wtorek, 25 listopada 2014

The Lunchbox (2013) – temat historii miłosnych został na tyle wyeksploatowany, że ciężko wymyślić coś nowego, a przynajmniej na tyle świeżego, aby widz nie ziewał podczas seansu. Jasne, że kino popularne rządzi się swoimi prawami i daleko mu do szokowania widza nietuzinkowymi rozwiązaniami, ale w tym przypadku opowiadanie poddano takim zabiegom, że przyglądanie się głównym bohaterom potrafi zainteresować. 
Tytułowy lanchbox, jak sama nazwa wskazuje to pojemnik na żywność, a w tym przypadku mamy do czynienia z odrobinę bardziej zaawansowanym, aniżeli nasze pudełeczka na kanapki z żółtym serem. Jako, że akcja filmu dzieje się w Mumbaju, ów pojemniki rozwożone są przez kurierów i trafiają pod konkretnego odbiorcę, przeważnie. Ten konkretny znalazł się na biurku dojrzałego mężczyzny, który miłosne podchody ma już dawno za sobą i stał się zaczątkiem uczucia kiełkującego na oczach widzów. Znając zarys scenariusza obawiałem się dwóch spraw mogących niekorzystnie wpływać na autentyczność filmu. Pierwsza dotyczyła samych Indii, gdzie status kobiety nie jest do końca komfortowy, a co za tym idzie romansowanie zamężnej kobiety jest odbierane dużo bardziej surowo, porównując chociażby do europy. Druga szpilka, mogąca drażnić to fakt wynikający z pierwszej obawy: banalne zakończenie. Żeby szybko rozwiać wątpliwości wyjaśniam, końcówka świetnie wpasowuje się w klimat i nie przygnębia bylejakością. A co się tyczy roli kobiety, potraktowano ją bez wgłębiania się w kulturę, co szczerze mówiąc wychodzi na dobre filmowi. Wedle powyższego otrzymaliśmy ponad stu minutowe interesujące opowiadanie, które nie obarcza ciężarem świata w jakim istnieje. 7/10

sobota, 15 listopada 2014

Wstyd (2011)

Shame (2011) – ten film pobił rekord w dziedzinie: jestem w poczekalni, możesz mnie zobaczyć kiedy tylko chcesz. I choć był dostępny na wyciągnięcie ręki, musiał czekać trzy lata na swoją kolej. Wiedziałem czego mogę się po nim spodziewać więc ciężko było się zdecydować na seans penetrujący dramat uzależnienia, trudno znaleźć dzień odpowiedni na taki temat... Aż pewnego, pięknego niedzielnego ranka podjąłem, niczym główny bohater filmu, stanowczą decyzje i oto jestem zaznajomiony z obrazem. Po tych kilkudziesięciu minutach seansu można śmiało stwierdzić, że Michael Fassbender (wspaniała, namacalna gra aktorska) obnażył się widzowi w sposób kompletny. Już w jednej z pierwszych scen śmiało przechadza się po swoim mieszkaniu nie zawracając sobie głowy ubraniem, czy bielizną. Nagości jest tu faktycznie sporo i często widujemy ją na pierwszym planie. Ale jest ona tylko konsekwencją czynów głównego bohatera, który tylko na kilka chwil potrafi wykrzesać z siebie człowieka mieszczącego się w ramach normalności. Przez większą część czasu Brandon zmaga się z samym sobą z uzależnieniem niepozwalającym dzielić życia z kimś bliskim. Miota się od jednego zaspokajanie potrzeb do następnego. Niestety nic konstruktywnego z tego nie wynika, a tylko utwierdza widza w przekonaniu jak ciężką batalie toczy Brandon. 
Film nie jest przyjemnym doznaniem, nie daje żadnych wskazówek, jakichkolwiek rozwiązań. Obserwujemy urywek z życia nieszczęśliwego człowieka i tyle. Domyślać się tylko możemy jakiej traumy musiał doświadczyć, by stać się tym kim jest dziś. I choć ciężar tego filmu zostaje jeszcze chwilę po napisach końcowych, warto go znać. 7/10

poniedziałek, 20 października 2014

Godzilla (2014)

Godzilla (2014) – uwielbiam, kiedy fakty historyczne mają do odegrania rolę w filmie fabularnym. Przy tej okazji często dowiadujemy się, że wiedza jaką posiadamy jest tylko ułamkiem prawdy. Ta interakcja powoduje, iż wdrożenie się w opowieść jest o wiele łatwiejsze, a empatia z bohaterami to naturalny proces. Nie ma znaczenia o czym jest film, liczy się odnośnik to przeszłości powodujący, że historia jest nam bliższa niż mogło by się wydawać. 
Wedle powyższego pierwsze kilkanaście minut było spełnieniem marzeń o udanym i lekko strawnym seansie. Awaria w elektrowni atomowej, trudne, moralne wybory, archiwalne migawki to coś co dobrze rokuje na dalsze kilkadziesiąt minut. I tak jak idealnie się zapowiadało, tak też i szybko legło w gruzach z wielkim hukiem. Nie mam pretensji do twórców za odkrycie kart praktycznie na początku filmu, za wielką, bezdusznie potraktowaną rozpierduchę Dobrze zrobione efekty specjalne sprzedają się na pniu, więc nie będę się tego czepiał. Najbardziej w Godzilli z 2014 roku boli fakt, że jest to film o niczym. Nie, to też nie jest najgorsze. Największą wada tego dzieła jest jednak scenariusz. Jest dziurawy jak ser, wiadomo, że szwajcarski, nielogiczny, śmiejący się w twarz widzowi, który i tak jest tolerancyjny dla durnoty. Najnowsza odsłona losów potwora z głębin oceanu jest przepełniona sytuacjami bez wyjścia z których bohaterowie wychodzą bez draśnięcia. Obrodziła w ogrom totalnie bzdurnych rozwiązań, które wołają o pomstę do zdrowego rozsądku. I nie ma tu na myśli samej Godzilli i jej oponentów, tutaj najzwyczajniej w świecie śmieszność goni śmieszność. 5/10

środa, 1 października 2014

Wolverine (2013)

The Wolverine (2013) – główny bohater cierpi, straszliwie, nieprzerwanie, boleśnie przechodzi przez każdy dzień. Żyjąc w samotni, walcząc z demonami przeszłości, zostaje wmieszany w wir wydarzeń wbrew swej woli. Początkowo chodzi tylko o zgraję przygłupawych kłusowników, ale koniec końców problem z jakim musi się zmierzyć, będzie wymagał od niego ogromnego zaangażowania, a tego właśnie chciał uniknąć. 
Ten film ma dwa olbrzymie garby, nikomu do szczęścia nie potrzebne, dźwigane przez jednego człowieka. Już wyjaśniam. Pierwszy nieudolnie wykonany punkt programu to: brak przywiązania do wizualnej sfery obrazu. Pominę sztucznie wyglądającego niedźwiedzia, ale już śnieg, który nie brzmi, pod stopami i nie wygląda jak śnieg to w dzisiejszym kinie kpina. No w końcu jeśli można ukazać całe miasta na zielonym ekranie, to wyprodukowanie realnie wyglądającego puchu nie może być aż tak trudne (może?). Ale ok, to, że coś wygląda nienaturalnie nie musi przekreślać całego dzieła. Jednak sytuacja kiedy twórcy zabierają widza do Japonii, gdzie tradycja jest zawsze priorytetem i serwują nam niemieckie samochody już przestaje być niedopatrzeniem, a lokowaniem produktu w nieładny sposób. 
Drugim elementem, który tutaj nie zagrał jest historia w ogóle. Zwyczajnie nie mogłem się do niej przekonać do samego końca. Początkowo przez sam obraz, ale im dalej tym gorzej dla samej opowieści. Nie potrafiłem wgryź się w losy bohaterów, nie przejmowałem się ich losem, a końcowy twist zamiast zaskoczyć był tylko dowodem na to z jak słabym scenariuszem mamy do czynienia. Jedynym światłem w tym ciemnym tunelu jest odtwórca głównej roli, Hugh Jackman. Wolverine toczy potyczki w filmie, a sam aktor walczył cały czas o widza, żeby nie odszedł od ekranu. To australijczyk praktycznie zmusił mnie by dotrwać do napisów końcowych. To jego charyzma i szczere aktorstwo, pozwoliło jako tako uporać się z dziełem nowojorskiego reżysera (James Mangold). 5.5/10

poniedziałek, 15 września 2014

Trailer Park Boys: Don't Legalize It (2014)

