poniedziałek, 27 lutego 2012

Kłopoty z Harrym (1955)

The Trouble with Harry (1955) – spokojne amerykańskie miasteczko, jesień w pełni, życie toczy się swoim niespiesznym rytmem. Spokoju mieszkańców nie zakłóca nawet pojawienie się Harry'ego w roli trupa. Denata znajduje chłopczyk, czym prędzej przyprowadza na miejsce prawdopodobnej zbrodni swoją matkę. Ta wiedząc kim jest stygnący dżentelmen, przekonuje syna, że zastała ich sytuacja nie jest niczym nadzwyczajnym. Losy umrzyka, powód jego przejścia na drugą stronę są głównym motywem obrazu. Bohaterowie jakkolwiek zaangażowani w ten niecny czyn będą musieli pozbyć się ciała, oraz ukryć ten fakt przed wścibskim przedstawicielem władzy.
Hitchcock zaskakuje od pierwszej sceny, witając widza bogatą paletą barw. Kolorowy pejzaż nie przypomina odcieni które zazwyczaj pokazuje twórca. Tutaj reżyser pławi się w jesiennej atmosferze wywracając swój pomysł na film do góry nogami. Co z tego, że trup pojawia się bardzo szybko, skoro obraz to odskocznia od dotychczasowego repertuaru. Mistrz pokazuje swoje drugie ja, demonstruje jak za pomocą prostych środków, nie skomplikowanej, a przy tym inteligentnej fabuły zrobić dobrze publiczności.
Obraz to świetna komedia, szczęśliwie odbiegająca od dzisiejszych standardów. To satyra (nie chce pisać, że dla znawców) dla widza lubiącego klasyczne kino. To kilkadziesiąt minut wpatrywania się w ekran i podziwiania dzieła. Reżyser sięgnął po intrygującą powieść Jacka Trevora Story'ego, wyśmienicie przełożył ją na język kina, zatrudnił aktorów potrafiących wczuć się w klimat. Oglądanie rodzącego się związku Jennifer Rogers (Shirley MacLaine) i artysty z filozoficznym podejściem do życia, Sama Marlowe (John Forsythe, w porównaniu z Dynasty był hiperaktywny, wiem, że obie produkcje to przepaść czasowa, ale tutaj nie chodzi tylko wiek) to dowód na to, że miłość od pierwszego wejrzenia musi istnieć. Odtwórca roli kapitana statku, Edmund Gwenn, także pociągnął swoją rolę w interesujący sposób, szarmancki, zdecydowany, konkretny mężczyzna, który nie jeden „próg domu” przekraczał. Przednia zabawa! 8/10

piątek, 24 lutego 2012

Gorączka złota (1925)

