środa, 30 listopada 2011

Super 8 (2011)

Super 8 (2011) – grupa przyjaciół, amatorów sztuki filmowej jest w trakcie kręcenia filmu o zombi. Do jednej z scen, reżyser wykorzystuje budynek dworca i przejeżdżający właśnie tamtędy pociąg. Młodzieńcza fantazja przynosi twórcom, coś czego nie mogli się spodziewać. Pędzący skład w efektowny (aż za bardzo) sposób się wykoleja. W powietrzu latają elementy wagonów i tego co w nich było. Operator porzucił kamerę i sam się ratował, jednak sprzęt upadł na tyle szczęśliwie, że sfilmował odrobinę tajemnicy skrywanej w jednym z przedziałów.
Obraz perfekcyjnie wypromowany, wystarczy wspomnieć pierwsze zwiastuny po których wielu przewidywało hit. Reżyserią zajął się J. J. Abrams, nad całością czuwał Spielberg i miało być dobrze. Jako całość film nie wygląda najgorzej, tyle, że największy problem pojawił się już na początku i został ze mną do końca seansu. Super 8 to solidnie wykonany blockbuster z nie narzucającymi się efektami specjalnymi, przeznaczony dla nastolatków. Gdybym miał 13 lat, wybawiłbym się na nim jak cholera. Bohaterowie w moim wieku, pierwsze miłosne zauroczenie, ciekawa przygoda z kosmitą w roli głównej. Tyle, że mam 31 i obcowanie przez dwie godziny z dziećmi rządzącymi niepodzielnie ekranem, nie do końca mieści się w moim pojęciu dobrego kina. 6/10

niedziela, 27 listopada 2011

Green Lantern (2011)

Green Lantern (2011) – tytułowa Zielona Latarnia to odpowiednik policjanta, tyle, że na dużo większą skalę. Głównemu bohaterowi przyjdzie się zmierzyć z przeciwnikiem tak potężnym, że nawet doświadczonym strażnikom trzęsą się pierścienie. Hal, będący głównym bohaterem filmu, z zawodu jest pilotem, czasami mało odpowiedzialnym, ale
jednym z lepszych jakich nosi (ewentualnie unosi) matka ziemia. Jego doświadczenie życiowe, normy jakimi się kieruje sprawiły, że został wybrany na jednego z obrońców wszechświata.
Pomimo komiksowej aury, rzeczywistości w której człowiekowi pokazuje się gdzie jego miejsce w kosmosie, Green Lantern to film bez science z sporą dawką fiction ale z ludzką twarzą i nie mam tu na myśli tylko odtwórcy roli zielonego strażnika, Ryana Reynoldsa. Spodobał mi się sposób, szczerze rozśmieszył (w dobrym tego słowa znaczeniu), w jaki Hal cieszył się z nowej roli. Początkowy szok szybko przeminął, a on bawił się pierścieniami jak dziecko wiaderkiem w piaskownicy. Bardzo trafna uwaga z strony twórcy komiksu, właśnie tak bym się zachował dostając tego typu prezent. Twórcy kupili mój głos na tak, sceną w której wyśmiano rolę maski super bohatera w kontakcie z bliskimi, strzał w dziesiątkę. Nareszcie ktoś obalił mit przepaski na oczach, wyśmiał przy tym rzesze twórców. Humor, podejście w zwyczajny sposób do niezwykłych wydarzeń sprawiły, że owocnie spędziłem kilkadziesiąt minut przed ekranem, a finałowa rozgrywka brutalnie przypomniała, że za chwilę film się skończy. Szkoda, zabawnie było. 7,5/10

czwartek, 24 listopada 2011

Wyjęty spod prawa Josey Wales (1976)

The Outlaw Josey Wales (1976) – wyjęty spod prawa, bo nie chciał się poddać wojskom Unii, a nie chciał się poddać, bo miał rachunki do wyrównania. Reżyser (Eastwood w dwóch rolach – gra główną postać i dowodzi na planie) w pierwszych scenach przedstawia klasyczny konflikt. Zwyczajny (przynajmniej na początku swojej drogi) obywatel, mąż, ojciec traci w brutalny sposób swoją rodzinę. Jeden z dowódców wojsk Unii w ten sposób przekazuje wiadomość, że za wszelką cenę dopnie swego, a każdy sprzeciw będzie się kończył tragicznie dla oponenta. Krótko po tych wydarzeniach, Walesa odwiedza nieformalny oddział południowców, dalej stawiających opór w tej praktycznie przegranej już wojnie. Ten przystępuje do nich i staje się rewolwerowcem z krwi i kości. Grupa partyzantów szybko jednak dochodzi do wniosku, że dalsze działania nie mają sensu i oddają się w ręce Jankesów. Od tej pory Josey, nie oddając broni, nie porzucając swych poglądów musi radzić sobie sam, no prawie sam.
Eastwood w swym filmie zbudował silną, interesującą postać, wsadził w ramy czasowe końca wojny secesyjnej i posklejał to w taki sposób, że wyszedł niespieszny film drogi. Fabuła nie pędzi jak oszalała, bohater zmierza do celu, po drodze walcząc z łowcami głów, a gdy ktoś potrzebuje pomocy, udziela jej. Mimo, że zagrożenie czeka na każdym kroku, nie waha się przystanąć, porozmawiać, a w scenach gdy wydaje się, że śmierć jest blisko, potrafi znaleźć czas by splunąć, a dopiero potem się bronić. Wales to twardy facet, którego napędza żal, gorycz, a przede wszystkim nienawiść, to kowboj oglądający się cały czas za siebie, myśląc jednocześnie jak się odpłaci.
To z założenia nie miał być film o dzikim zachodzie, w sensie stricte. Wygląda na to, że reżyser przedstawił swój punkt widzenia na tamte czasy, odniósł się do sprawy Indian, jasno dał do zrozumienia, że tak jak na każdej wojnie szlachetne cele są przypłacane życiem niewinnych ludzi. Skrytykował także ówczesne władze. Na przykładzie rozmowy głównego bohatera z wodzem jednego z plemion, dał do zrozumienia w jaki sposób można było rozwiązać istotne kwesties. Myślę, że Wyjęty spod prawa, to dobra lekcja historii, a Clinta nigdy dość, więc zapraszam. 7,5/10

