środa, 21 stycznia 2015

300: Początek imperium (2014)

300: Rise of an Empire (2014) – to pokręcony przykład kontynuacji, rozwinięcia, dopełnienia zaczętej osiem lat temu opowieści. To widowisko ogromnych rozmiarów, efekciarski twór i w sumie nic poza tym, ale nikt o zdrowych zmysłach nie mógł oczekiwać czegoś innego. 
Treść fabuły oscyluje w temacie ataku Persów na Gracje. Nie uznamy w filmie Nuoama Murro skomplikowanych podchodów, interesujących strategii mających na celu wywiezienie przeciwnika w pole. Tutaj rozchodzi się wyłącznie o show pisane wielkimi zgłoskami, koniecznie w kolorze krwi, ociekające potem i bezwarunkowym oddaniem ojczyźnie. 
Obraz charakteryzujący się tematyką wojenną musi posiadać wodzów, bohaterów z charyzmą dającą aktorom pole do popisu. Niestety scenarzyści 300: Początek Imperium nie przewidzieli tego dla artystów w nim występujących. A co za tym idzie oni nie mogli zabłysnąć. Oczywiście Eva Green swoją grą i postawą zgarnęła kilka scen dla siebie (w szczególności dyskusją z Temistoklesem, potrafiła wstrząsnąć widzem), ale to niestety za mało. Brakowało mi silnego przywiązania do losów bohaterów już od samego początku. Dopiero gdy sytuacja nabrała tempa, a przyzwyczajenie zrobiło swoje (mniejszy stopień krytycyzmu) dzieło stało się emocjonujące i dało się je oglądać na zasadzie, mam chwilę wolnego czasu, co mi tam. 6/10

wtorek, 25 listopada 2014

The Lunchbox (2013) – temat historii miłosnych został na tyle wyeksploatowany, że ciężko wymyślić coś nowego, a przynajmniej na tyle świeżego, aby widz nie ziewał podczas seansu. Jasne, że kino popularne rządzi się swoimi prawami i daleko mu do szokowania widza nietuzinkowymi rozwiązaniami, ale w tym przypadku opowiadanie poddano takim zabiegom, że przyglądanie się głównym bohaterom potrafi zainteresować. 
Tytułowy lanchbox, jak sama nazwa wskazuje to pojemnik na żywność, a w tym przypadku mamy do czynienia z odrobinę bardziej zaawansowanym, aniżeli nasze pudełeczka na kanapki z żółtym serem. Jako, że akcja filmu dzieje się w Mumbaju, ów pojemniki rozwożone są przez kurierów i trafiają pod konkretnego odbiorcę, przeważnie. Ten konkretny znalazł się na biurku dojrzałego mężczyzny, który miłosne podchody ma już dawno za sobą i stał się zaczątkiem uczucia kiełkującego na oczach widzów. Znając zarys scenariusza obawiałem się dwóch spraw mogących niekorzystnie wpływać na autentyczność filmu. Pierwsza dotyczyła samych Indii, gdzie status kobiety nie jest do końca komfortowy, a co za tym idzie romansowanie zamężnej kobiety jest odbierane dużo bardziej surowo, porównując chociażby do europy. Druga szpilka, mogąca drażnić to fakt wynikający z pierwszej obawy: banalne zakończenie. Żeby szybko rozwiać wątpliwości wyjaśniam, końcówka świetnie wpasowuje się w klimat i nie przygnębia bylejakością. A co się tyczy roli kobiety, potraktowano ją bez wgłębiania się w kulturę, co szczerze mówiąc wychodzi na dobre filmowi. Wedle powyższego otrzymaliśmy ponad stu minutowe interesujące opowiadanie, które nie obarcza ciężarem świata w jakim istnieje. 7/10

sobota, 15 listopada 2014

Wstyd (2011)