The Gold Rush (1925) – Chaplin to geniusz. Po tym co właśnie zobaczyłem jestem przekonany, że twórca mając do dyspozycji dzisiejsze możliwości montażu i efektów specjalnych powalił by widza na kolana. Akcja filmu, plenery to zaśnieżone stoki Alaski, gdzie główną rolę gra prawdziwy śnieg i piasek który go emituje. W realistycznym odbiorze białego puchu pomógł zapewne czarno biały obraz ale i tak prezentuje się lepiej niż ten w ekranizacji książki Geporga R. R. Martina przez HBO. Widać także kiedy reżyser pozwolił śledzić swoją postać przez prawdziwego niedźwiedzia (czy to, że pierwowzór Puchatka nie spał snem zimowym tez było żartem pozostawiam do oceny publiczności), a kiedy mamy do czynienia z człowiekiem przebranym za misia. Także podczas scen z chatką chwiejącą się na skarpie widać podtrzymujące ją linki, oraz to kiedy poszukiwacz złota znajduje się nad przepaścią jako kukiełka, to nie można mieć pretensji to Chaplina. Osiemdziesiąt siedem lat temu publiczność w kinie zachowywała się pewnie podobnie do dzisiejszej na premierze filmu "Avatar" (mam na myśli 3D, nie fabułę).
Treść filmu rozbija się o dwa zazębiające się pod jego koniec ze sobą tematy. Początek opowiada o poszukiwaniu złota w górach Alaski przez Little Fellow, jak zwali go przygodnie napotkani ludzie, w niezmiennym stroju włóczęgi. Któremu przyjdzie spędzić mroźne dni w chatce z nie do końca przychylnymi mu mężczyznami. Każdy z nich szuka złota, nikt nie ogląda się za siebie, a jeden poszukiwany jest przez władze. Drugi wątek opowiada o miłosnym zaślepieniu o zalotach tylko w mniemaniu głównego bohatera owocnych.
Chaplin potrafi stworzyć niezapomniane sceny, potrafi z kilu migawek z skromnego posiłku wycisnąć tylko ile się da. Tak było scenie w "Brzdącu" z naleśnikami tak jest i w tutaj z obiadem na Święto Dziękczynienia gdzie indyka zastąpił but. Komik zajada się w najlepsze podeszwą, oblizuje z wielką pieczołowitością gwoździe, natomiast towarzyszowi przypadło „nadwozie”, ta delikatniejsze część obuwia z którą aktor (Mack Swain stworzony do roli oprycha) także wspaniale sobie radził. Sekwencja ma w sobie sporo humoru, dystansu, ale też wielką dawkę realizmu, but wygląda jak but. Następną taką sceną jest sen poszukiwacza złota o sylwestrowej imprezie, gdzie odstawił piękny taniec posługując się tylko dwoma widelcami z bułkami na końcach. Proste, piękne, ponadczasowe! Obraz odznacza się ogromną ilością gagów i motywów muzycznych stosowanych w kinie od lat. To co reżyser stworzył w 1925 roku inny kopiowali przez następne lata, nie tylko w filmie bo i ścieżki popularnych kreskówek pokrywają się z tą z Gorączki.
Film można zobaczyć w dwóch wersjach. Oryginalną z tradycyjnymi planszami dialogowymi oraz tą z 1942 w której jako lektor udziela się sam mistrz. Ja wypowiadam się o tej drugiej i choć już nie tak klasycznej to jednak wartej poświęcenia uwagi! 10/10

poniedziałek, 20 lutego 2012

1920 Bitwa Warszawska (2011)

1920 Bitwa Warszawska (2011) – jest źle i to od samego początku. Kto wpadł na pomysł by przybliżyć widzowi o co chodziło w 1920 roku za pomocą lektora? Pierwsze sekundy wyglądają bardziej na satyrę, aniżeli jako rozprawka o historii. Ton w jaki sprawozdawca opowiada o wydarzeniach tamtych czasów nie spasował mi kompletnie, do pełni (nie) szczęścia brakowało tylko numeru na jaki wysłać sms'a. Ryjący twarzą w ziemi Szyc i pierwsza scena w pociągu wyglądająca jak teatr telewizji, a nie wielka produkcja, pogłębiły tylko przeczucia, że do końca seansu będę zaciskał wargi tyle, że w mało przyjemny sposób.
„Czysta wódka, ani honoru ani munduru nie plami”, słowa te wypowiedział pułkownik Bolesław Wieniawa-Długoszowski i są one jakby esencją filmu. Esencją dlatego, że tylko wspomniany trunek może pomóc w bezbolesnym odbiorze. Tylko woda ognista może ugasić żal i wielki smutek, że reżyser przehulał górę pieniędzy na obraz o którym jak najszybciej trzeba zapomnieć! Bitwa Warszawska to zaropiała rana na odradzającym się organizmie polskiego przemysłu filmowego. To obraz w którym ciężko doszukać się czegoś dobrego, to kino bez gry aktorskiej, muzyki, intrygi, napięcia i klimatu. Tutaj o czymkolwiek się pomyśli, o jakimkolwiek elemencie sztuki filmowej się wspomni, szybko można dojść do wniosku, że nic co powinno złożyć się na dobry film o wojnie nie wyszło dobrze. No może prócz ilości manekinów martwych koni, tych było, aż nadto.
Jest mi przykro, że film o tematyce patriotycznej, o wielkim zrywie obywateli przeciw ciemiężycielowi nie wywołał żadnych pozytywnych emocji. Pierwszy raz od dawna, sięgając po dzieło z historią w tle nie mam ochoty dowiedzieć się czegoś więcej o wydarzeniach jakie zobaczyłem na ekranie. Jest mu smutno, że oglądając młodego żołnierza z wnętrznościami (nazewnictwo przestało już w tym momencie być aktualne) w dłoniach nie wywołuje we mnie współczujcie, odrobiny solidarności z poległymi żołnierzami, a tylko drażni swoją nachalnością! 4/10

piątek, 17 lutego 2012

Moneyball (2011)

