czwartek, 12 kwietnia 2012

Rio Bravo (1959)

Rio Bravo (1959) – po długiej tułaczce w świecie westernu, który znam głównie z filmów Eastwooda wreszcie na horyzoncie przy zachodzącym słońcu ujrzałem obraz z ikoną tegoż gatunku. John Wayne, bo o nim oczywiście mowa, zrobił na mnie pozytywne wrażenie (czego w sumie oczekiwałem po występie w The Longest Day), jego występ naprawdę może się podobać, a zaprezentowany warsztat jest dobrym prognostykiem i powodem by sięgnąć po dzieła z udziałem tegoż aktora.
Obraz podejmuje historię szeryfa zmagającego się z mordercą, tfuu*, zabójcą, którego brat za wszystkie skarby chce wyciągnąć z więzienia pilnowanego tylko przez trzech stróżów prawa, tfuu*. Opowiada czym jest prawdziwa przyjaźń i w humorystyczny sposób rozprawia się z wątkiem miłosnym, tfuu*.
Film wyreżyserowany przez Howarda Howksa, mimo nie wychodzącej po za przyjęte ramy fabuły z przewidywalnym rozwojem wydarzeń broni się po latach mocnymi argumentami. Głównym i dającym się odczuć podczas całego seansu jest bliskość widza z środowiskiem z bohaterami. Reżyser doskonale prowadzi aktorów, pokazuje ich w zwyczajnych sytuacjach, obnaża słabości, zwyczajnie ujawnia ludzką twarz kowboja. Tego wiecznie zabrudzonego, z pociągiem do Whisky kowboja, solidnego z zasadami szeryfa nie radzącego się na pierwszy rzut oka z kobietami. Całe otoczenie, epizodyczne role, nie są tutaj przypadkowe, każdy ma swoje do zrobienia i wychodzi to świetnie.
Twórca w idealny sposób porusza się między wątkami. Kiedy ma być poważnie, gdy scena musi być dobitna, karcąca przestępców, to taka jest. Dialogi są zwięzłe, bez zbędnych wielkich słów, prosto acz skutecznie. Natomiast kiedy akcja się rozluźnia, a bohaterowie nie muszą wykazywać się męskością, bywa naprawdę zabawnie. W żaden sposób, humor nie umniejsza filmowi, a wręcz przeciwnie. Sprawia, że wierzymy bohaterom w idee i zamiary.
Ostatnim elementem który zapada w pamięć po seansie jest muzyka, która przez kilka minut nawet zostaje odegrana przez aktorów podczas odpoczynku na posterunku. Wspomniana pieśń nosi tytuł: My Rifle, My Pony and Me potrafi wpaść w uch i chodzić za człowiekiem cały dzień. Albo meksykański motyw muzyczny grany do znudzenia przez barowych grajków, jako tło sprawdził się znakomicie. Słowa pieśni wspominały o brutalnych morderstwach, utwór miał nastraszyć i przygotować stróżów prawa na nadchodzące wydarzenia. Kawał dobrego Westernu, polecam!
*tfuu – spluwaczki były standardowym wyposażeniem saloonów, proszę się domyślić co należy zrobić po przeczytaniu zdania zakończonego tym stwierdzeniem. 9/10