrafią ewoluować, przystosowywać się do zaistniałej sytuacji. Za tak szeroka perspektywę należy się uznanie.
Pewnie nikt nie zliczył ile powstało filmów o tematyce wojennej, przyjmijmy, że milion – sporo. Więc dlaczego macie oglądać Złoto Pustyni (kolejny raz polski dystrybutor traktuje widza jak idiotę, podpowiada, wręcz streszcza fabułę)? Odpowiedz jest prosta, to dobry film, ogląda się go jednym tchem. Łączy ze sobą elementy filmów wojennych, czarnej komedii i dobrego dramatu, podane z interesująca ścieżką dźwiękową. Dobra kreacje Clooneya, ciekawe zdjęcia i coś co się nigdy nie nudzi – wytykanie błędów amerykańskiej polityce wojennej. Zapraszam 7,5/10

poniedziałek, 11 lipca 2011

Tron: Dziedzictwo (2010)

TRON: Legacy (2010) – wspaniały, niesamowity, dopracowany w każdym szczególe, zostający ze mną nawet gdy krążek przestaje się kręcić. Pozwala zapomnieć o otaczającym nas świecie, ukazuje nowy wymiar w którym chce się zanurzyć i pozostać na dłużej. Mówię oczywiście o albumie z ścieżką dźwiękową autorstwa zespołu Daft Punk, podobną opinię o filmie napisałbym tylko pod przymusem, ewentualnie w artykule sponsorowanym. Nic z tych rzeczy nie miało miejsca, więc zapraszam na mały wykład, dlaczego Tron Legacy nie dorównuje soundtrackowi.
Dwudziestosiedmioletni Sam Flynn, dorastał bez ojca, który zaginą w tajemniczych okolicznościach. Sam dostaje wiadomość, że ojciec może jednak żyć i potrzebować jego pomocy. Okazuje się, że senior Flynn (Jeff Bridges), geniusz w świecie informatyki, wynalazca, został uwięziony w wirtualnym świecie. Syn odnajduje tajemne biuro ojca i ku swojemu zdziwieniu także ląduje w wirtualnej przestrzeni. Wpada w sidła zastawione przez CLO, wirtualnego odpowiednika starszego Flynn'a, któremu znudziło się bycie podwładnym, a i władza w niematerialnym świecie powoli przestaje mu wystarczać.
To co najbardziej doskwiera filmowi to nuda, to brak jakiejkolwiek więzi z bohaterami i całkowita obojętność na to co się za chwilę wydarzy. Twórcy nie potrafili mnie zainteresować, bądź co bądź ciekawą, historią. Stworzyli doskonale wyglądający komputerowy świat, ale zapomnieli o fabule. Gdyby nie wychwalana wcześniej muzyka i kilka bodźców z otoczenia (kawa się sama nie zrobi, a tym bardziej nie przypełznie na stolik) pewnie bym zasnął. Był bym zapomniał, jest jeszcze jeden szczegół który podnosił mi ciśnienie i nie pozwolił oddalić się w krainę snu. Komputerowo wygenerowana twarz młodego Bridges'a wyglądała cholernie sztucznie. Problemy z mimiką i te „martwe” spojrzenie przyprawiały mnie za każdym razem o małą histerię. Dziwię się, że producenci wypuścili tak nie dopracowany efekt specjalny. Innowacyjny, ale jednak jeszcze nie do końca dobrze wykonany, a przez to odbiór całości zostaje zakłócony.
Dźwięki zapodane przez Daft Punk górują nad filmem, wydaja się być stworzone przez profesjonalistów, którzy lubią swoja robotę. Dzieło Francuzów rozbrzmiewa przez cały film z różnym natężeniem, jest w nim sporo życia, zróżnicowania, energii, czego niestety o obrazie powiedzieć nie można. 5,5/10

piątek, 8 lipca 2011

Tożsamość (2011)

Unknow (2011) – Martin Harris (Liam Neeson, kolejny film w którym aktor gra w podobny sposób, ale nie przeszkadza to w jego odbiorze) wraz z małżonką wybierają się na szczy biotechnologiczny w Berlinie. Po przybyciu do hotelu, okazuje się, że jedna z walizek, ta z paszportami została na lotnisku. Martin bez konsultacji z żoną, wsiada do taksówki i pędzi po zgubiony bagaż. Samochód którym jechał wpadł w poślizg, przebił barierę ochronną i wpadł do rzeki. Głównego bohatera od utonięcia uchroniła kobieta kierująca taksówką, heroicznymi posunięciami wyciągnęła nieszczęśnika z pojazdu na brzeg. Harris w ciężkim stanie wylądował w szpitali i cztery dni przeleżał w śpiączce. Po przebudzeniu powoli odzyskuje pamięć, ale ma coraz większe wątpliwości co do swojej tożsamość. Znane mu otoczenie, nawet żona, uważają go za szaleńca, a Martin bez dowodu tożsamości nie jest w stanie udowodnić swoich racji.
Lubię Neesona za jego grę, może mało wyszukaną, a jednak dająca się lubić. Filmy o podobnej tematyce także nie są mi obce, ale ten konkretny mi zwyczajnie nie podszedł. Trwał dwie godziny, a przy napisach końcowych zastanawiałem się o czym on właściwie był. Faktem jest, że fabuła jest rozbudowana, wypełniona po brzegi zwrotami akcji, a mimo to nie wciąga. Elementy układanki które z wolna odkrywa bohater są konkretne i powinny się widzowi podobać, mnie nie wzruszyły kompletnie, za dużo w tym wszystkim sztuczności. Załoga aktorska, oprócz Neesona, który z natury jest trochę drewniany, zagrała bardzo niemrawo, brakowało chemii, nie mówiąc już o jakiejkolwiek empatii z strony zjadacza popcornu. Jedyną drugoplanowa rolą która udała się twórcą, była postać Ernsta Jürgen, zagrana wyśmienicie przez Bruno Ganz. Kreacja z krwi i kości, tajemniczy, charyzmatyczny, bez większego wysiłku przykuwał moją uwagę. Można, aczkolwiek nie nalegam. 5/10

moje wakacje powoli dobiegają końca, na pocieszenie publikuje wpis, a czytelników gorąco pozdrawiam z Międzywodzia! :)