Moneyball (2011) – przedstawia historię menagera, nie spełnionego jako zawodnika, klubu bejsbolowego Oakland Athletics. Billy Beane i jego drużyna przegrywa mecz w ćwierćfinale. Kluczowi zawodnicy zostają wykupieni do innych klubów, a głównemu bohaterowi zostaje tylko gorycz porażki. Na domiar złego klub nie dysponuje budżetem pozwalającym na skompletowanie nowego, solidnego składu. Beane z pomocą asystenta wprowadza plan ratowania drużyny, polegający na komputerowej analizie osiągnięć zawodników, na statystykach które chce przełożyć na boisko. Obrany kierunek nie spotyka się z entuzjazmem, ale właścicielowi zespołu nie pozostaje nic innego jak powierzyć los tabelkom i liczyć na szczęście.
Spora część obrazu dzieje się na boisku i terenach mu przyległych, jednak fabuła krąży wokół postaci menagera, odnosi się do osoby z sprecyzowaną wizją i żelaznymi zasadami. To Brad Pitt skupia na sobie prawie całą uwagę (dobra rola także Jonah Hilla), to jego postać trzyma widza przed ekranem w świecie tak niezrozumiałym jakim jest baseball dla europejczyka. Dla fana tego sportu finał był oczywisty, dla mnie okazał się miłym zaskoczeniem. Mając do czynienia z filmem o tematyce sportowej, potrafi zaskoczyć i wychodzi poza utarte ramy.
Ciekawe tutaj jest to, że chwilami wydaje się, że oglądamy dokument o drużynie z Oakland, stoimy z boku i przyglądamy się bohaterom. Przez ten zabieg całość ogląda się dobrze, nie ma sztucznego podnoszenia ciśnienia u widza, czy silenia się na tanie sztuczki. Historia choć o człowieku z ogromnym duchem walki, to jednak odrobinę przygnębiająca i gorzka. Odkrywa brutalnie zasady rządzące się sportem i przypomina, że to pieniądz definiuje klasę teamu. 7,5/10

poniedziałek, 13 lutego 2012

Żelazna Dama (2011)

The Iron Lady (2011) – szczypta żelaza, garść demencji, halucynacji, zagubienia, walki z przeciwnościami losu. Takie wnioski nasuwają się już po pierwszych minutach seansu i zostają z widzem do końca. Reżyser przedstawiła historię wpływowego polityka, osoby twardo stąpającej po ziemi z konkretnym planem na przyszłość przez pryzmat schorowanej kobiety, osoby zmęczonej życiem, decyzjami jakie musiała podejmować jako głowa państwa.
Historię Margaret Thatcher zaczynamy w kuchni podczas śniadania. Jajko, kawa, grzanka i jej mąż (jako wytwór wyobraźni). Zaraz potem główna bohaterka udaje się po mleko i z wielką trwogą stwierdza, że produkt straszliwie podrożał. Scena miała na celu ukazanie świadomości życia zwykłego obywatela, pani premier jako córka sklepikarza świetnie zdawała sobie sprawę z codziennych trudów podejmowanych na najniższych szczeblach społecznych. Została przedstawiona jako kobieta z silnym charakterem, która w politycznym świecie mężczyzn pragnie udowodnić, że płeć w rządzeniu krajem nie ma znaczenia. Szkoda, że reżyser nie podjęła historii w kwestii czysto politycznej. Za to przedstawia losy staruszki rozpamiętującej przeszłość, nie radzącej się z teraźniejszością. Jakby czerpała satysfakcję z potknięć Thatcher, z poświęceniu się polityce, a nie rodzinie. Co dla mnie jest odrobinę krzywdzące. Nie można być rodzicem 24h na dobę i solidnym, nie bojącym się kontrowersyjnych decyzji, pracującym nocami politykiem. Przez to film wygląda jak krytyczne spojrzenie na życie dowódcy, a nie rzetelne pokazanie politycznej drogi bohaterki, z jej wzlotami i upadkami.
Na długo przed seansem zostałem przekonany, że rola Meryl Steep jest oskarowa. Po seansie zgadzam się z większością, to czego dokonała aktorka zasługuje na statuetkę. Aczkolwiek, to czy zagranie roli napisanej wręcz pod Strip jest, aż tak wartościowe zostawiam pod ocenę akademii. Zapraszam na film, który dynamikę ma tylko podczas przedstawiania historii wojny o Falklandy, który nie prezentuje całego wachlarza przebytej drogi przez Żelazną Damę. 6/10