Trailer Park Boys: Don't Legalize It (2014) – pisanie o filmie, który jest poprzedzony siedmioma sezonami serialu (w sumie 50 odcinków, od 5 września 2014 ósmy sezon na ekranach TV, po siedmiu latach przerwy – ewenement w świecie serialu) i dwoma filmami fabularnymi, na pierwszy rzut oka jest bez większego sensu. Na drugi i każdy kolejny także, ale mając w świadomości te wszystkie godziny spędzone z chłopakami z domów nie do końca z fundamentami, jestem zmuszony przybliżyć Wam drodzy czytelnicy losy tych Kanadyjskich popaprańców, lubujących się nie tylko syropem klonowym. 
Julian – szef, nadzorca i główny przedsiębiorca przyjacielskiej trójki. Facet, który bez drinka nie rusza się nigdzie, dosłownie. Nie pamiętam sceny by Julian był bez szklaneczki z napojem uspokajającym, dyskretnie przyozdobionej kilkoma kostkami lodu. 
Ricky – hodowca marihuany z ogromnym przeświadczeniem, że jego dzieło jest majestatyczne, najlepsze i oczywiście z najwyższej półki. To facet mający głęboko w poważaniu prawo i zasady społeczne. Dla niego liczy się uprawa i przyjaciele, jakkolwiek nie byli by upierdliwi. 
Bubbles – trzeci z trójki przyjaciół, wielbiący koty zanim stało się to modne. To postać z ogromną wadą wzroku i jeszcze większym sercem dla swoich bliskich. Jako najmniej zaangażowany w niezgodną z prawem działalnością przyjaciół, odsiaduje wyroki na równo z nimi, co czyni go „przePanem” tej grupy. 
Randy – gej, lubujący się w puszczalstwie. Jego cechą charakterystyczną są białe spodnie opasane czarnym paskiem, buty, skarpetki i nic więcej. Nie ważna jest temperatura otoczenia, nie istotny padający śnieg, Randy nigdy nie ubiera koszulki, koszuli, kurtki. Jego owłosiony brzuch z pępkiem mogącym pomieścić niejedną pięciozłotówkę jest zawsze do wglądu widza. 
Jim Lahey – początkowy obecny, teraz już stróż prawa na emeryturze, często określany jako zapijaczony, zdradliwy, wredny chlor. Przydomek po żółto zielonym gazie Jim uzyskał po tym jak alkohol i inne używki zawładnęły jego życiem. Wiem, że niejednego nałogowca widzieliście w kinie, tv, ale Lahey to przykład na to jak stoczyć się na dno, okopać się i prosić o to by coś wciągnęło jego parszywe zwłoki jeszcze głębiej. 
Tak przedstawia się charakterystyka głównych bohaterów, role epizodyczne przedstawiają postaci zgoła podobne. Trailerów trzeba kochać za ich prostolinijność i już, a jeśli nie to trudno. Oni się nie pogniewają, najwyżej kiedy zalegalizują marihuanę nie będą chcieli z Wami rozmawiać. 7.5/10

piątek, 5 września 2014

Strażnicy galaktyki (2014)

Guardians of the Galaxy (2014) – mimo najszczerszych chęci, mając standardowy kontakt z światem, nie dało się uciec od opinii na temat filmu. Kampania reklamowa i szał radości jaki przetaczał się przez media społecznościowe był na tyle silny, że zgoda na inwazję nie była nikomu potrzebna. Tak więc zaznajomiony z opiniami na temat filmu, nie przymuszony i z własnej woli wybrałem się w podróż, która miała zdecydować o co to wielkie zamieszanie. 
Tytułowi obrońcy to specyficzna, pokręcona i unikalna mieszanka charakterów, osobowości, a przede wszystkim ras. Nie jestem w stanie sprecyzować kto do jakiej należy, ale to dla treści filmu jak i notki nie ma najmniejszego znaczenia. Ważne jest to, iż główne role są na tyle zróżnicowane i w dziwaczny sposób interesujące, że widz szybko lubi, bo nie zawsze może się utożsamiać (z różnych względów) z każdą z nich. Największym zainteresowaniem wśród widzów cieszą się rzecz jasna, zabawny i okrutnie opryskliwy Rocket i czule rozbrajający swą postawą Groot. Dla mnie, fana serialu Park and Recreation to jednak Chris Pratt jako Peter Quill zgarnia dla siebie większość scen. Dwoje osobników wymienionych wcześniej potrafi rozbawić i oczarować, ale to Pratt jest tym magnesem dla widza mającego kilka dziesiątek na karku. To Quill z walkmanem u pasa miesza nam w głowach. Bo choć za skarby świata nie chciałbym powrotu do kaset magnetofonowych to ów gadżet gra ostro na wspomnieniach, a wiadomo, że kiedyś było się piękniejszym, bardziej szalonym, beztroskim po prostu. 
I to właśnie na przywoływaniu historii opiera się cała machineria związana z Strażnikami. Fabuła nie wyróżnia się niczym szczególnym, można ją streścić w jednym, niekoniecznie wielokrotnie złożonym zdaniu. Nostalgia za tym co już nie wróci, dobrze przysłania fakt, że obraz to tak naprawdę banalna opowieść jakie oglądaliśmy setki razy. Tylko od widza zależy jak na ten manewr producentów się zapatruje. 
Ocena końcowa? Jeśli miał być wydana zaraz po seansie to pewnie skończyło by się na 6, szczęśliwie dla obrazu opinia dojrzewała kilka dni. Teraz przy akompaniamencie Blue Swede, Hooked On A Feeling oraz przebłyskach seansu bez wstydu i ujmy dla samego siebie mogę oświadczyć, iż nie było tak źle jak mogło by się wydawać. 7.5/10

sobota, 16 sierpnia 2014

True Romance (1993)

True Romance (1993) – Clarence, mieszkaniec podupadającego finansowo Detroit, kocha Elvisa Presleya. Tak, kocha go cały świat, ale nasz bohater jeśli miałby wybierać z kim ma odbyć stosunek homoseksualny to bez zastanowienia podaje Króla jako partnera idealnego. Ten sprzedawca w sklepie z komiksami w swoje urodziny sprawia sobie mały prezent, wybierając się do kina na maraton filmów o kung fu. Tam poznaje kobietę bez której tytuł filmu mijał by się ostro z prawdą. Tam też, w tej spelunowatej sali kinowej mnie jako widza film zaczyna porywać (wcześniej też byłem zachwycony wybraniem takiego a nie innego miasta jako jedno z miejsc akcji, Detroit Scotta wygląda mega pesymistycznie), rozpoczyna się istna uczta zapoczątkowana przez drobiazg, który w 1993 roku na nikim nie miał prawa zrobić wrażenia. Jakkolwiek palenie papierosów mnie odrzuca tak fakt zaistnienia tej czynności, w miejscy publicznym, dokonanym przez kobietę o niezaprzeczalnych wdziękach potrafi rozczulić. Następnym takim szokiem, tym razem obyczajowym było kobiece wyznanie, że czyn jaki pragnie popełnić Clarence jest romantyczny. Z obowiązu mapiszę, że nie chodzi tutaj o bonbonierke, kwiatki czy nawet złoty łańcuszek z serduszkiem. Oddany fan Presleya dla swojej Alabamy jest gotów na wszystko, morderstwo jej eks alfonsa nie jest więc niczym z czym nie mógłby sobei poradzić. I tak można by w nieskończoność, miszczącą się oczywiście w ramach czasowych filmu, opowiadać o poszczególnych scenach, aktorach i klimacie panującym w tym wyśmienitym obrazie autorstwa Tony'ego Scotta. Więc snuć historii nie będę, napomnę tylke, iż scenariusz do tegoż obrazu napisał Quentin Tarantino, epizodyczne role przypadły takim aktorom jak: Dennis Hopper, Christopher Walken (przecudowna scena o pochodzeniu Sycylijczyków do zobaczenia na YT), Gary Oldman (narkotykowy diler o czarnej krwi, przezabawna kreacja), Brad Pitt jako wiecznie nawalony kumpel, kumpla głównego bohatera, James Gandolfini (jako człowiek od wyciągania faktów, któremu nie przeszkadza, że badany obieket jest kobietą o stalowym charakterze)  i wreszcie Samuel L. Jackson oraz Val Kilmer z rolami tak małymi, a jednak istotnymi dla rozwoju sytuacji. 8,5/10

wtorek, 5 sierpnia 2014

Last Vegas (2013)

Last Vegas (2013) – tytułowe miasto, mieniące się setkami neonów kolejny raz staje się jednym z głównych bohaterów filmu. Tym razem do stolicy hazardu i spontanicznych ślubów przybywa czwórka przyjaciół. Billy, Paddy, Archie oraz Sam to faceci znający się jak łyse konie, to przedstawiciele prawdziwej, momentami szorstkiej męskiej przyjaźni. Billy jako ten najbardziej korzystający z życia w końcu postanawia się ożenić z sporo młodszą od siebie partnerką. Jego wybór z entuzjazmem zostaje uznany prawie przez wszystkich kamratów, ale już sama wyprawa do Miasta Grzechu jest postrzegana jako wielka szansa na szaleństwo w niespotykanej dotąd kategorii. 
Last Vegas to grzeczna komedia o chłopcach, którzy chcą być niegrzeczni, to film bez większej historii, drugiego dna, moralizowania. Opowieść o czwórce wiernych przyjaciół ukazuje w zabawny sposób jak czas wpływa na męskie zapędy. Co głowa by chciała, ciało nie zawsze może znieść. Twórcy za sprawą świetnej obsady, dają widzowi do zrozumienia co jest naprawdę ważne kiedy nie tylko skroń przyprószona zostaje siwizną. W luźny sposób opowiadają o przypadłościach jakie czekają każdego z nas i w jasny sposób wykładają, że to tylko od nas zależy co z tym fantem zrobimy. Najzwyczajniej w świecie apelują do widza, żeby ten nie dał się zwariować i czerpał z życia ile się da. Lajtowa, prosta, niczego nieudająca produkcja dla każdego. Zapraszam 6/10

poniedziałek, 21 lipca 2014

Kapitan Phillips (2013)