Shame (2011) – ten film pobił rekord w dziedzinie: jestem w poczekalni, możesz mnie zobaczyć kiedy tylko chcesz. I choć był dostępny na wyciągnięcie ręki, musiał czekać trzy lata na swoją kolej. Wiedziałem czego mogę się po nim spodziewać więc ciężko było się zdecydować na seans penetrujący dramat uzależnienia, trudno znaleźć dzień odpowiedni na taki temat... Aż pewnego, pięknego niedzielnego ranka podjąłem, niczym główny bohater filmu, stanowczą decyzje i oto jestem zaznajomiony z obrazem. Po tych kilkudziesięciu minutach seansu można śmiało stwierdzić, że Michael Fassbender (wspaniała, namacalna gra aktorska) obnażył się widzowi w sposób kompletny. Już w jednej z pierwszych scen śmiało przechadza się po swoim mieszkaniu nie zawracając sobie głowy ubraniem, czy bielizną. Nagości jest tu faktycznie sporo i często widujemy ją na pierwszym planie. Ale jest ona tylko konsekwencją czynów głównego bohatera, który tylko na kilka chwil potrafi wykrzesać z siebie człowieka mieszczącego się w ramach normalności. Przez większą część czasu Brandon zmaga się z samym sobą z uzależnieniem niepozwalającym dzielić życia z kimś bliskim. Miota się od jednego zaspokajanie potrzeb do następnego. Niestety nic konstruktywnego z tego nie wynika, a tylko utwierdza widza w przekonaniu jak ciężką batalie toczy Brandon. 
Film nie jest przyjemnym doznaniem, nie daje żadnych wskazówek, jakichkolwiek rozwiązań. Obserwujemy urywek z życia nieszczęśliwego człowieka i tyle. Domyślać się tylko możemy jakiej traumy musiał doświadczyć, by stać się tym kim jest dziś. I choć ciężar tego filmu zostaje jeszcze chwilę po napisach końcowych, warto go znać. 7/10

poniedziałek, 20 października 2014

Godzilla (2014)

Godzilla (2014) – uwielbiam, kiedy fakty historyczne mają do odegrania rolę w filmie fabularnym. Przy tej okazji często dowiadujemy się, że wiedza jaką posiadamy jest tylko ułamkiem prawdy. Ta interakcja powoduje, iż wdrożenie się w opowieść jest o wiele łatwiejsze, a empatia z bohaterami to naturalny proces. Nie ma znaczenia o czym jest film, liczy się odnośnik to przeszłości powodujący, że historia jest nam bliższa niż mogło by się wydawać. 
Wedle powyższego pierwsze kilkanaście minut było spełnieniem marzeń o udanym i lekko strawnym seansie. Awaria w elektrowni atomowej, trudne, moralne wybory, archiwalne migawki to coś co dobrze rokuje na dalsze kilkadziesiąt minut. I tak jak idealnie się zapowiadało, tak też i szybko legło w gruzach z wielkim hukiem. Nie mam pretensji do twórców za odkrycie kart praktycznie na początku filmu, za wielką, bezdusznie potraktowaną rozpierduchę Dobrze zrobione efekty specjalne sprzedają się na pniu, więc nie będę się tego czepiał. Najbardziej w Godzilli z 2014 roku boli fakt, że jest to film o niczym. Nie, to też nie jest najgorsze. Największą wada tego dzieła jest jednak scenariusz. Jest dziurawy jak ser, wiadomo, że szwajcarski, nielogiczny, śmiejący się w twarz widzowi, który i tak jest tolerancyjny dla durnoty. Najnowsza odsłona losów potwora z głębin oceanu jest przepełniona sytuacjami bez wyjścia z których bohaterowie wychodzą bez draśnięcia. Obrodziła w ogrom totalnie bzdurnych rozwiązań, które wołają o pomstę do zdrowego rozsądku. I nie ma tu na myśli samej Godzilli i jej oponentów, tutaj najzwyczajniej w świecie śmieszność goni śmieszność. 5/10