piątek, 10 lutego 2012

Star Trek: The Motion Picture (1979)

Star Trek: The Motion Picture (1979) – po dziesięciu latach od emisji serialu Star Trek: The Original Series, który popularność zdobył dopiero po zdjęciu z ramówki, na ekranach kin pojawił się film pełnometrażowy. Zabrałem się za niego z mizernie odrobionym zadaniem domowym. Świat Treka znam tylko z epizodów przedstawiających losy USS Voyager. Wcześniejsze dokonania twórcy Zjednoczonej Federacji Planet są mi obce z dwóch powodów. Te w miarę współczesne (DS9 i Enterprise) nie potrafiły mnie wciągnąć, przynudzały i nie widziałem sensu dalej tego ciągnąć. Za starsze nie zabrałem się z powodów czysto estetycznych.
Do ziemi zbliża się mgławica w której prawdopodobnie znajduje się statek kosmiczny. Tajemniczy obiekt niszczący wszystko na swojej drodze, może powstrzymać tylko USS Enterprise z kapitanem Kirkiem „za sterami”. Kiedy już cała załoga zostaje zebrana, a wszystkie prace na pokładzie zostają w pośpiechu zakończone, misja ratownicza rusza w nieznane. Okazuje się, że oponent nie przyjmuje racjonalnych żądań kapitana, a sytuacja komplikuje się z każdą chwilą.
Krążące mało pochlebne opinie o pełnometrażowych filmach w uniwersum stworzonym przez Gene'a Roddenberry'ego okazały się prawdziwe. Obraz który trwa ponad dwie godziny ma treści wystarczającej na jeden 40 minutowy odcinek. Rozumiem, że autor nie rozwodzi się nad przedstawianiem postaci, bo te są znane z serialu, ale nad cała reszta także nie jest jakoś specjalnie rozbudowana. No chyba, że zamiarem była prostota, to wtedy ok, wyszło idealnie. Nie wspomnę o efektach specjalnych bo te z racji wieku nie mogą zaskoczyć, a z szacunku nie będę się nad nimi rozwodził. Natomiast uczepić się trzeba i wskazać palcem na uniformy załogantów. Tu kostiumolog ma się czego wstydzić. Spodnie były na tyle obcisłe, że wystarczyło spojrzeć od pasa w dół, a rozpoznanie płci nie stanowiło problemu. Ta część garderoby była także wykorzystana jako ochrona obuwia, co wyglądało komicznie i świadczyło o braku wyobraźni i pomysłu. Ale to nie koniec humoru w filmie. Aktorzy powracający do swoich ról po dziesięciu latach wyglądali jakby dobrze bawili się na planie. W szczególności DeForest Kelley jako doktor McCoy, który to wyglądał jak osoba odpowiedzialna za dobry nastrój całej ekipy. Dochodzą do tego także sceny zagrane bez dyscypliny w sferze długości ujęć (oglądanie zacumowanego okrętu przez kapitana i głównego mechanika trwało o dużo za długo) jak i postawy aktorów. Chwilami można było odnieść wrażenie, że oglądamy wstęp do erotycznej parodii Star Treka, a nie oryginał w czystej formie.
Upór w oglądanie filmu do końca jednak się opłacił. Bowiem ostatnie 20 min to kwintesencja eksploracji kosmosu i geniusz twórcy. Rozwiązanie zagadki czym była mgławica, okazało się interesujące. Było czymś czego można oczekiwać od dobrego sci-fi, a także przyćmiło potknięcia w fabule. Sprawiło, że miłość do uniwersum odżyła i chyba już najwyższy czas sięgnąć po klasyczne seriale którymi do tej pory gardziłem. 6/10