Captain Phillips (2013) – kontenerowiec Maersk Alabama, pod dowództwem Richarda Phillipsa w kwietniu 2009 roku wyrusza w kolejny rejs. Trasa Dżibuti, Mombassa oficjalnie uważana jest za niebezpieczną, a władze Amerykańskie sugerują, że jednostki pływające powinny trzymać się ponad tysiąc kilometrów od wybrzeży Somalii. Kapitan nie tyle lekceważy te zalecenia, co świadom, iż większa odległość od lądu nie musi oznaczać bezpieczeństwa dla załogi płynie niecałe pięćset kilometrów od „Rogu Afryki”. Jak wspomina kapitan na łamach NaTemat, spotkanie z piratami jest w tych rejonach niestety normą i trzeba być na nie gotowym. Tak też się stało. Na pokład Alabamy wtargnęło czterech porywaczy z jasnym ja słońce motywem - porwanie statku dla okupu. Sytuacja potoczyła się nie do końca po ich myśli, ale porywając Phillipsa zyskali mocną kartę przetargową. 
Tyle wiadomości historycznych, tera kilka słów o filmie fabularnym, który mógł być wspaniałym, klimatycznym, a przede wszystkim kameralnym thillerem. Niestety słowo kameralny przestaje być adekwatne do wydarzeń kiedy w całą sytuacje zaprzęgnięto wojsko, Navy SEALs i amerykański militarny przepych i arogancję. Pierwsza godzina ani przez moment nie zwiastuje niczym nie skrępowanego pokazywania muskułów. Otwarcie, to szybkie wprowadzenie w sytuacje i wrzucenie widza w wir wydarzeń. Emocjonująca jest każda minuta, wydarzenia tak zostały rozpisane, że im dalej tym żołądek bardziej ściska. I kiedy do akcji wchodzi wojsko czar pryska i kolejne kilkadziesiąt minut to standardy kina z wojskiem w roli głównej, gdzie dowodzenie i władza nad sytuacją są elementem gry przesiąkniętej testosteronem. Jednak reżyser, pewnie bez licencji sternika, wykonał sprytny manewr i zakończył historie tak samo jak ją zaczął. Ukazuje bowiem kapitana (Tom Hanks świetna rola), dzielnie trzymającego się przez cały film jako człowieka, któremu po wszystkim puszczają nerwy, który ma prawo się załamać i zrzucić z siebie poczucie obowiązku i być już tylko ojcem i mężem. I tym sposobem moje negatywne uwagi pryskają tak szybko jak słoneczne dni w naszym kraju i staję się wielkim pochlebcom dla tegoż obrazu. 8/10

niedziela, 13 lipca 2014

Człowiek ze stali (2013)

Man Of Steel (2013) – przy wpisie o Elizjum dostało mi się w komentarzach... Tutaj przy wznowieniu, napisaniu historii Supermana od nowa, także zamierzam być pobłażliwy dla twórców. Bowiem Ci, naruszając momentami schemat logicznego myślenia stworzyli dzieło przekraczające wąskie granice blockbustera, ukazując widzowi bohatera znanego praktycznie wszystkim od innej, ciekawszej strony. Człowiek ze stali to próba rozrachunku z legendą komiksu, to nowe spojrzenie reżysera na instytucję superbohatera. Bowiem ten musi tutaj nie dość, że uporać się z własną tożsamością to jeszcze staje się wyzwolicielem ludzkiej rasy, co nawet dla herosa nie może być błahostką. Zack Snyder daje widzowi poznać Klarka Kenta z ludzkiej strony, przedstawiając jego życiorys w telegraficznym skrócie, szybko przechodząc do ważniejszych treści, do spraw warzących o losach ziemian. I choć film trwa ponad dwie godziny walka o widza przebiega nad wyraz sprawnie i oszczędza mu zarzucania loka przez głównego bohatera jako główny element kamuflażu (pojawiają się okulary, ale te jednak odrobinę bardziej zmieniają postać, aniżeli minimalna zmiana uczesania).
Wnioski po seansie nasuwają się same i to bez oglądania filmu z przymrużeniem oka. Snyder wykonał kawał doskonałej pracy zatrudniając obsadę potrafiąca idealnie wczuć się w role, przedstawił na nowo opowieść o śmiałku, który ma świadomość gdzie umieszcza się bieliznę ubierając kostium. I to właśnie te poczucie obowiązku sprawiło, że Superman wreszcie wygląda godnie i bez kompleksów. 7,5/10

czwartek, 3 lipca 2014

The Wolf of Wall Street (2013)

The Wolf of Wall Street (2013) – czerwona świeca i jej korelacja z głównym bohaterem tak głęboko zakorzeniła się w świadomości widza i to takiego który nie widział filmu, a tylko czytał o nim, że poznanie okoliczności tegoż zdarzenia napawały mnie pewnym niepokojem. Czy oby na pewno chcę poznać produkt zacnego reżysera, który robi sobie jaja z widza i wciska mu kontrowersyjne sceny tylko po to by zaszokować i na tym budować cały film? 
A ten, oparty jest na życiorysie Jordana Belforta, który nie kłaniał się nikomu. No chyba, że przyswojone i odrobinę przeterminowane leki zadziałały z opóźnieniem. Wtedy tak, musiał wczołgiwać się do swojego Lambo, by wrócić jak najszybciej do rezydencji by zapobiec ogromnej katastrofie, gdzie Federalne Biuro Śledcze odgrywa główną rolę. A to tylko mikroskopijny wycinek z życiorysu tegoż imprezowicza przez duże I, M, P itd...
Scorseze jako reżyser, Di Caprio z główną rolą, obaj panowie w roli producentów stworzyli obraz, który pod maską skandalu przemyca smutną prawdę: bogatemu zawsze jakoś się ułoży. I choć ta sentencja brzmi jak nasz narodowy sport, w pełni ukazuje model dzisiejszego świata. Masz pieniądze możesz wszystko, dosłownie. Ale, żeby nie było tak tragicznie, należy wspomnieć o pozytywnym aspekcie jaki wkradł się do fabuły. Bowiem główny bohater jak nikczemny by nie był, pragnie wyzwolić w jednostce potrzebę działania, samodoskonalenia, parcia do przodu. Wymagając od swych współpracowników zaangażowania, główny bohater daje widzowi szerszą perspektywę i zmusza do przemyśleń, co na dłuższą metę może być tylko dobre. 8/10

wtorek, 17 czerwca 2014

Szpieg (2011)


Tinker Tailor Soldier Spy (2011) – jakkolwiek pompatyczni by to nie zabrzmiało, są takie chwile w życiu, kiedy człowiek potrzebuje odpoczynku od współczesnych produkcji kinowych. Nastaje taki dzień gdzie nie ma miejsca dla wszędobylskich efektów, dynamicznego montażu, efekciarstwa i akcji rozkręconej na maksimum przez cały seans. I kiedy naprawdę chcemy chwilę odetchnąć z whisky w jednej (jako, że oglądanie przypadło na ranek, więc kawa), a z cygarem w drugiej dłoni (muffinki własnego wypieku), Szpieg jest idealnym wyborem. Data produkcji nie ma tutaj żadnego znaczenia, bo gdyby nie aktorzy śmiało można by przypuszczać, że film pochodzi z czasów o których opowiada. 
Gary Oldman jako emerytowany agent Jej Królewskiej Mości będzie musiał zmierzyć się z niewdzięcznym zadaniem. W szeregach Cyrku (ślicznie przewrotny eufemizm MI6) prawdopodobnie znajduje się agent największego wroga zachodniej cywilizacji. Jego zdemaskowanie będzie wiązało się z śledztwem na wielu płaszczyznach, o niektórych sam widz dowie się dopiero po seansie. Ewentualnie w trakcie trwania, jeśli zna powieść na podstawie której powstał obraz (Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg z 1974 roku, autorstwa Johna le Carré) bądź jest obdarzony niebywałą percepcją podczas oglądania. Powód jest prosty i oczywisty. Mierząc się z specyficznym środowiskiem, gdzie przekazywanie informacji nie polega tylko i wyłącznie na komunikacji werbalnej, trzeba uczestniczyć w każdej minucie filmu na sto procent. Dzieło, aż pęka w szwach od domysłów, niedopowiedzeń i całego szeregu gier słownych. Same gesty i mimika twarzy bohaterów często mają ogromne znaczenia dla samej fabuły. A ta prezentowana jest przez plejadę gwiazd grających tak zawodowo, że trudno w tej konkretnej chwili przypomnieć się ich poprzednie kreacje. Gorąco polecam! 8/10

niedziela, 8 czerwca 2014

Elizjum (2013)


