piątek, 13 lipca 2012

Kontrabanda (2012)

Contraband (2012) – kto ma ochotę zobaczyć coś oryginalnego niech sięgnie do skeczu kabaretu Ani Mru Mru z Tofikiem w roli głównej, albo zobaczy coś z klasyki, bowiem Kontrabanda schematem stoi i nic sobie z tego nie robi. Od początku, dosłownie na samym starcie zgadujemy, że ten co zaczyna wieść uczciwe życie będzie musiał wstąpić na dawną ścieżkę zbójowania. Domyślać się też można jak cała historia się zakończy, jak prowadzona będzie akcja i to, że zobaczymy wyczyny „czasowo-kaskaderskio-niekoniecznie-logiczne uzasadnione.
Chris Farraday, od jakiegoś czasu prowadzi własny legalny biznes, montując alarmy. Chris do niedawna trudnił się przemytem, w branży funkcjonował jako Houdini szmuglerki. Nieszczęśliwie jego szwagier dalej zajmuje się podobnym fachem i natrafiając na kontrolę celną wyrzuca za burtę drogocenny towar, za który będzie musiał zapłacić właścicielowi.
Głównym problemem filmu jest fakt wypełniania scenariusza punkt po punkcie w sposób tak podobny do setek innych. Historia nawet kiedy ma zaskakiwać nie czyni tego w sposób opadania szczęki u widza, a tylko wprowadza czynnik zmieniający odrobinę linię fabuły. Później wchodzimy do lasu gdzie na każdym drzewie widnieje tabliczka z opisem danego pomnika przyrody. Taka jazda jest nam fundowana do samego końca. Jasne, że jest trochę akcji, są sytuacje gdzie bohater musi chronić najbliższych nie patrząc na nic, co potrafi podnieść ciśnienie, ale to wszystko wygląda jak klisza kliszy. Aktorzy mogący podnieść dzieło z wysypiska próżności i braku pomysłów (film jest amerykańską wersją Reykjavik-Rotterdam) nie zrobili tego. Nie winię Marka Wahlberga, ponieważ zagrał przyzwoicie i nie można mu szczególnie niczego zarzucić. Żal, że Ben Foster tak mało gościł na ekranie, a kiedy już to robił nie dawał z siebie wszystkiego czym dysponuje jako aktor. 5/10