sobota, 12 listopada 2011

Listy do M. (2011)

Listy do M. (2011) – co rusz, można było zauważyć odbicie ekranu w uzębieniu widzów. Wybuchy tegoż, że uśmiechu pojawiały się proporcjonalnie. Początkowo gdy reżyser przedstawiał widzowi bohaterów i fabułę, było w miarę spokojnie. Im bliżej końca seansu, kiedy elementy układanki spajały się w całość, a postacie ujawniły swój potencjał, sala kilkukrotnie uzewnętrzniła swe uczucia. Bywały też momenty wyciszone, które pozwalały na moment widzowi oderwać się od romantycznej komedii.
W filmie śledzimy kilka historii, które w lepszy bądź gorszy sposób, łączą się ze sobą. Pierwsza (kolejność przedstawiania opowieści to tylko moje uporządkowanie, mogące mijać się z tym zaprezentowanym na ekranie) z nich opowiada o zgorzkniałym małżeństwie Wojciecha (wspaniały Malajkat, zabawny, inteligentny, chce się go oglądać) i Małgorzaty. Zdaje się, że ich relacje zniszczyły pieniądze, kariera, ale jak się później okaże problem jest poważniejszy. Druga i najlepsza, jeśli chodzi o wpisanie się w konwencję komedii romantycznej, to losy prezentera radiowego, samotnie wychowującego syna (Maciej Stuhr – kurwa mać w jego wykonaniu, bezbłędne!, no i dobry występ), którego ścieżki życiowe splotą się z wiecznie nieszczęśliwą, pragnąca tylko bądź, aż miłości Doris (Roma Gąsiorowska, daje się ją lubić). Zobaczymy także gburowatego św Mikołaja (Karolak nie wychyla się za bardzo z tego co już prezentował, ale nadal potrafi rozśmieszyć), goniącego za kobietami, traktującego życie bardzo powierzchownie. No i w końcu zajrzymy w domowe pielesze małżeństwa wyzutego z uczuć, brnącego do przodu tylko z przyzwyczajenia. W tej opowiastce dobry jak zawsze Piotr Adamczyk z mało przekonującą Agnieszką Dygant. Zapomniałbym. Na chwilę pojawia się jeszcze Małaszyński i Katarzyna Zielińska. Role wplecione na siłę i nic więcej.
Reżyser Mitja Okorn wypłynął nie wiadomo skąd, dostał pieniądze od TVN'u i wykonał coś co wielu przed nim się nie udało. Popełnił dzieło z góry skazane na komercję, a jednak nie przekroczył tej cienkiej linii kiczu i debilizmu. Poszedł co prawda w kilku scenach na kompromis, momentami zbytnio przysłodził i jak to się teraz mówi – ulokował produkty, aczkolwiek wszystko w granicach rozsądku. Zrobił film (za rok pewno zobaczymy go w grudniu w TV), który bawi, wzrusza, wprawia w świąteczny nastrój ( co z tego, że śnieg w większości scen wyglądał na sztuczny), a po napisach końcowych gdy oświetlenie daje o sobie znać nie chce się wychodzić. 7,5/10

ps: całuski Kochanie i dzięki za wspólną wycieczkę do kina :)