Elysium (2013) – w cztery lata po premierze genialnego Dystryktu 9, Neill Blomkamp (reżyser) kolejny raz chce udowodnić, że ma coś do powiedzenia w świecie sci-fi. Stawiając sobie wysoką poprzeczkę w 2009 roku wyrządził sobie niejako krzywdę, bo ciężko przeskoczyć coś co w kilka lat po premierze nadal pozostaje w świadomości widza. Niemniej jednak reżyser mówiąc A chce powiedzieć B i choć nie raz zdarza mu się potknąć, nie doganiając swojego  dzieła życia, wychodzi z bitwy z tarczą.
Tytułowe Elizjum to miejsce zarezerwowane dla możnych tego, czy raczej przyszłego świata. Bowiem akcja filmu rozgrywa się 140 lat naprzód, licząc od dziś. Ów azyl to schronienie dla ludzkości, zamożniejszej części, na stacji kosmicznej. Ucieczka umotywowana jest faktem, iż ziemia jaką znamy jest na skraju załamania, jest wyeksploatowana praktycznie do maksimum. Jedynym wyjściem gwarantującym dostatnie życie jest podróż na orbitę około ziemską i radykalna zmiana perspektywy względem społeczeństwa ziemskiego. Jako, że znajdujemy się w przyszłości, a Elizjum to raj, może nie na ziemi ale jednak eden, każdy z mieszkańców globu pragnie dostać się w miejsce, otwierające wiele możliwości na udane życie.
Film zawiera w sobie dwie warstwy i nie mówię tutaj o wątkach, te są jasne, czytelne i w większości usprawiedliwione. Problem polega na tym, iż jedna jest skalkulowana do bólu, a druga odrobinę infantylna i zbyt spłaszczona. Początek seansu choć prezentuje okazale dwa fronty, jest nader przewidywalny. Z jednej strony biedota z Los Angeles (i jej przedstawiciel Max, Matt Damon), z drugiej  ludność zamieszkująca idealne miejsce do życia. Szybko można się zorientować, że ten związek musi się zaognić (stojąca na straży Delacourt, Jodie Foster, nie pozwoli na nieautoryzowane wizyty w idyllicznym świecie), a przez tę oczywistość seans traci szatę tajemniczości, która omiatała obraz z 2009 roku. To co znajduje się pod spodem jest bardziej emocjonalne co szybko powoduje, że widz zaczyna wchodzić w film i daje się ponieść. Nie będziemy w tym momencie oczarowani magią wielkiego i ambitnego kina, lecz to co zostaje na chwilę po seansie potrafi być czymś co nazywamy miłym uczuciem. 6,5/10

wtorek, 27 maja 2014

Riddick (2013)


Riddick (2013) – w pierwszych sekundach filmu, w specyficzny dla siebie sposób, z offu przemawia do widza Vin Diesel, odtwórca roli Riddicka. Daje jasno do zrozumienia, że jego bohater od urodzenia był porzucany i skazywany na śmierć tyle razy, iż można się pogubić w liczeniu. Walka o przetrwanie w jego przypadku to chleb powszedni, który często powraca coraz mniej smaczny. I to ta powtarzalność, rutyna w którą wpada bohater jak i cała opowieść jest przekleństwem dzieła. Obraz kręcony w Montrealu niczym nie zaskakuje, akcja ślimaczy się straszliwie, a i fabularnie nie ma żadnego błysku, nawet iskierki. 
Intencją powyższego akapitu nie jest odciąganie kogokolwiek od filmu. Ponieważ ten mimo swoje ułomności z której twórcy zdają sobie sprawę, jakoś się broni. Powiem więcej, jest dziełem, które w czasach gdzie rządzą efekty specjalne i pompowane do granic ludzkiego rozsądku budżety, jest filmem prostym, który niczego widzowi nie narzuca. Twórcy stawiają na sprawdzone patenty, nawet przez chwilę się tego nie wstydzą i wychodzi im to całkiem nieźle. Riddick to w głównej mierze obraz o przetrwaniu za wszelką cenę. Dodając do tej niczym nie skrępowanej prostoty, Diesela grającego dobrze, tzn tak jak zawsze i cyfrową rzeczywistość, która przy relatywnie niskim budżecie wygląda realnie, dostajemy 120 minut sci-fi bez zobowiązań. 6,5/10

środa, 21 maja 2014

Wyścig (2013)

Rush (2013) – Formułą 1 interesuje się od 2006 roku, kiedy to Robert Kubica (jego życiorys także nadaje się na świetny scenariusz)  zasiadł w bolidzie BMW Sauber. Od tego czasu ekstremalnie szybkie pokonywanie kółek na torze stało się moją pasją (niestety tylko w TV). Na samą myśl o tworzeniu filmu na podstawie życiorysu Niki Laudy i Jamesa Hunta, byłem szczęśliwy jak diabli. 
Ron Howard biorąc na tapetę historię z świata wyścigów, wykonał odważny ale i chyba świadomy krok. Nie trudno zwrócić uwagę widza, który pasjonuje się walką na torze wyścigowym. Ale ciężej to zrobić kiedy dwugodzinna jazda w niedzielne popołudnie (zazwyczaj) usypia przed ekranem. Geniusz reżysera w tej sytuacji polega na tym, iż Rush jest filmem, który potrafi zaciekawić i rozemocjonować widza nie będącego fanem królowej sportów motorowych. Twórca biorąc do obsady aktorów z dzisiejszego top 10, wiedział co robi. Mając do dyspozycji gwiazdy potrafiące zabłysnąć na ekranie i poruszającą historię stworzył obraz w którym nie tylko o ściganie chodzi. 
Rush to także spory kawał nostalgii i tęsknoty za czasami gdzie liczyła się czysta niczym nie skrępowana prędkość, co dziś nie jest już takie oczywiste. Obraz Howarda wspomina ludzi kochających swoją profesję ponad wszystko, stawiając na szalę zdrowie, życie dążą do doskonałości nie bacząc na przeszkody. Wspaniały film, wspaniały sport. 8/10

piątek, 16 maja 2014

Ip Man 2 (2010)


Yip Man 2 (2010) – akcja drugiej części opowieści rozpoczyna się niedługo po tym jak zakończyła się pierwsza. Bohater wraz z rodziną zawitał do Hongkongu z chęcią otwarcia szkoły sztuk  walki. Po długich poszukiwaniach udaje mu się znaleźć uczniów jednak błyskawicznie pojawia się następny problem. Okazuje się, że aby uczyć trzeba najpierw zmierzyć się z innymi mistrzami, właścicielami istniejących już szkół. Znając pierwszą część i umiejętności mistrza, nie odkryje wielkiej tajemnicy jak napiszę, że Yip szybko dostaje pozwolenie na prowadzenie działalności. Ten przydługawy początek to tak naprawdę wprowadzenie do historii. Bowiem ta rozkręca się dopiero kiedy poznajemy brytyjskie władze oraz boksera z tegoż kraju. Szybko zostajemy świadkami nieprzyzwoitego panoszenia się europejczyków po świecie.
Choć to oczywiście nie jest regułą, w tym przypadku stwierdzenie, iż druga część nie może być lepsza od pierwszej potwierdza się całkowicie. Film jest słabszy z kilku powodów. Jedyne co zostało zrobione na podobnym poziomie to scenografia, jest na co popatrzeć. Największym problemem drugiej części jest brak historycznego tła motywującego ludzi do działania. A przez to fabuła opiera się głównie na pojedynkach i walce o honor, a to trochę za mało. Samych pojedynków jest tyle, że siłą rzeczy to na nich skupia się uwaga widza i pojawia się dylemat. Siedząc wygodnie w fotelu kinoman zaczyna się zastanawiać jak dany ruch, ewolucja powietrzna jest w ogóle możliwa. Nie skreśla to choreografii pojedynków w ogóle, ale też nie mają one takie siły przebicia, nie są tak emocjonalne jak w poprzedniej części.
Dwójka nie porwała mnie tak mocno jak jedynka, ale z cała stanowczością stwierdzam, że film ma to coś co przynajmniej męskiej części widowni może się spodobać. Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie ma tutaj azjatyckich piękności, tym bardziej szybkich samochodów, ale emocji podobnych do tych z filmów o Rockym co niemiara! 6,5/10

czwartek, 8 maja 2014

Ip Man (2008)


