wtorek, 17 czerwca 2014

Szpieg (2011)


Tinker Tailor Soldier Spy (2011) – jakkolwiek pompatyczni by to nie zabrzmiało, są takie chwile w życiu, kiedy człowiek potrzebuje odpoczynku od współczesnych produkcji kinowych. Nastaje taki dzień gdzie nie ma miejsca dla wszędobylskich efektów, dynamicznego montażu, efekciarstwa i akcji rozkręconej na maksimum przez cały seans. I kiedy naprawdę chcemy chwilę odetchnąć z whisky w jednej (jako, że oglądanie przypadło na ranek, więc kawa), a z cygarem w drugiej dłoni (muffinki własnego wypieku), Szpieg jest idealnym wyborem. Data produkcji nie ma tutaj żadnego znaczenia, bo gdyby nie aktorzy śmiało można by przypuszczać, że film pochodzi z czasów o których opowiada. 
Gary Oldman jako emerytowany agent Jej Królewskiej Mości będzie musiał zmierzyć się z niewdzięcznym zadaniem. W szeregach Cyrku (ślicznie przewrotny eufemizm MI6) prawdopodobnie znajduje się agent największego wroga zachodniej cywilizacji. Jego zdemaskowanie będzie wiązało się z śledztwem na wielu płaszczyznach, o niektórych sam widz dowie się dopiero po seansie. Ewentualnie w trakcie trwania, jeśli zna powieść na podstawie której powstał obraz (Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg z 1974 roku, autorstwa Johna le Carré) bądź jest obdarzony niebywałą percepcją podczas oglądania. Powód jest prosty i oczywisty. Mierząc się z specyficznym środowiskiem, gdzie przekazywanie informacji nie polega tylko i wyłącznie na komunikacji werbalnej, trzeba uczestniczyć w każdej minucie filmu na sto procent. Dzieło, aż pęka w szwach od domysłów, niedopowiedzeń i całego szeregu gier słownych. Same gesty i mimika twarzy bohaterów często mają ogromne znaczenia dla samej fabuły. A ta prezentowana jest przez plejadę gwiazd grających tak zawodowo, że trudno w tej konkretnej chwili przypomnieć się ich poprzednie kreacje. Gorąco polecam! 8/10

niedziela, 8 czerwca 2014

Elizjum (2013)


Elysium (2013) – w cztery lata po premierze genialnego Dystryktu 9, Neill Blomkamp (reżyser) kolejny raz chce udowodnić, że ma coś do powiedzenia w świecie sci-fi. Stawiając sobie wysoką poprzeczkę w 2009 roku wyrządził sobie niejako krzywdę, bo ciężko przeskoczyć coś co w kilka lat po premierze nadal pozostaje w świadomości widza. Niemniej jednak reżyser mówiąc A chce powiedzieć B i choć nie raz zdarza mu się potknąć, nie doganiając swojego  dzieła życia, wychodzi z bitwy z tarczą.
Tytułowe Elizjum to miejsce zarezerwowane dla możnych tego, czy raczej przyszłego świata. Bowiem akcja filmu rozgrywa się 140 lat naprzód, licząc od dziś. Ów azyl to schronienie dla ludzkości, zamożniejszej części, na stacji kosmicznej. Ucieczka umotywowana jest faktem, iż ziemia jaką znamy jest na skraju załamania, jest wyeksploatowana praktycznie do maksimum. Jedynym wyjściem gwarantującym dostatnie życie jest podróż na orbitę około ziemską i radykalna zmiana perspektywy względem społeczeństwa ziemskiego. Jako, że znajdujemy się w przyszłości, a Elizjum to raj, może nie na ziemi ale jednak eden, każdy z mieszkańców globu pragnie dostać się w miejsce, otwierające wiele możliwości na udane życie.
Film zawiera w sobie dwie warstwy i nie mówię tutaj o wątkach, te są jasne, czytelne i w większości usprawiedliwione. Problem polega na tym, iż jedna jest skalkulowana do bólu, a druga odrobinę infantylna i zbyt spłaszczona. Początek seansu choć prezentuje okazale dwa fronty, jest nader przewidywalny. Z jednej strony biedota z Los Angeles (i jej przedstawiciel Max, Matt Damon), z drugiej  ludność zamieszkująca idealne miejsce do życia. Szybko można się zorientować, że ten związek musi się zaognić (stojąca na straży Delacourt, Jodie Foster, nie pozwoli na nieautoryzowane wizyty w idyllicznym świecie), a przez tę oczywistość seans traci szatę tajemniczości, która omiatała obraz z 2009 roku. To co znajduje się pod spodem jest bardziej emocjonalne co szybko powoduje, że widz zaczyna wchodzić w film i daje się ponieść. Nie będziemy w tym momencie oczarowani magią wielkiego i ambitnego kina, lecz to co zostaje na chwilę po seansie potrafi być czymś co nazywamy miłym uczuciem. 6,5/10