wtorek, 7 lutego 2012

Robin z Sherwood (1984-1986, sezon 2)

Robin of Sherwood (1984-1986, sezon 2) – z przykrością zawiadamiam, że drugi sezon przygód Robin Hooda odbiega znacznie od oczekiwań. Te nie były wcale wygórowane. Jak pisałem dziesięć miesięcy temu, pierwszy odsłona historii w lesie Sherwood nawet po latach potrafiła ucieszyć widza. Tym razem główny scenarzysta, Richard Carpenter tylko w trzech epizodach postawił na przygodę (i to takie naciągane trzy), reszta liczącego siedem odcinków sezonu, po brzegi wypełniona jest okultyzmem. W jednym z odcinków słowo Lucyfer pada kilkadziesiąt razy! Przekonuje mnie przełom XII i XIII wieku, czyli średniowieczne wierzenia, czarownice, zaklęcia, święte księgi i temu podobne, ale żeby w opowieść o banicie i jego kompach wtrącać tak dosłowne odniesienia, żeby Robin musiał pokonywać samego Lucyfera to lekka przesada (w dwuczęściowym odcinku pt Miecze Waylanda, upadły anioł dosłownie się zmaterializował!?)
Dlaczego się czepiam magii, dlaczego tak bardzo nie podobały mi się seans spirytystyczny podczas którego ożywiono pewnego barona (dosłownie) czy też czarownice rzucające urok? Ponieważ serial o zabarwieniu przygodowo-komediowym (tak odebrałem pierwszy sezon) taki powinien zostać. Tutaj, jak mniemam z braku pomysłów na kolejne pojedynki człowieka w kapturze z szeryfem z Nottingham, skryba dał upust swojej fascynacji tematem, czy zwyczajnie wybujałej fantazji i spłodził dzieło tak ciężko strawne. Bo jeśli już pominiemy moje oczekiwanie co do rozwoju wydarzeń, to nie godzi się umieszczać poważnych tematów w serialu gdzie pojedynki między wieśniakami a żołnierzami wyglądają na zabawę, a nie walkę na śmierć i życie. Nie pasuje mi opowiadanie o wierzeniach, zabobonach, duchowych sprawach kiedy charakteryzacja bohaterów potrafi się zmienić co scena, a ostrze opuszczające jeszcze przed chwilą cieszącego się świeżym powietrzem człowieka nie nosi śladów krwi. Można by tak jeszcze wymieniać, można by wspomnieć o ścieżce dźwiękowej która tym razem nie pomaga historii, a często przeszkadza, ale już dam spokój.
Siódmy epizod, ostatnie pięćdziesiąt minut ukoiło moje nerwy, uspokoiło sumienie i odrzuciło w niepamięć treści przepełnione ZŁEM . Wreszcie doczekałem się odrobiny normalności. Herne był jedynym z pogranicza życia i śmierci, człowieka i Boga. Sytuacje o symbolicznym znaczeniu były przedstawione z wyczuciem i subtelnie. Nie atakował nas z każdej strony sam Belzebub. Wzruszyłem się nawet odrobinę, podczas rozmowy Robina z Marion w jednej z ostatnich scen. Niestety za całość tylko 5/10.

sobota, 4 lutego 2012

Kowboje i obcy (2011)