środa, 1 października 2014

Wolverine (2013)

The Wolverine (2013) – główny bohater cierpi, straszliwie, nieprzerwanie, boleśnie przechodzi przez każdy dzień. Żyjąc w samotni, walcząc z demonami przeszłości, zostaje wmieszany w wir wydarzeń wbrew swej woli. Początkowo chodzi tylko o zgraję przygłupawych kłusowników, ale koniec końców problem z jakim musi się zmierzyć, będzie wymagał od niego ogromnego zaangażowania, a tego właśnie chciał uniknąć. 
Ten film ma dwa olbrzymie garby, nikomu do szczęścia nie potrzebne, dźwigane przez jednego człowieka. Już wyjaśniam. Pierwszy nieudolnie wykonany punkt programu to: brak przywiązania do wizualnej sfery obrazu. Pominę sztucznie wyglądającego niedźwiedzia, ale już śnieg, który nie brzmi, pod stopami i nie wygląda jak śnieg to w dzisiejszym kinie kpina. No w końcu jeśli można ukazać całe miasta na zielonym ekranie, to wyprodukowanie realnie wyglądającego puchu nie może być aż tak trudne (może?). Ale ok, to, że coś wygląda nienaturalnie nie musi przekreślać całego dzieła. Jednak sytuacja kiedy twórcy zabierają widza do Japonii, gdzie tradycja jest zawsze priorytetem i serwują nam niemieckie samochody już przestaje być niedopatrzeniem, a lokowaniem produktu w nieładny sposób. 
Drugim elementem, który tutaj nie zagrał jest historia w ogóle. Zwyczajnie nie mogłem się do niej przekonać do samego końca. Początkowo przez sam obraz, ale im dalej tym gorzej dla samej opowieści. Nie potrafiłem wgryź się w losy bohaterów, nie przejmowałem się ich losem, a końcowy twist zamiast zaskoczyć był tylko dowodem na to z jak słabym scenariuszem mamy do czynienia. Jedynym światłem w tym ciemnym tunelu jest odtwórca głównej roli, Hugh Jackman. Wolverine toczy potyczki w filmie, a sam aktor walczył cały czas o widza, żeby nie odszedł od ekranu. To australijczyk praktycznie zmusił mnie by dotrwać do napisów końcowych. To jego charyzma i szczere aktorstwo, pozwoliło jako tako uporać się z dziełem nowojorskiego reżysera (James Mangold). 5.5/10

poniedziałek, 15 września 2014

Trailer Park Boys: Don't Legalize It (2014)

