wtorek, 25 listopada 2014

The Lunchbox (2013) – temat historii miłosnych został na tyle wyeksploatowany, że ciężko wymyślić coś nowego, a przynajmniej na tyle świeżego, aby widz nie ziewał podczas seansu. Jasne, że kino popularne rządzi się swoimi prawami i daleko mu do szokowania widza nietuzinkowymi rozwiązaniami, ale w tym przypadku opowiadanie poddano takim zabiegom, że przyglądanie się głównym bohaterom potrafi zainteresować. 
Tytułowy lanchbox, jak sama nazwa wskazuje to pojemnik na żywność, a w tym przypadku mamy do czynienia z odrobinę bardziej zaawansowanym, aniżeli nasze pudełeczka na kanapki z żółtym serem. Jako, że akcja filmu dzieje się w Mumbaju, ów pojemniki rozwożone są przez kurierów i trafiają pod konkretnego odbiorcę, przeważnie. Ten konkretny znalazł się na biurku dojrzałego mężczyzny, który miłosne podchody ma już dawno za sobą i stał się zaczątkiem uczucia kiełkującego na oczach widzów. Znając zarys scenariusza obawiałem się dwóch spraw mogących niekorzystnie wpływać na autentyczność filmu. Pierwsza dotyczyła samych Indii, gdzie status kobiety nie jest do końca komfortowy, a co za tym idzie romansowanie zamężnej kobiety jest odbierane dużo bardziej surowo, porównując chociażby do europy. Druga szpilka, mogąca drażnić to fakt wynikający z pierwszej obawy: banalne zakończenie. Żeby szybko rozwiać wątpliwości wyjaśniam, końcówka świetnie wpasowuje się w klimat i nie przygnębia bylejakością. A co się tyczy roli kobiety, potraktowano ją bez wgłębiania się w kulturę, co szczerze mówiąc wychodzi na dobre filmowi. Wedle powyższego otrzymaliśmy ponad stu minutowe interesujące opowiadanie, które nie obarcza ciężarem świata w jakim istnieje. 7/10

sobota, 15 listopada 2014

Wstyd (2011)

Shame (2011) – ten film pobił rekord w dziedzinie: jestem w poczekalni, możesz mnie zobaczyć kiedy tylko chcesz. I choć był dostępny na wyciągnięcie ręki, musiał czekać trzy lata na swoją kolej. Wiedziałem czego mogę się po nim spodziewać więc ciężko było się zdecydować na seans penetrujący dramat uzależnienia, trudno znaleźć dzień odpowiedni na taki temat... Aż pewnego, pięknego niedzielnego ranka podjąłem, niczym główny bohater filmu, stanowczą decyzje i oto jestem zaznajomiony z obrazem. Po tych kilkudziesięciu minutach seansu można śmiało stwierdzić, że Michael Fassbender (wspaniała, namacalna gra aktorska) obnażył się widzowi w sposób kompletny. Już w jednej z pierwszych scen śmiało przechadza się po swoim mieszkaniu nie zawracając sobie głowy ubraniem, czy bielizną. Nagości jest tu faktycznie sporo i często widujemy ją na pierwszym planie. Ale jest ona tylko konsekwencją czynów głównego bohatera, który tylko na kilka chwil potrafi wykrzesać z siebie człowieka mieszczącego się w ramach normalności. Przez większą część czasu Brandon zmaga się z samym sobą z uzależnieniem niepozwalającym dzielić życia z kimś bliskim. Miota się od jednego zaspokajanie potrzeb do następnego. Niestety nic konstruktywnego z tego nie wynika, a tylko utwierdza widza w przekonaniu jak ciężką batalie toczy Brandon. 
Film nie jest przyjemnym doznaniem, nie daje żadnych wskazówek, jakichkolwiek rozwiązań. Obserwujemy urywek z życia nieszczęśliwego człowieka i tyle. Domyślać się tylko możemy jakiej traumy musiał doświadczyć, by stać się tym kim jest dziś. I choć ciężar tego filmu zostaje jeszcze chwilę po napisach końcowych, warto go znać. 7/10