Cowboys & Aliens (2011) – połączeni skrajnie różnych gatunków filmowych, zestawienie w jednym obrazie kowboi i kosmitów brzmi pysznie. Mniej smakowicie przedstawia się jednak scalenie owych nurtów z sobą w sposób zaprezentowany przez twórców filmu. To, że w pierwszych kilkunastu minutach wynudziłem się nie jest niczym nadzwyczajnym, lecz ziewanie podczas następn1ych kilkudziesięciu minut to już przesada. Ratuje się jedynie koniec, ostateczna rozgrywka i postacie obcych, wyglądające na nie skalane komputerem.
Akcja zaczyna się pośrodku pustynie. Faceta z amnezją zaczepia trzech drabów szybko dochodząc do wniosku, że samotny kowboj może być poszukiwany i sakiewki za niego można napełnić. Ten co to nie pamięta co jadł na śniadanie w ciągu kilku sekund likwiduje przeciwników i udaje się do najbliższego miasteczka w celu ustalenia szczegółów z swojej przeszłości. Gdy dociera do bliżej nie określonej mieściny, nowe ja, wrzuca go wir wydarzeń. Wieczorem jest już u szeryfa na garnuszku. I wtedy pojawiają się obcy.
Jak już nieraz wspominałem moja sympatia do aktorów wpływa na odbiór obrazu. Tutaj wielbiąc prezentowane gatunki miałem spory problem z obsadą. Daniel Craig nie potrafi wkupić się w moje łaski, Olivia Wilde nie powoduje zgięcia w kolanach z zachwytu, a i aktorsko mnie męczy. Światełkiem w tunelu był Harrison Ford. Nie przypomina swoją grą profesora Indiany, ale posiada przebłyski chęci pracy i kilka minut należało do niego. Wspomniana ostatnia scena, to godna podziwu sekwencja. właściwie dawkująca akcję nie wstydząc się przy tym brutalności. Początek i rozwinięcie miotają się pomiędzy niby to wesołym westernem, a miernym sci-fi. W moim odczuciu filmowi brakowało mroku, poważnego podejścia do problemu. Wiem, że moje podejście kłóci się z zaprezentowanym, ale gdyby tą ścieżką poszła fabuła pewnie los bohaterów byłby mi bliższy. 5/10

środa, 1 lutego 2012

Giganci ze stali (2011)

Real Steel (2011) – Charlie Kenton, skończył już z boksowaniem, ale ta kwadratowa arena nadal jest mu bliska. Z tą różnicą, że w szranki na ringu z przeciwnikiem staje robot. W 2020 to norma, ludziom znudziły się tradycyjne potyczki. Krew, pot i łzy zastąpił smar, zgrzytanie blachy i latające w powietrzy części zawodników. Ten dorosły mężczyzna porusza się w świecie nielegalnych walk i szemranych zakładów niczym dziecko na placu zabaw, czyny wyprzedzają myślenie. W ten ogromny chaos wpada jeszcze jedno zdarzenie. Pod swoje skrzydła, z przymusu i wielce niechętnie musi przygarnąć na czas wakacji 11 letniego syna.
Czy ten schematyczny z rażącymi po oczach banałami może się podobać? Czy gdy mój syn dorośnie do dwugodzinnych nie animowanych filmów, to chętnie zobaczę Gigantów ze stali ponownie? I czy w końcu można przyklasnąć dziełu bazującemu na najniższych emocjach, nie wstydzącemu się brnąć ścieżką przeoraną tak, że nie przypomina już szlaku komunikacyjnego? Tak!. Dlaczego? Ponieważ ta dmuchana przez cały seans bańka nie pęka nam pod koniec w twarz powodując bezwolny grymas. Staje się elementem dobrej zabawy angażując w nią całą rodzinę. Sceny gdzie dorosły widz zagryza zęby by się nie odezwać (o jakie to...) w gronie familijnym, występują z rzadka i trwają mniej niż mrugnięcie oka. Obraz ma ciekawą, dynamiczną ściekę dźwiękową, solidnie podkręcającą atmosferę i niejednemu zgredowi zeszkli oko, przypominając pierwsze podrygi Rocky'ego. Twórcy zafundowali widzowi nowoczesny film familijny angażując do niego walczące maszyny (pierwszorzędny wygląd i prezencja tych urządzeń zagłady) podpierając się tradycyjnymi środkami wyrazu. 7/10