Trailer Park Boys: Don't Legalize It (2014) – pisanie o filmie, który jest poprzedzony siedmioma sezonami serialu (w sumie 50 odcinków, od 5 września 2014 ósmy sezon na ekranach TV, po siedmiu latach przerwy – ewenement w świecie serialu) i dwoma filmami fabularnymi, na pierwszy rzut oka jest bez większego sensu. Na drugi i każdy kolejny także, ale mając w świadomości te wszystkie godziny spędzone z chłopakami z domów nie do końca z fundamentami, jestem zmuszony przybliżyć Wam drodzy czytelnicy losy tych Kanadyjskich popaprańców, lubujących się nie tylko syropem klonowym. 
Julian – szef, nadzorca i główny przedsiębiorca przyjacielskiej trójki. Facet, który bez drinka nie rusza się nigdzie, dosłownie. Nie pamiętam sceny by Julian był bez szklaneczki z napojem uspokajającym, dyskretnie przyozdobionej kilkoma kostkami lodu. 
Ricky – hodowca marihuany z ogromnym przeświadczeniem, że jego dzieło jest majestatyczne, najlepsze i oczywiście z najwyższej półki. To facet mający głęboko w poważaniu prawo i zasady społeczne. Dla niego liczy się uprawa i przyjaciele, jakkolwiek nie byli by upierdliwi. 
Bubbles – trzeci z trójki przyjaciół, wielbiący koty zanim stało się to modne. To postać z ogromną wadą wzroku i jeszcze większym sercem dla swoich bliskich. Jako najmniej zaangażowany w niezgodną z prawem działalnością przyjaciół, odsiaduje wyroki na równo z nimi, co czyni go „przePanem” tej grupy. 
Randy – gej, lubujący się w puszczalstwie. Jego cechą charakterystyczną są białe spodnie opasane czarnym paskiem, buty, skarpetki i nic więcej. Nie ważna jest temperatura otoczenia, nie istotny padający śnieg, Randy nigdy nie ubiera koszulki, koszuli, kurtki. Jego owłosiony brzuch z pępkiem mogącym pomieścić niejedną pięciozłotówkę jest zawsze do wglądu widza. 
Jim Lahey – początkowy obecny, teraz już stróż prawa na emeryturze, często określany jako zapijaczony, zdradliwy, wredny chlor. Przydomek po żółto zielonym gazie Jim uzyskał po tym jak alkohol i inne używki zawładnęły jego życiem. Wiem, że niejednego nałogowca widzieliście w kinie, tv, ale Lahey to przykład na to jak stoczyć się na dno, okopać się i prosić o to by coś wciągnęło jego parszywe zwłoki jeszcze głębiej. 
Tak przedstawia się charakterystyka głównych bohaterów, role epizodyczne przedstawiają postaci zgoła podobne. Trailerów trzeba kochać za ich prostolinijność i już, a jeśli nie to trudno. Oni się nie pogniewają, najwyżej kiedy zalegalizują marihuanę nie będą chcieli z Wami rozmawiać. 7.5/10

piątek, 5 września 2014

Strażnicy galaktyki (2014)

Guardians of the Galaxy (2014) – mimo najszczerszych chęci, mając standardowy kontakt z światem, nie dało się uciec od opinii na temat filmu. Kampania reklamowa i szał radości jaki przetaczał się przez media społecznościowe był na tyle silny, że zgoda na inwazję nie była nikomu potrzebna. Tak więc zaznajomiony z opiniami na temat filmu, nie przymuszony i z własnej woli wybrałem się w podróż, która miała zdecydować o co to wielkie zamieszanie. 
Tytułowi obrońcy to specyficzna, pokręcona i unikalna mieszanka charakterów, osobowości, a przede wszystkim ras. Nie jestem w stanie sprecyzować kto do jakiej należy, ale to dla treści filmu jak i notki nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne jest to, iż główne role są na tyle zróżnicowane i w dziwaczny sposób interesujące, że widz szybko lubi, bo nie zawsze może się utożsamiać (z różnych względów) z każdą z nich. Największym zainteresowaniem wśród widzów cieszą się rzecz jasna, zabawny i okrutnie opryskliwy Rocket i czule rozbrajający swą postawą Groot. Dla mnie, fana serialu Park and Recreation to jednak Chris Pratt jako Peter Quill zgarnia dla siebie większość scen. Dwoje osobników wymienionych wcześniej potrafi rozbawić i oczarować, ale to Pratt jest tym magnesem dla widza mającego kilka dziesiątek na karku. To Quill z walkmanem u pasa miesza nam w głowach. Bo choć za skarby świata nie chciałbym powrotu do kaset magnetofonowych to ów gadżet gra ostro na wspomnieniach, a wiadomo, że kiedyś było się piękniejszym, bardziej szalonym, beztroskim po prostu. 
I to właśnie na przywoływaniu historii opiera się cała machineria związana z Strażnikami. Fabuła nie wyróżnia się niczym szczególnym, można ją streścić w jednym, niekoniecznie wielokrotnie złożonym zdaniu. Nostalgia za tym co już nie wróci, dobrze przysłania fakt, że obraz to tak naprawdę banalna opowieść jakie oglądaliśmy setki razy. Tylko od widza zależy jak na ten manewr producentów się zapatruje. 
Ocena końcowa? Jeśli miał być wydana zaraz po seansie to pewnie skończyło by się na 6, szczęśliwie dla obrazu opinia dojrzewała kilka dni. Teraz przy akompaniamencie Blue Swede, Hooked On A Feeling oraz przebłyskach seansu bez wstydu i ujmy dla samego siebie mogę oświadczyć, iż nie było tak źle jak mogło by się wydawać. 7.5/10