Yip Man (2008) –  często okazuje się tak, że filmy zalegające na półkach z niewiadomych przyczyn odstawione na boczny tor, okazują się wyjątkowe. I tym razem teoria się sprawdziła, bowiem Chińska produkcja w niczym nie przypomina tandety, która ma na opakowaniu wydrukowany napis made in...
Tytułowy bohater, mistrz Wing Chun (jedna z odmian Kung-Fu) pochodzi z bogatego rodu i od dzieciństwa interesuje się walką wręcz. Pasja była na tyle duża, że Yip dla swojej społeczności jest mistrzem, niedoścignionym wzorem z którym każdy pragnie się zmierzyć i czegoś nauczyć. Dla jego małżonki nie jest to najlepszy scenariusz, bowiem jako kochająca żona ma prawo niepokoić się o zdrowie męża. Dodatkową jej troską jest także wystrój przepięknie urządzonego salonu. W jednej z scen, kiedy Yip podejmuje kolejne wyzwanie, do pokoju wjeżdża synek na małym rowerku i prosi ojca by w końcu zaatakował, bo mamusia obawia się o swoje rzeczy (na prawdę udany akcent humorystyczny). Sielska atmosfera zostaje brutalnie przerwana przez najazd Japończyków na Chiny. Bohaterowie będą musieli stawić czoła nowym wyzwaniom.
Wykorzystanie biografii tak wpływowej osoby może się wiązać z niechcianymi konsekwencjami. Łatwo wpaść w sidła nadmiernego patosu i bezkrytycznego spojrzenia na konkretne wydarzenia. Jednak w moim odczuciu Wilson Yip (reżyser) wykonał swoje zadanie na ocenę pozytywną. Przedstawił historię Yip Mana w sposób ciekawy dla widza, nie starając na siłę niczego wmawiać. Jego wizja walk wypada wyśmienicie. Wielką zasługa w tym oczywiście aktorów, ale i sposób kręcenia, z idealnie dopasowanymi dźwiękami i muzyką tworzą wspaniałe widowisko. Należy także podkreślić niebywałą dbałość reżysera o szczegóły. Sceny wnętrz jaki i te ukazujące miejskie ulice dają spore wyobrażenie o tym jak wyglądały Chińskie miasta lat czterdziestych. Duch tamtych czasów cały czas unosi się podczas oglądania filmu. A ten wzrusza, zachwyca i daje solidnego kopa. Wspaniały film, wielce interesującego życiorysu. 8/10

środa, 30 kwietnia 2014

Grawitacja (2013)


Gravity (2013) – dziś zazdroszczę widzom mającym niebywała sposobność zobaczenia filmu na wielkim ekranie, dziś (nie po raz pierwszy zresztą) jestem na siebie zły, że zamieniłem kinowy ekran na ledwie kilkadziesiąt cali. Ponieważ to co właśnie zobaczyłem wgniotło mnie w fotel (a miałem obawy przed seansem) i nawet nie chce myśleć co ów produkcja robi z widzem na sali kinowej. 
Fabuła filmu, z główną rolą Sandry Bullock jest o tyle nieskomplikowana co, w szczególności dla fana sci-fi, zwyczajnie fascynujące. Załoga wahadłowca modernizuje teleskop Hubble'a. Jako, że prace odbywają się w otwartej przestrzeni kosmicznej i akurat wtedy Rosjanie decydują się na wyłączenie swojego satelitę (czytaj: anihilacja powyższej), zaczynają się problemy. Zniszczony obiekt, zderza się z innymi na orbicie okołoziemskiej i powoduje niekontrolowane przez nikogo, siejące zniszczenie wysypisko śmieci. Na jego drodze znajduje się wahadłowiec, teleskop i wspomniana aktorka jako doktor Ryan Stone. Od tech chwili Stone będzie walczyć o życie, będzie zmuszona wydzierać każdą sekundę śmierci, by dotrzeć cało do ziemi.
Do tej pory oglądając produkcje z świata Star Treka (nawet najnowsze filmy) przestrzeń kosmiczna była czymś nienamacalnym, jawiła się niewyraźnie na ekranie i trzeba było wielkiego wysiłku wyobraźni by poczuć się częścią opowieści. Grawitacja przekreśla te wszystkie obrazy z jakimi miałem dotychczas do czynienia i otwiera nową erę ukazywania kosmosu. Jest dziełem, które nawet na sekundę nie pozwala zapomnieć gdzie się właśnie znajdujemy. Obraz, dopracowany do perfekcji, tak oczarowuje, że śledzenie historii staje się instynktowne. Nie wiadomo co nas do tego pcha, ale jasne jest, że trzeba dotrwać do końca. Bo to co właśnie przeżywamy jest hipnotyzująco piękne, bezczelnie wdziera się do naszego umysłu i zostaje tam jeszcze na długo po zakończeniu seansu. Zaraz po, wystarczy odpalić ścieżkę dźwiękową, a nasza podróż zacznie się od początku. Wspaniały film 8,5/10

wtorek, 22 kwietnia 2014

Siostra Jackie (2009-?, sezon 3)


Nurse Jackie (2009-?, sezon 3) – kiedy ja kończyłem oglądać trzeci sezon serialu, stacja Showtime zaczęła emisję szóstej odsłony szpitalnych perypetii Siostry Jackie. Wnioski nasuwają się same: jestem daleko w tyle z poznawaniem serialowych opowieści, dzieło kablówki jest kontynuowane, więc ma oglądalność, a to często świadczy o jakości serialu. Nie wiem jak wyglądają dalsze losy bohaterów z szpitala Wszystkich Świętych, ale z całą odpowiedzialnością mogę napisać, że trzeci sezon nie jest gorszy od poprzednich i podobnie jak one dostarcza skrajnie różnych emocji podczas oglądania.
Pierwsze epizody mają podobny schemat jak te z sezonów 1 i 2. Dopiero w drugiej części scenarzyści skupiają się praktycznie tylko na Jackie. Pętla wokół jej szyi zacieśnia się z odcinka na odcinek. I kiedy widz oczekuje rozwiązania, pociągnięcia za odpowiednie sznurki przez scenarzystów, oni dają głównej bohaterce nową „broń” by odeprzeć atak. To co wydarzyło się w ostatnich minutach serii wygląda na siłowe rozwiązanie sytuacji, jednak niezbędne by dalej śledzić losy ulubionej pielęgniarki. Ciekaw jestem co będzie dalej, a to chyba najlepsza rekomendacja by sięgnąć po następną część. Zapraszam serdecznie, tylko tutaj w serialu około medycznym zobaczycie gargulce powodujące nieszczęśliwy zbieg wydarzeń, rozwodzące się matki (a przez to totalne przygnębienie doktora Coopera) i izbę przyjęć, która nie  potrzebuje pierwszego planu by być zapamiętaną. 7/10

środa, 9 kwietnia 2014

Star Trek: Następne Pokolenie (1987-1994, sezon 4)

Star Trek: The Next Generation (1987-1994, sezon 4) – będę to powtarzał z uporem maniaka, sezon z 26 odcinkami to wielkie wyzwanie i ogrom pracy. Łatwo się potknąć, zabrnąć w ślepy zaułek i zniechęcić widza do oglądania. Szczęśliwie twórcy ponownie wywiązali się z zadania lepiej niż dobrze. Kiedy zabierałem się za pisanie notatki, ten sezon uważałem za równie interesujący co poprzednie, lecz kiedy zaczyna się analizować każdy odcinek wychodzi, że Następne Pokolenie z numerem cztery to najlepszy sezon jaki do tej pory widziałem.
Pierwszy odcinek sezonu zatytułowany „The Best of Both World” jest kontynuacją odcinka z trzeciego sezonu i wydawać by się mogło, że historia asymilacji kapitana Gwiezdnej Floty do kolektywu Borg to najmocniejszy akcent sezonu. Szybko okazuje się, że otwarcie z przytupem wyznaczyło poziom z którego twórcy bardzo rzadko schodzą. I choć ciężko w to uwierzyć, jakość oddanych fanom serii epizodów to dzieła bardzo dobre ocierające się o wyjątkowość. Poruszane tematy umacniają widza w przekonaniu, że fabuła uderza w cięższe tony, a problemy napotkane przez załogę Enterprisa często wiążą się z zagrożeniami wykraczającymi po za Gwiezdną Flotę. Napotkane nowe gatunki, znajomi oponenci, tutaj zawsze jest szansa na konflikt o niewyobrażalnym zasięgu.
Sezon obfituje w historie gdzie główną rolę odgrywa jeden z załogantów. Swoje pięć minut będzie miał kapitan Picard, na otwarciu obserwujemy jego zmagania z Borg oraz ujrzymy go na tle dawno niewidzianej rodziny. Doktor Crusher poświęcony będzie odcinek pt: „Remember me”, w którym po kolei znikają towarzysze podróży i okazuje się, że nikt prócz doktor o nich nie pamięta. Jest to jedne z najlepszych 40 minut sezonu, przyspieszone bicie serca podczas seansu gwarantowane. Sporo uwagi poświęca się Worfowi jak i samym Klingonom. A dzięki Q nasi ulubieńcy zamienią fazery na łuki i prawie poczujemy klimat lasu Sherwood. Data, komandor Riker, Geordi także mają swoje chwile i tak jak w ich przypadku (postacie da się lubić, bez większych problemów) nie byłem zaskoczony odbiorem konkretnych odcinków, tak zaskoczył mnie epizod pt: „Half a Life”. Główna rola przypadła matce Deannay Troi. Lwaxana, kobieta o charakterystycznym i głośnym stylu bycia staje na drodze wierzeń pewnego mężczyzny. Wielce emocjonujący odcinek. 8/10

niedziela, 6 kwietnia 2014

Breakout Kings (2011-2012, sezon 2)


