piątek, 10 lutego 2012

Star Trek: The Motion Picture (1979)

Star Trek: The Motion Picture (1979) – po dziesięciu latach od emisji serialu Star Trek: The Original Series, który popularność zdobył dopiero po zdjęciu z ramówki, na ekranach kin pojawił się film pełnometrażowy. Zabrałem się za niego z mizernie odrobionym zadaniem domowym. Świat Treka znam tylko z epizodów przedstawiających losy USS Voyager. Wcześniejsze dokonania twórcy Zjednoczonej Federacji Planet są mi obce z dwóch powodów. Te w miarę współczesne (DS9 i Enterprise) nie potrafiły mnie wciągnąć, przynudzały i nie widziałem sensu dalej tego ciągnąć. Za starsze nie zabrałem się z powodów czysto estetycznych.
Do ziemi zbliża się mgławica w której prawdopodobnie znajduje się statek kosmiczny. Tajemniczy obiekt niszczący wszystko na swojej drodze, może powstrzymać tylko USS Enterprise z kapitanem Kirkiem „za sterami”. Kiedy już cała załoga zostaje zebrana, a wszystkie prace na pokładzie zostają w pośpiechu zakończone, misja ratownicza rusza w nieznane. Okazuje się, że oponent nie przyjmuje racjonalnych żądań kapitana, a sytuacja komplikuje się z każdą chwilą.
Krążące mało pochlebne opinie o pełnometrażowych filmach w uniwersum stworzonym przez Gene'a Roddenberry'ego okazały się prawdziwe. Obraz który trwa ponad dwie godziny ma treści wystarczającej na jeden 40 minutowy odcinek. Rozumiem, że autor nie rozwodzi się nad przedstawianiem postaci, bo te są znane z serialu, ale nad cała reszta także nie jest jakoś specjalnie rozbudowana. No chyba, że zamiarem była prostota, to wtedy ok, wyszło idealnie. Nie wspomnę o efektach specjalnych bo te z racji wieku nie mogą zaskoczyć, a z szacunku nie będę się nad nimi rozwodził. Natomiast uczepić się trzeba i wskazać palcem na uniformy załogantów. Tu kostiumolog ma się czego wstydzić. Spodnie były na tyle obcisłe, że wystarczyło spojrzeć od pasa w dół, a rozpoznanie płci nie stanowiło problemu. Ta część garderoby była także wykorzystana jako ochrona obuwia, co wyglądało komicznie i świadczyło o braku wyobraźni i pomysłu. Ale to nie koniec humoru w filmie. Aktorzy powracający do swoich ról po dziesięciu latach wyglądali jakby dobrze bawili się na planie. W szczególności DeForest Kelley jako doktor McCoy, który to wyglądał jak osoba odpowiedzialna za dobry nastrój całej ekipy. Dochodzą do tego także sceny zagrane bez dyscypliny w sferze długości ujęć (oglądanie zacumowanego okrętu przez kapitana i głównego mechanika trwało o dużo za długo) jak i postawy aktorów. Chwilami można było odnieść wrażenie, że oglądamy wstęp do erotycznej parodii Star Treka, a nie oryginał w czystej formie.
Upór w oglądanie filmu do końca jednak się opłacił. Bowiem ostatnie 20 min to kwintesencja eksploracji kosmosu i geniusz twórcy. Rozwiązanie zagadki czym była mgławica, okazało się interesujące. Było czymś czego można oczekiwać od dobrego sci-fi, a także przyćmiło potknięcia w fabule. Sprawiło, że miłość do uniwersum odżyła i chyba już najwyższy czas sięgnąć po klasyczne seriale którymi do tej pory gardziłem. 6/10