sobota, 16 sierpnia 2014

True Romance (1993)

True Romance (1993) – Clarence, mieszkaniec podupadającego finansowo Detroit, kocha Elvisa Presleya. Tak, kocha go cały świat, ale nasz bohater jeśli miałby wybierać z kim ma odbyć stosunek homoseksualny to bez zastanowienia podaje Króla jako partnera idealnego. Ten sprzedawca w sklepie z komiksami w swoje urodziny sprawia sobie mały prezent, wybierając się do kina na maraton filmów o kung fu. Tam poznaje kobietę bez której tytuł filmu mijał by się ostro z prawdą. Tam też, w tej spelunowatej sali kinowej mnie jako widza film zaczyna porywać (wcześniej też byłem zachwycony wybraniem takiego a nie innego miasta jako jedno z miejsc akcji, Detroit Scotta wygląda mega pesymistycznie), rozpoczyna się istna uczta zapoczątkowana przez drobiazg, który w 1993 roku na nikim nie miał prawa zrobić wrażenia. Jakkolwiek palenie papierosów mnie odrzuca tak fakt zaistnienia tej czynności, w miejscy publicznym, dokonanym przez kobietę o niezaprzeczalnych wdziękach potrafi rozczulić. Następnym takim szokiem, tym razem obyczajowym było kobiece wyznanie, że czyn jaki pragnie popełnić Clarence jest romantyczny. Z obowiązu mapiszę, że nie chodzi tutaj o bonbonierke, kwiatki czy nawet złoty łańcuszek z serduszkiem. Oddany fan Presleya dla swojej Alabamy jest gotów na wszystko, morderstwo jej eks alfonsa nie jest więc niczym z czym nie mógłby sobei poradzić. I tak można by w nieskończoność, miszczącą się oczywiście w ramach czasowych filmu, opowiadać o poszczególnych scenach, aktorach i klimacie panującym w tym wyśmienitym obrazie autorstwa Tony'ego Scotta. Więc snuć historii nie będę, napomnę tylke, iż scenariusz do tegoż obrazu napisał Quentin Tarantino, epizodyczne role przypadły takim aktorom jak: Dennis Hopper, Christopher Walken (przecudowna scena o pochodzeniu Sycylijczyków do zobaczenia na YT), Gary Oldman (narkotykowy diler o czarnej krwi, przezabawna kreacja), Brad Pitt jako wiecznie nawalony kumpel, kumpla głównego bohatera, James Gandolfini (jako człowiek od wyciągania faktów, któremu nie przeszkadza, że badany obieket jest kobietą o stalowym charakterze)  i wreszcie Samuel L. Jackson oraz Val Kilmer z rolami tak małymi, a jednak istotnymi dla rozwoju sytuacji. 8,5/10

wtorek, 5 sierpnia 2014

Last Vegas (2013)