Breakout Kings (2011-2012, sezon 2) – w oglądaniu seriali trzeba być wybrednym, należy dwa razy się zastanowić czy rozpoczynania przygody z nowymi bohaterami nam się opłaci? Czy to za co się bierzemy będzie mieć szansę na przetrwania i sensowną kontynuacje. I co ja robię, znając te podstawowe zasady fana seriali? Rzucam na warsztat drugi sezon Breakout Kings wiedząc o tym, iż dzieło stacji A&E nie dostało zielonego światła na trzeci sezon i słusznie przeczuwając, ze ten drugi zakończy się konkretnym cliffhangerem. Ale czy moje działanie naprawdę jest aż tak nielogiczne?
Sam pytam, sam sobie odpowiadam, nie. Gdyby tak było rzuciłbym w cholerę ten serial po pierwszym odcinku. Jednak drugi sezon zaczyna się na tyle intrygująco, że ma się ochotę na więcej i tak jest mniej więcej po każdym z epizodów. Ostatnie dziesięć odcinków (tyle ma drugi sezon) to naturalna kontynuacja historii. Skazańcy nadal otrzymują nagrodę za pomoc w rozwiązywaniu sprawy, ich stosunki w dalszym ciągu mają swój specyficzny klimat. Natomiast rodząca się w bólach przyjaźń między więźniami, a przedstawicielem prawa zostanie wystawiona na próbę pod koniec serii. 
Siłą tego serialu jest jego prostolinijność i brak nadmiernej ingerencji technologii jak w produkcjach telewizyjnych z serii CSI. Tutaj rozwiązanie sprawy wymaga dobrego nosa, sprytu, umiejętności działania w terenie, po prostu standardowej pracy policji. Jeśli do tego dodamy ciekawy, a nie męczący wzroku montaż i wartką akcję otrzymamy kilkadziesiąt minut dobrej rozrywki, która nie wymaga od nas zaangażowania. I tym optymistycznym akcentem kończę notkę o serialu, który w ogóle mógł by nie powstać. 6,5/10

środa, 26 marca 2014

Pacific Rim (2013)


Pacific Rim (2013) – krążek z filmem zawitał u mnie jako Mikołajkowy prezent. Z cierpliwością jestem od dawna pokłócony, więc płyta w odtwarzaczu rozwinęła standardową prędkość kiedy właściciel ogromnego wora przekraczał próg mieszkania.  W dwie godziny po zderzeniu przeogromnych robotów z tradycją (w sensie obecności świętego) byłem usatysfakcjonowany wieczorem. Problem pojawił się następnego dnia kiedy zasiadłem przed klawiaturą. Pustka, szczęśliwie w głowie nie w domu. Porzuciłem nadzieję, że kiedykolwiek wpis pojawi się na blogu...
Co skłoniło mnie do publikacji? Co sprawiło, że jednak pochyliłem się nad obrazem po raz drugi? Dwa słowa: Skrillex – Recess. Co wspólnego ma DJ z filmem? W sensie produkcji nic, ale jeśli zestawi się obraz i muzykę (w chwili pisania tekstu płyta w całości dostępna na YT), jednocześnie izolując się od ścieżki dźwiękowej filmu, tandetnych dialogów, otrzymamy miksturę na miarę XXI wieku. Wiem, już sam Pacific Rim zasługuje na miano nowoczesnej produkcji, ale ma tyle wad, że bez zewnętrznego wsparcia nie ma u mnie szans. A tak, za sprawą muzyka tak śmiało wkraczającego na nowe, nie dla każdego zrozumiałe otchłanie twórczości, jestem gotów przychylniej spojrzeć na obraz. Poważnie, kiedy na ekranie widzę dzieło Guillermo del Toro, a z głośników płynie elektronika Skrillexa, moje odczucia są zaskakująco pozytywne. Nie skupiam się na odtwórcy głównej roli (Charlie Hunnam), który zmienił tylko sprzęt który ujeżdża,  aktorstwo pozostało na serialowym poziomie. Nie muszę przejmować się durnym zamysłem twórców, chcących przekonać widza, że potwory (doskonalsze z każdym razem kiedy pojawiają się na naszej planecie) zostaną powstrzymane przez olbrzymi, gigantyczny ale jednak tylko mur. Prawie trzy miesiące temu wymienił bym więcej wad, ale już o nich zapomniałem, jak i o całej reszcie.
Niepodważalną zaletą tego specyficznego mariażu jest fakt, że Pacifc Rim to widowisko na niespotykaną do tej pory skalę i mimo wypaczeń, niedoskonałości, mankamentów co krok, jest obrazem obok którego fan tego co nowatorskie nie może przejść obojętnie, mimo wszystko. 6/10

wtorek, 18 marca 2014

Drugie oblicze (2012)

The Place Beyond the Pines (2012) -  trzy wątki w jednym filmie, trzy historie, które nie są przeplatane dla sztucznego podtrzymania widza przy ekranie. Następują jedna po drugiej i w tym przypadku jest to zabieg jak najbardziej właściwy. Tak prowadzona opowieść ma interesujący element zaskoczenia, zmuszający widza do zmiany perspektywy, a co za tym idzie gotowości dla postępu fabuły. Bo ta w ekspresowym tempie przechodzi do następnego rozdziału (nie tyle sama akcja jest żwawa, co konkretne wydarzenia szybko zmieniają punkt odniesienia widza).
Miejsce za sosnami (do znudzenia będę przytaczał dokładne tłumaczenia tytułów, bo to one oddają w pełni zamysł autora. To oryginalne nazwy zawierają kwintesencje dzieła. W tym przypadku, ów miejsce jest zalążkiem przemian, i nie maja wiele wspólnego z drugim obliczem, ponieważ ta inna strona to za mało by wyrazić pełnię zjawiska jakie się dokonuje) jako opowieść o dwóch pokoleniach nie jest łatwym w odbiorze filmem. Tutaj trzeba się dostosować do wizji reżysera i choć chwilami możemy wątpić w słuszność jego działań, przy napisach końcowych bez problemu przyznamy mu rację. Zamykając w perfekcyjny sposób opowieść, scalając wszystkie wątki w jeden dajemy wiarę w to co zrobił. 7/10

środa, 12 marca 2014

Nazywam się Nobody (1973)


My Name Is Nobody (1973) – to film, który można streścić w kilku krótkich zdaniach, a i tak może wydać się to kłopotliwe. Obraz wyreżyserowany przez Tonino Valerii, przy pomocnej dłoni Sergio Leone jest dziełem gdzie fabuła odgrywa drugoplanową rolę. Artyści stworzyli opowieść o przemijaniu, o zastępowaniu starego nowym, pokazując na przykładzie Dzikiego Zachodu transformację społeczną. 
Tytułowy bohater jako początkujący rewolwerowiec ma do spełnienia misję. Od dzieciństwa pasjonuje się dokonaniami Jacka Beauregarda (Henry Fonda), samozwańczego obrońcy dobra i porządku. „Nikt” (Terence Hill), świadomy przemian jakie się wokół niego dokonują, pragnie pomóc Jackowi przejść na zasłużoną emeryturę w taki sposób na jaki zasłużył. Plan nie będzie prosty w wykonaniu, chwilami okaże się nielogiczny i bezcelowy, ale trzeba pamiętać, że nadzieja umiera ostatnia, a sprytem można sporo osiągnąć.
Nazywam się Nobody jest jak bomba z opóźnionym zapłonem. Otwierająca scena do złudzenia przypominając tą z Pewnego razu na dzikim zachodzie. Wprowadza widza w opowieść za którą początkowo ciężko nadążyć. Większość seansu doszukujemy się celu jaki obrali twórcy, czekamy na zwrot akcji, na przygodę z świstem kul w tle. I choć możemy się tego doszukać (kopiąc głęboko), czegoś mi cały czas brakowało, takiego elementu spajającego całą historię. Jak się okazało dostałem go pod sam koniec seansu. Reżyser na deser zostawił interesującą puentę, zamknął historię za pomocą ogromnej klamry i na napisach końcowych wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Do tego wszystkiego należy dodać  wyborną, cieszącą ucho ścieżkę dźwiękową Ennio Moriconne i mamy spaghetti western jak cholera. Polecam. 8/10

wtorek, 4 marca 2014

Fahrenheit 451 (1966)

