środa, 26 marca 2014

Pacific Rim (2013)


Pacific Rim (2013) – krążek z filmem zawitał u mnie jako Mikołajkowy prezent. Z cierpliwością jestem od dawna pokłócony, więc płyta w odtwarzaczu rozwinęła standardową prędkość kiedy właściciel ogromnego wora przekraczał próg mieszkania.  W dwie godziny po zderzeniu przeogromnych robotów z tradycją (w sensie obecności świętego) byłem usatysfakcjonowany wieczorem. Problem pojawił się następnego dnia kiedy zasiadłem przed klawiaturą. Pustka, szczęśliwie w głowie nie w domu. Porzuciłem nadzieję, że kiedykolwiek wpis pojawi się na blogu...
Co skłoniło mnie do publikacji? Co sprawiło, że jednak pochyliłem się nad obrazem po raz drugi? Dwa słowa: Skrillex – Recess. Co wspólnego ma DJ z filmem? W sensie produkcji nic, ale jeśli zestawi się obraz i muzykę (w chwili pisania tekstu płyta w całości dostępna na YT), jednocześnie izolując się od ścieżki dźwiękowej filmu, tandetnych dialogów, otrzymamy miksturę na miarę XXI wieku. Wiem, już sam Pacific Rim zasługuje na miano nowoczesnej produkcji, ale ma tyle wad, że bez zewnętrznego wsparcia nie ma u mnie szans. A tak, za sprawą muzyka tak śmiało wkraczającego na nowe, nie dla każdego zrozumiałe otchłanie twórczości, jestem gotów przychylniej spojrzeć na obraz. Poważnie, kiedy na ekranie widzę dzieło Guillermo del Toro, a z głośników płynie elektronika Skrillexa, moje odczucia są zaskakująco pozytywne. Nie skupiam się na odtwórcy głównej roli (Charlie Hunnam), który zmienił tylko sprzęt który ujeżdża,  aktorstwo pozostało na serialowym poziomie. Nie muszę przejmować się durnym zamysłem twórców, chcących przekonać widza, że potwory (doskonalsze z każdym razem kiedy pojawiają się na naszej planecie) zostaną powstrzymane przez olbrzymi, gigantyczny ale jednak tylko mur. Prawie trzy miesiące temu wymienił bym więcej wad, ale już o nich zapomniałem, jak i o całej reszcie.
Niepodważalną zaletą tego specyficznego mariażu jest fakt, że Pacifc Rim to widowisko na niespotykaną do tej pory skalę i mimo wypaczeń, niedoskonałości, mankamentów co krok, jest obrazem obok którego fan tego co nowatorskie nie może przejść obojętnie, mimo wszystko. 6/10

wtorek, 18 marca 2014

Drugie oblicze (2012)

The Place Beyond the Pines (2012) -  trzy wątki w jednym filmie, trzy historie, które nie są przeplatane dla sztucznego podtrzymania widza przy ekranie. Następują jedna po drugiej i w tym przypadku jest to zabieg jak najbardziej właściwy. Tak prowadzona opowieść ma interesujący element zaskoczenia, zmuszający widza do zmiany perspektywy, a co za tym idzie gotowości dla postępu fabuły. Bo ta w ekspresowym tempie przechodzi do następnego rozdziału (nie tyle sama akcja jest żwawa, co konkretne wydarzenia szybko zmieniają punkt odniesienia widza).
Miejsce za sosnami (do znudzenia będę przytaczał dokładne tłumaczenia tytułów, bo to one oddają w pełni zamysł autora. To oryginalne nazwy zawierają kwintesencje dzieła. W tym przypadku, ów miejsce jest zalążkiem przemian, i nie maja wiele wspólnego z drugim obliczem, ponieważ ta inna strona to za mało by wyrazić pełnię zjawiska jakie się dokonuje) jako opowieść o dwóch pokoleniach nie jest łatwym w odbiorze filmem. Tutaj trzeba się dostosować do wizji reżysera i choć chwilami możemy wątpić w słuszność jego działań, przy napisach końcowych bez problemu przyznamy mu rację. Zamykając w perfekcyjny sposób opowieść, scalając wszystkie wątki w jeden dajemy wiarę w to co zrobił. 7/10

środa, 12 marca 2014

Nazywam się Nobody (1973)


