niedziela, 20 marca 2011

Prawdziwe męstwo (2010), Władcy umysłów (2010).

True Grit (2010) – zabrzańskie Multikino, poniedziałek 9:00, 195 miejsc krzeseł, a ja sam na sali... tak powinien wyglądać dobrze rozpoczęty tydzień. Zdążyłem na jeden z ostatnich seansów jaki był wyświetlany i ciesze się z tego, ponieważ Prawdziwe Męstwo to kilkadziesiąt metrów kwadratowych dobrego kina.
Film opowiada historię 14 letniej Mattie Ross, której ojciec został zamordowany, a jego córka pragnie zemsty. Wszystko wskazuje na to, iż sprawca zdołał oddalić się z miejsca zdarzenia, więc trzeba było podjąć pościg. Do tego zadania Mattie werbuje lokalnego szeryfa, który po początkowych oporach decyduje się pomóc dziewczynie i wyruszają na poszukiwania Toma Chaney (Josh Brolin) . Wyprawę uzupełni strażnik teksasu (po serialu z Chuckiem Norrisem, nazewnictwo troszkę bawi) ścigający Chaneya już od dłuższego czasu.
Obraz braci Coen to film osadzony w realiach westernowych, aczkolwiek nie jest typowym przedstawicielem gatunku. To dzieło, które od początkowych scen wciąga i do samego końca nie pozwala się nudzić. Dla mnie najprościej opisać film w postaci wykresu, na którym jest linia pozioma, która co jakiś czas wystrzela w górę i potem znowu opada do poziomu w którym widz ogarnia całą sytuację i dalej może cieszyć się z oglądania. To typowe przedstawienie historii przez braci, to prowadzenie jej w interesujący sposób, by co kilkanaście minut z ekranu dostać konkretny cios. Podczas seansu możemy delektować się świetnymi zdjęciami, dobrą grą aktorską Jeffa Bridgesa czy też Matta Damona ale to młodziutka Hailee Steinfeld zawładnęła całym obrazem. Steinfeld dostała za swoja rolę nominację do oskara (co prawda nieporozumieniem jest fakt, że za role drugoplanową) i gdyby nie ostra konkurencja z strony starszych koleżanek pewnie by ją zgarnęła. Zapraszam, dobre kino. 8/10

The Adjustment Bureau (2011) – ten sam poniedziałek, ta sama sala, z ta różnicą, że już nie sam. Byłem zmuszony dzielić seans z nastolatkami na wagarach, delektującymi się chyba każdym specyfikiem z kinowego baru, które za cel obrały sobie robić wszystko tylko nie oglądać film.
Wychodząc z domu, widziałem jeden trailerem, przeczytałem tylko kilka słów o fabule. Nastawiłem się na sci-fi, na kilkadziesiąt minut zabawy z przeznaczenia. Głównym wątkiem fabuły jest świat całkiem podobny do naszego z jednym wyjątkiem, wszystko dla wszystkich jest zaplanowane, zapisane przez kogoś, a nasza wolna wola to tylko złudzenie. I ok, mamy do czynienia z próbami zmiany losu jednostki, ale jest to tylko posiłkowy element fabuły dla prostego i w miarę znośnego filmu o miłości i życiowych wyborach.
David Norris (Matt Damon, lubi tego aktora, ale twórcy mogli obsadzić kogoś młodszego, wyszło by naturalniej) to kongresmen startujący w wyborach do senatu. Przed ważnym publicznym wystąpieniem, spotyka na swojej drodze Elise Sellas (Emily Blunt, miła dla oka i całkiem niezła gra,) utalentowaną balerinę nowojorskiego baletu, która wprowadza spore zamieszanie w życie Davida. Obaj mają wyznaczone cele w życiu, wiedzą jak do nich dotrzeć, natomiast tajemniczy autor, rozpisał ich losy w osobnych rozdziałach, stwierdził, że mogą je osiągnąć tylko gdy nie będą razem. Poznana przez nas para, na wskroś wszystkiemu zakochuje się w sobie i robi wszystko aby zmienić swoje przeznaczenie.
Przedstawiona wizja niemożności zmiany swoich ścieżek życiowych jest tylko dopełnieniem fabuły. Nie poznajemy kto, kiedy i po co to wszystko zrobił, dostajemy tylko tajemniczych strażników wpływających bezpośrednio na losy bohaterów (komu jeszcze przypominają obserwatorów z Fringe?). Poznajemy także ciekawy sposób przemieszczania się pracowników nietypowej firmy, ale to wszystko. W scenariuszu głównie chodzi o to co zrobimy gdy wiemy jakie mogą być tego konsekwencje, film to opowieść o miłości w świecie sterowanym przez siłę wyższą. Zgrabne zrobione kino. 6,5/10