Fahrenheit 451 (1966) – w 1953 roku Ray Bradbury wręczył światu powieść o tajemniczo brzmiącym tytule: „451 stopni Fahrenheita”. Temperatura o której mowa, to ciepło potrzebne do rozpalenia kartki papieru. Autor jak i reżyser filmu przedstawiają czytelnikom, widzom ponurą przyszłość w której straż pożarna nie gasi pożarów, a wznieca je. Paląc książki w przekonaniu, iż widza, emocje w nich zawarte nie są nikomu potrzebne. Ray Bradbury grubo ponad pół wieku temu wysunął śmiały wniosek. Zwątpił w ludzkość w jej inteligencje i twórcze myślenie, a nam przychodzi żyć w realiach może nie tak brutalnych jak w książce, ale czasach łudząco podobnych.
Głównym założeniem dzieła jest wizja społeczeństwa żyjącego wedle dobrze wszystkim znanym zasadom. Nie wolno posiadać, a tym bardziej czytać książek, myśleć, mieć swojego zdania. W zamian dostajemy środki farmakologiczne pozwalające na bezwiedny żywot, z którym się godzimy bez sprzeciwu. I kiedy wydaje się, że przyszłość rysuje się w beznadziejnie mętnych barwach pojawia się iskra. Tym zapalnikiem jest strażak Montag, człowiek chcący przełamać obecny stan, strażak mający na tyle odwagi by zabrać jedną z książek do domu i zrobić z niej pożytek.
Książka powstała w latach pięćdziesiątych XX wieku, więc moje wyobrażenia co do otoczenia w jakim żyją bohaterowie było z goła inne aniżeli te ukazane w filmie. To jednak nie stanowi tutaj problemu. Reżyser przekazał główną myśl autora powieści (pozmieniał wiek jednej postaci i pominął jedną w ogóle). Daje jasno do zrozumienia, że mimo wszechobecnej głupoty zawsze znajdzie się ktoś kto powie stanowcze nie, ktoś kto wychyli się przed szereg, taką mam przynajmniej nadzieję. 
Mimo iż ogólny wydźwięk filmu jest nieco przytłaczający zapraszam na seans, a tym bardziej do książki. Za film 7/10

wtorek, 25 lutego 2014

Iron Man 3 (2013)


Iron Man 3 (2013) – po bardzo przeciętnej drugiej części, Iron Man ocieplił swój wizerunek w Avengersach z 2012 roku. Wreszcie był zabawny w niewymuszony sposób i jako jedna z wielu postaci na ekranie, kilka scen ewidentnie należała do bohatera wspomaganego zaawansowaną technologią. Trzecia odsłona przygód Tony'ego Starka podtrzymuje dobrą passę, daje kinomanom, widowisko jakiego można oczekiwać od tego typu produkcji i stanowi godne zwieńczenie trylogii.
W tym miejscu notatkę można by zakończy i to bez krzywdy dla obrazu, by jednak oddać sprawiedliwość twórcom należy wspomnieć o kilku szczegółach, które sprawiły, iż to rozdmuchane do granic ludzkiej percepcji widowisko daje się oglądać bez większego uszczerbku dla zdrowia. Całe zamieszanie, przerost formy nad treścią, przesadę w praktycznie każdym kwadransie seansu ogarnia Robert Downey Jr.. Udaje mu się doskonale omamić widza, zaczarować swoimi komentarzami, że nie trzeba odwracać głowy od ekranu z nadmiaru dziur w fabule i irracjonalnych rozwiązań. Tak dobrze napisana rola, jak i jej odegranie są magnesem przyciągającym do obcowanie z Iron Manem AD 2013. Reszta dorosłej obsady także spisuje się poprawnie, potrafi umilić chwile kiedy Downey'a nie ma na pierwszym planie, ale to najmłodszy uczestnik filmu skrada drugie miejsce na podium. Młodziutki Ty Sympkins mimo swojego wieku poradził sobie z rolą, która tylko na pierwszy rzut oka wygląda na łatwą.
Efekty specjalne dziś już szokują, nie zapierają niczego w piersiach ale są nieodłączną częścią blockbusterów. I tak naprawdę są dobre wtedy kiedy są niewidoczne dla widza. Tutaj możemy obserwować sporo potyczek w powietrzu, jeszcze więcej wybuchów i zmasowanej rozwałki szczęśliwie poskładanej w idealnej harmonii z fabułą. Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić na ten przerośnięty testosteronem seans. 7/10

czwartek, 20 lutego 2014

LEGO® PRZYGODA (2014)


Lego: The Movie (2014) – nigdy nie byłem fanem plastikowych ludzików i nie ma to nic wspólnego z brakiem wyobraźni. Będąc pacholęciem nie miałem dostępu do Duńskich produktów, a kiedy stało się to możliwe zajmowały mnie już inne zabawki, nie koniecznie do kupienia w tzw „zabawkowym”. Co jednak w ogóle nie przeszkadzam mi w tym by wielbić  żółte, tylko z pozoru zwyczajne, cacka. Podziwiam Skandynawów za to jak potrafią dbać o swój sympatyczny produkt i umieszczać go w tak wielu strefach kulturalno-rozrywkowych. Robiąc to z rozmachem, pomysłem, humorem i wyczuciem potrzeb fana kreatywnej zabawy.
Głównym prowodyrem przygody jest Emmet, jeden z miliona klockowych postaci, nie mylić z jeden na milion. Jako prostolinijny robotnik idzie przez życie tak jak mu zagrają. Dosłownie, w kółko słucha jednego przeboju, ogląda ten sam program w TV i godzi się płacić za kawę niebotyczne sumy, tylko dlatego, ze tak musi być. I gdy na jego drodze pojawia się szansa zaistnienia, wybicia się po za smutne ramy rzeczywistości, robi to do czego zdążył już widza przyzwyczaić, płynie z falą nie wiedząc jak to jest przeciwstawić się żywiołowi. Szczęśliwie dla opowieści, ma w sobie to coś co przy ciężkiej pracy rzeszy superbohaterów, pozwoli mu stać się takim klockiem jakim by sobie życzył.
Lego przygoda to świetne przedstawianie, to obraz, który choć prosty jak drut zostaje na dłużej w głowie. Już w drodze powrotnej z kina cały samochód śpiewa kawałek „Życie jest czadowe”, a i w kilka dni po seansie piosenka nadal gości na ustach rodzinki. Do domowego języka wkradają się hasełka z filmu. Numer jeden zarezerwowany jest dla osoby wykonującej kilkusekundowe ćwiczenia, tylko po to by powiedzieć:” ale mi uda spompowało!”. A ja po obejrzeniu zakulisowych scen z planu (genialny pomysł), od teraz BatMejluje z mojego BatFonu. Można by tak wymieniać bez końca, ale nie o to przecież chodzi. Najważniejsze, że obraz ma interesujący motyw przewodni, dający do myślenia. Potrafi konkretnie rozbawić widza, wiek jest tutaj naprawdę mało istotny, każdy boczki zrywa. Zdzierał je ze mnie za każdym razem Batman, jego chwile na ekranie to humor doskonały, pełen samouwielbienia, nieomylności z odrobiną sarkazmu i ironii.
Zapraszam do kin. Z dzieckiem oczywiście na polski dubbing (Boberek i Banaszak wyśmienici), a ja już nie mogę się doczekać oryginalnej ścieżki dźwiękowej, kiedy film ukaże się na płycie. Chriss Pratt jako Emmet i Will Arnett w roli Batmana odwalają kawał dobrej roboty w zwiastunach. Dla niech konieczna jest powtórka z rozrywki. 7/10

poniedziałek, 10 lutego 2014

Szybcy i wściekli 6 (2013)

Furious 6 (2013) – szósta część zwariowanej serii zaczyna się źle. Oto widz, świadom serialu z lat osiemdziesiątych, gdzie za kierownicą inteligentnego samochodu zasiada David Hasselhoff, oraz stosowanych tam trików z przyspieszaniem taśmy filmowej, zmuszany jest oglądać powtórkę z rozrywki. Tak, w otwierającej scenie, para głównych bohaterów mknie górską drogą, a prędkość ich maszyn napędzana jest niestety  montażem. Wypada to naprawdę nieciekawie, jednak daje do zrozumienia, że nie o logikę tu chodzi. Jeśli racjonalizm zostaje zakopany głęboko już na początku seansu i my jako fani palonej gumy godzimy się na irracjonalne rozwiązania fabularne, będziemy się przyzwoicie bawić. Jeśli nie przeszkadza nam fakt, iż Hiszpańskie lotnisko przypomina autostradę, a Niemieckie samochody trafione z broni, której nie ma prawa  przetrwać opancerzenie czołgu, nadal pełnią swoją funkcję i tolerujemy przewidywalność fabuły będziemy w motoryzacyjnym niebie.
Podobnie jak w poprzednich częściach historia nie należy do skomplikowanych, jest tylko tłem dla kaskaderskich popisów i speców od efektów specjalnych. Ekipa pod dowództwem  Dominica Toretto, ma za zadanie znaleźć i złapać grupę działającą na tym samym polu, czyli specjalistyczne wożenie się samochodem połączone z kradzieżami cennych przedmiotów. To czy im się powiedzie jest oczywiste. To, że nie wszystko wyjdzie jak należy także staje się standardowym elementem tego typu produkcji. Koniec końców opowieść skończy się tak jak powinna.
Ponad dwie godziny spędzone z Szybkimi i Wściekłymi okraszone są dyrdymałami wielkości Everestu, ale mają tez kilka czynników trzymających widza w świadomości, że wcale nie traci czasu. Bohaterów nadal da się lubić. Sceny pościgów samochodowych, mimo kilku mankamentów, nakręcone są  w sposób zapierający dech w piersiach. A humor i świadomość własnej ułomności stanowi idealną puentę filmu: jak się bawić to na całego. 7/10

sobota, 1 lutego 2014

Piłkarzyki rozrabiają (2013)