My Name Is Nobody (1973) – to film, który można streścić w kilku krótkich zdaniach, a i tak może wydać się to kłopotliwe. Obraz wyreżyserowany przez Tonino Valerii, przy pomocnej dłoni Sergio Leone jest dziełem gdzie fabuła odgrywa drugoplanową rolę. Artyści stworzyli opowieść o przemijaniu, o zastępowaniu starego nowym, pokazując na przykładzie Dzikiego Zachodu transformację społeczną. 
Tytułowy bohater jako początkujący rewolwerowiec ma do spełnienia misję. Od dzieciństwa pasjonuje się dokonaniami Jacka Beauregarda (Henry Fonda), samozwańczego obrońcy dobra i porządku. „Nikt” (Terence Hill), świadomy przemian jakie się wokół niego dokonują, pragnie pomóc Jackowi przejść na zasłużoną emeryturę w taki sposób na jaki zasłużył. Plan nie będzie prosty w wykonaniu, chwilami okaże się nielogiczny i bezcelowy, ale trzeba pamiętać, że nadzieja umiera ostatnia, a sprytem można sporo osiągnąć.
Nazywam się Nobody jest jak bomba z opóźnionym zapłonem. Otwierająca scena do złudzenia przypominając tą z Pewnego razu na dzikim zachodzie. Wprowadza widza w opowieść za którą początkowo ciężko nadążyć. Większość seansu doszukujemy się celu jaki obrali twórcy, czekamy na zwrot akcji, na przygodę z świstem kul w tle. I choć możemy się tego doszukać (kopiąc głęboko), czegoś mi cały czas brakowało, takiego elementu spajającego całą historię. Jak się okazało dostałem go pod sam koniec seansu. Reżyser na deser zostawił interesującą puentę, zamknął historię za pomocą ogromnej klamry i na napisach końcowych wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Do tego wszystkiego należy dodać  wyborną, cieszącą ucho ścieżkę dźwiękową Ennio Moriconne i mamy spaghetti western jak cholera. Polecam. 8/10

wtorek, 4 marca 2014

Fahrenheit 451 (1966)

Fahrenheit 451 (1966) – w 1953 roku Ray Bradbury wręczył światu powieść o tajemniczo brzmiącym tytule: „451 stopni Fahrenheita”. Temperatura o której mowa, to ciepło potrzebne do rozpalenia kartki papieru. Autor jak i reżyser filmu przedstawiają czytelnikom, widzom ponurą przyszłość w której straż pożarna nie gasi pożarów, a wznieca je. Paląc książki w przekonaniu, iż widza, emocje w nich zawarte nie są nikomu potrzebne. Ray Bradbury grubo ponad pół wieku temu wysunął śmiały wniosek. Zwątpił w ludzkość w jej inteligencje i twórcze myślenie, a nam przychodzi żyć w realiach może nie tak brutalnych jak w książce, ale czasach łudząco podobnych.
Głównym założeniem dzieła jest wizja społeczeństwa żyjącego wedle dobrze wszystkim znanym zasadom. Nie wolno posiadać, a tym bardziej czytać książek, myśleć, mieć swojego zdania. W zamian dostajemy środki farmakologiczne pozwalające na bezwiedny żywot, z którym się godzimy bez sprzeciwu. I kiedy wydaje się, że przyszłość rysuje się w beznadziejnie mętnych barwach pojawia się iskra. Tym zapalnikiem jest strażak Montag, człowiek chcący przełamać obecny stan, strażak mający na tyle odwagi by zabrać jedną z książek do domu i zrobić z niej pożytek.
Książka powstała w latach pięćdziesiątych XX wieku, więc moje wyobrażenia co do otoczenia w jakim żyją bohaterowie było z goła inne aniżeli te ukazane w filmie. To jednak nie stanowi tutaj problemu. Reżyser przekazał główną myśl autora powieści (pozmieniał wiek jednej postaci i pominął jedną w ogóle). Daje jasno do zrozumienia, że mimo wszechobecnej głupoty zawsze znajdzie się ktoś kto powie stanowcze nie, ktoś kto wychyli się przed szereg, taką mam przynajmniej nadzieję. 
Mimo iż ogólny wydźwięk filmu jest nieco przytłaczający zapraszam na seans, a tym bardziej do książki. Za film 7/10