Last Vegas (2013) – tytułowe miasto, mieniące się setkami neonów kolejny raz staje się jednym z głównych bohaterów filmu. Tym razem do stolicy hazardu i spontanicznych ślubów przybywa czwórka przyjaciół. Billy, Paddy, Archie oraz Sam to faceci znający się jak łyse konie, to przedstawiciele prawdziwej, momentami szorstkiej męskiej przyjaźni. Billy jako ten najbardziej korzystający z życia w końcu postanawia się ożenić z sporo młodszą od siebie partnerką. Jego wybór z entuzjazmem zostaje uznany prawie przez wszystkich kamratów, ale już sama wyprawa do Miasta Grzechu jest postrzegana jako wielka szansa na szaleństwo w niespotykanej dotąd kategorii. 
Last Vegas to grzeczna komedia o chłopcach, którzy chcą być niegrzeczni, to film bez większej historii, drugiego dna, moralizowania. Opowieść o czwórce wiernych przyjaciół ukazuje w zabawny sposób jak czas wpływa na męskie zapędy. Co głowa by chciała, ciało nie zawsze może znieść. Twórcy za sprawą świetnej obsady, dają widzowi do zrozumienia co jest naprawdę ważne kiedy nie tylko skroń przyprószona zostaje siwizną. W luźny sposób opowiadają o przypadłościach jakie czekają każdego z nas i w jasny sposób wykładają, że to tylko od nas zależy co z tym fantem zrobimy. Najzwyczajniej w świecie apelują do widza, żeby ten nie dał się zwariować i czerpał z życia ile się da. Lajtowa, prosta, niczego nieudająca produkcja dla każdego. Zapraszam 6/10

poniedziałek, 21 lipca 2014

Kapitan Phillips (2013)

Captain Phillips (2013) – kontenerowiec Maersk Alabama, pod dowództwem Richarda Phillipsa w kwietniu 2009 roku wyrusza w kolejny rejs. Trasa Dżibuti, Mombassa oficjalnie uważana jest za niebezpieczną, a władze Amerykańskie sugerują, że jednostki pływające powinny trzymać się ponad tysiąc kilometrów od wybrzeży Somalii. Kapitan nie tyle lekceważy te zalecenia, co świadom, iż większa odległość od lądu nie musi oznaczać bezpieczeństwa dla załogi płynie niecałe pięćset kilometrów od „Rogu Afryki”. Jak wspomina kapitan na łamach NaTemat, spotkanie z piratami jest w tych rejonach niestety normą i trzeba być na nie gotowym. Tak też się stało. Na pokład Alabamy wtargnęło czterech porywaczy z jasnym ja słońce motywem - porwanie statku dla okupu. Sytuacja potoczyła się nie do końca po ich myśli, ale porywając Phillipsa zyskali mocną kartę przetargową. 
Tyle wiadomości historycznych, tera kilka słów o filmie fabularnym, który mógł być wspaniałym, klimatycznym, a przede wszystkim kameralnym thillerem. Niestety słowo kameralny przestaje być adekwatne do wydarzeń kiedy w całą sytuacje zaprzęgnięto wojsko, Navy SEALs i amerykański militarny przepych i arogancję. Pierwsza godzina ani przez moment nie zwiastuje niczym nie skrępowanego pokazywania muskułów. Otwarcie, to szybkie wprowadzenie w sytuacje i wrzucenie widza w wir wydarzeń. Emocjonująca jest każda minuta, wydarzenia tak zostały rozpisane, że im dalej tym żołądek bardziej ściska. I kiedy do akcji wchodzi wojsko czar pryska i kolejne kilkadziesiąt minut to standardy kina z wojskiem w roli głównej, gdzie dowodzenie i władza nad sytuacją są elementem gry przesiąkniętej testosteronem. Jednak reżyser, pewnie bez licencji sternika, wykonał sprytny manewr i zakończył historie tak samo jak ją zaczął. Ukazuje bowiem kapitana (Tom Hanks świetna rola), dzielnie trzymającego się przez cały film jako człowieka, któremu po wszystkim puszczają nerwy, który ma prawo się załamać i zrzucić z siebie poczucie obowiązku i być już tylko ojcem i mężem. I tym sposobem moje negatywne uwagi pryskają tak szybko jak słoneczne dni w naszym kraju i staję się wielkim pochlebcom dla tegoż obrazu. 8/10