Metegol (2013) - w myśl hasła reklamowego ("zabierz tatę do kina"), mój siedmiolatek sprawił, że razem wybraliśmy się na ową kreskówkę. Jako, że on nie zna wszystkich zasad sawuarwiwu, za bilety płaciłem ja, za przekąski z reszta też, ale czegóż się nie robi by edukować pociechę. Nie to, żeby hiszpańsko-argentyńsko produkcja posiadała zalety, których ze świecą szukać w dzisiejszym repertuarze, chodzi o sam fakt przebywania w świątyni, a i fotkę z Batmanem z Lego można sobie zrobić.
Tytułowi bohaterowie przy pomocy ludzkiej łzy i wielkiej wiary w to, że mogą zaistnieć, ożywają i nie, nie rozrabiają, bawią się na całego, ciesząc się z uzyskanej wolności. Ich „ojcem” jest Tymoteusz, dorosły facet traktujący granie w piłkarzyki bardzo poważnie. Jego wygrana z lat młodości z kimś kogo nie mógł nazwać dobrym kolegą ma się sromotnie zemścić w przyszłości. Przegrany, po latach, powraca do rodzinnego miasteczka jako mistrz piłki nożnej i żąda rewanżu, zadość uczynienia za wyrządzoną niegdyś krzywdę w końcu nikt nie lubi przegrywać.
Piłkarzyki rozrabiają to animacja typowo dla małych fanów piłki nożnej, koniec końców i tak najważniejszy jest finałowy mecz o wszystko. Cała reszta do tego momentu szybko się rozmywa, a i rodzic przechodzi przez film bez emocji. Twórcy nie wysilali się w warstwie fabularnej nie bawią się w moralizowanie, a jedynie sprzedają widzowi standardowe morały, które trafiają w małoletnie serca. Postawili na obraz, który faktycznie jest dopracowany do perfekcji. Piłkarzyki wykonane z maniakalną precyzją mogą się podobać, ale i ludzie postaci są stworzone z pasją, praktycznie każda ma coś charakterystycznego na czym można oko zawiesić. 
Zapraszam do kin, nie zmuszajcie dziecka do płacenia za wejściówkę, jego uśmiech po seansie wynagradza wszystko. 6/10

piątek, 24 stycznia 2014

Martwica mózgu (1992)


Braindead (1992) – ogromne szczury, które wypełzły z rozbitego statku na Wyspie Czaszek gwałcą lokalne małpy. Ich potomstwo to nowy gatunek w świecie fauny: małposzczur. Samo pojawienie się tej dziwnej hybrydy nie stanowiło by problemu gdyby nie fakt, iż ugryzienie przez nowo powstałą, bądź co bądź Boską istotę, powoduje martwicę mózgu, czyli po dzisiejszemu, zarażony zmienia się w zombie... Drogi czytelniku, jeśli powyższe informacje rażą Cię w jakikolwiek sposób, nie czytaj dalej, a tym bardziej nie oglądaj filmu. Natomiast jeśli zarys fabuły wydaje Ci się odpowiedni, to siadaj przed TV i delektuj chorą wizją reżysera Władcy Pierścieni.
Ostrzeżenie było więc lecimy dalej. Rzeczony małposzczur, dzięki ekspedycji naukowej dostaje się do Nowo Zelandzkiego zoo. Wygląda szkaradnie i nie daje nadziei na poprawę. Jednak ktoś stwierdził by pokazać go ludzkości nie mając pojęcia o konsekwencjach tego czynu. Po drugiej stronie tej makabrycznej historii mamy parę zakochanych, spędzających pierwsza randkę w tymże zoo. Matka mężczyzny z wrodzonej wredoty i ogromnej zazdrości o syna śledzi randkowiczów. I kiedy zostaje ugryziona przez ssaka niosącego w sobie niebezpiecznego wirusa, karuzela krwawych wydarzeń rozkręca się na dobre, w tym przypadku na złe, bardzo złe!
O tym kto wyreżyserował film dowiedziałem się dopiero po seansie i polubiłem pana Jascksona jeszcze bardziej. Okazuje się, że nie od dziś ma pomysły wykraczające po za ludzkie pojmowanie. Fakt, że podzielił Hobbita na trzy części może dziwić, szokować, a i tak fani do kin się wybiorą. Inną sprawą jest zaczynać karierę reżysera filmami o kosmitach, którzy w swoim odpowiedniku naszego MC, zamiast wołowiny używają ludzkich „części” (Bad Taste 1987), albo raczy widza obrazem Meet the Feebles o hipopotamicy, którą zdradza mąż, a do jej znajomych zaliczają się: króliczek z Aids, słoń prześladowany przez swoją byłą żonę kurę z którą ma dziecko, oraz żaba narkoman... by wreszcie nakręcić Martwicę mózgu! Szacunek.
Braindead to horror z sporą dawką humoru, na pewno nie dla wszystkich ale jak się złapie klimat zabawa gwarantowana. Reżyser postarał się o hektolitry naturalnie wyglądającej krwi z wielkim uczuciem, co krok ukazuje widzowi ludzkie wnętrzności, których nazwa szybko przestaje być aktualna. Z minuty na minutę robi się coraz „straszniej”, sytuacja głównych bohaterów gmatwa się w zastraszającym tempie, a kosiarka do trawy staje się narzędziem jednej z największych masakr zombi w historii kina. Polecam! 7,5/10

sobota, 18 stycznia 2014

Dexter (2006-2013, sezon 6)


Dexter (2006-2013, sezon 6) – oglądając serial, zawsze układam w głowie co o nim napiszę. Każdy odcinek ma historię,  momenty godne zapamiętania albo też sprawia, że odechciewa mi się serialu. Staram się uważnie śledzić losy bohaterów, by później rzetelnie opisać wrażenia na blogu. Okazuje się jednak, że moja droga donikąd nie prowadzi, przynajmniej w przypadku serialu Dexter. Chciało by się napisać, iż najlepiej mój stan emocjonalny wyraził pewien wieszcz, bądź dowcipnie spuentował niejaki..., tutaj wedle uznania proszę wpisać ulubionego, cenionego twórcę. Jednak idealnym zwieńczeniem moich trosk jest cytat z filmu Kiler-ów 2-ów wypowiedziany przez Stefana „Siarę” Siarzewskiego: „no i w pizdu i wylądował i cały misterny plan też w pizdu”. Słowa wypowiedziane przez Janusza Rewińskiego to idealny opis tego co wydarzyło się w ostatnich sekundach ostatniego odcinka opisywanego sezonu.
Po każdym odcinku miałem mętlik w głowie, ciężko było bezkrytycznie spoglądać na to co serwuje nam Showtime. Scenarzyści idą na skróty, rozwijają nowy wątek zapominając o zaszłościach z poprzednich sezonów. Ewidentnie największym minusem tej serii jest brak emocji, a propos złapania serialowego, seryjnego zabójcy. Taki stan rzeczy można tłumaczyć tylko w jeden sposób: seria będzie kontynuowana dopóki dopóty widzowie wieczorami będą zasiadać przed TV. Jestem zatwardziałym zwolennikiem seriali, które kończą się z zamysłu twórców, a nie są sztucznie przedłużane, tak w przypadku tej produkcjii, poddaje się i jestem przekonany, że skusze się na następny sezon. 6/10

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Stażyści (2013)


The Internship (2013) – kiedy jest się nastolatkiem żyje się w przeświadczeniu, że o życiu wiemy praktycznie wszystko. Kiedy ma się 25 lat to przeświadczenie staje się prawdą niepodważalną. Natomiast gdy ma się ponad 30 wiosen nasza świadomość podpowiada nam, że nauka i rozwój to nieodzowny element życia, bez którego niczego konkretnego w nim nie osiągniemy. Tytułowi stażyści znajdują się właśnie w takim momencie swojego życia w którym trzeba sprostać przeciwnościom i iść naprzód. 
Para głównych bohaterów to przyjaciele rozumiejący się bez słów. Jako sprzedawcy nie mieli sobie równych. Niestety dla nich, świat się zmienia, a metody handlu wychodzą poza dotychczasowe ramy. W tej sytuacji nie pozostaje im nic innego jak dostosować się i walczyć. A kiedy na ich drodze pojawia się szansa pracy w Google, będą musieli podwoić swoje starania. Choć podwoić to w ich przypadku za mało powiedziane, ponieważ nowe zajęcie wymaga wiedzy około informatycznej, a z tą jest marnie, żeby nie powiedzieć, że tragicznie.
Stażyści to film skierowany dla publiczności pamiętającej czasy, kiedy korzystanie z internetu wiązało się z liczeniem impulsów telefonicznych. Ten film to ukłon dla pokolenia zagubionego w współczesnym świecie, gdzie relacje międzyludzkie zastępuje się serwisami społecznościowymi. Bo niby nie ma w tym nic złego, ale poczucie wspólnoty już nie jest takie samo. Twórcy podnoszą larum dla wartości, który można pielęgnować tylko tu i teraz, a nie klikając w klawiaturę, czekając aż ktoś odpowie...
Zapraszam na seans, proszę nie spodziewać się filmu ciężko strawnego, przepełnionego filozoficznymi przemyśleniami. Stażyści to lekka komedia, która zwyczajnie nie jest bezdennie głupia. 6/10