poniedziałek, 21 listopada 2011

Kung Fu Panda 2 (2011)

Kung Fu Panda 2 (2011) – jak na dobrą animacje przystało tak i tutaj mamy do czynienia z nienaganną grafiką, fabułą ku pokrzepieniu serc i dobrym humorem. Przygoda Po, pandy o wielkim apetycie na walkę wręcz i makaron, stała się w drugiej części bardziej poważna, posiada drugie dno i potrafi zaskoczyć. Smoczy wojownik wraz z kompanami broni, będzie musiał stawić czoła potężnemu wrogowi. Przeciwnik chce przejąć władzę nad krajem, a co gorsze dla Po, zniszczyć sztukę walki Kung Fu.
Opinie krążące o obrazie w większości są pozytywne. Ja przez pierwsze kilkanaście minut nie mogłem się przekonać do, co by nie mówić puszystej i słodkiej pandy. Jednym z powodów był pewnie mój nie najlepszy humor do oglądania tego typu produkcji. Szczęśliwie oglądałem wersję w oryginalnymi głosami, a tam króluje Jack Black. Aktor o wątpliwej pozycji w świecie kina (tłumaczy go wybierany repertuar w którym ciężko się wykazać) z minuty na minutę się rozkręcał, a żarty rzucane na lewo i prawo potrafią wywołać uśmiech. To za jego sprawą film staje się ciekawy, a historia pandy wciąga, bawi i uczy jednocześnie. Można rozsiąść się w fotelu, wsłuchiwać w dobry dubbing, a oczy cieszyć kolorowymi obrazami najwyższej jakości. 7/10

niedziela, 20 listopada 2011

Planeta ludzi (2011)

Human Planet (2011) - „Tylko jedna istota opanowała każdy zakątek ziemi. Tymi istotami jesteśmy my.” Takimi słowami jesteśmy zapraszani do podglądania ludzi w najdzikszych, najbardziej niedostępnych zakątkach ziemi. Obiektywy BBC docierają w ciekawe i niebezpieczne zakątki ziemi. Ekipie filmowej przyjdzie się zmierzyć z poważnymi wyzwaniami, poczynając od wilgoci, poprzez dzikie pszczoły, czy tak wysokie stężenie siarki w powietrzu, że kamery odmawiają posłuszeństwa. Zobaczymy zwyczaje, rytuały będące na wymarciu, które dzięki wielkiej determinacji producentów zostały uwiecznione. Wspomnę tylko plemię wykorzystujące lwy do swoich potrzeb. Kiedy drapieżniki coś upolują, trzech śmiałków z włóczniami przegania je znad padliny, częstuje się i odchodzi w pośpiechu. Naprawdę warto poznać tak ekstremalny sposób polowania.
Po za oczywistym, edukacyjnym wymiarem serialu, dokumentaliści dają nam coś do zrozumienia. Pokazują całkowicie inną perspektywę, różne zapatrywanie się na trudy dani codziennego. Przypominają widzowi, że walka z upałem w klimatyzowanym samochodzie z butelką wody mineralnej jest niczym, w porównaniu z szukaniem wody na pustyni przez grupę kobiet mających za środki transportu wielbłądy.
Mimo, że ostatni odcinek rozprawia się z życiem w wielkich aglomeracjach, tutaj główny nacisk kładziony jest na te rejony świata gdzie pokarm i wodę zdobywa się codziennie z narażeniem życia. Trochę przewrotnie oglądać wspaniałe zdjęcia Human Planet w jakości HD siedząc wygodnie w fotelu mając wodę mineralną pod ręką. Mimo to nawet takie oglądanie świata powinno wystarczyć, by stać się bardziej świadomym, by być bliżej natury. 9/10

środa, 16 listopada 2011

Falling Skies (2011-?, sezon 1)

Falling Skies (2011-?, sezon 1) - ziemię atakują przybysze nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, jasne jest tylko to, że nie potrafimy się obronić, a wróg szybko czuje się jak u siebie. Twórcy nie rozciągają scenariusza na czas przed atakiem, na poznawanie bohaterów w ich normalnym życiu przed inwazją. Rzucają widza na głęboką wodę, od pierwszych minut zostajemy świadkami walki partyzantów z wrogiem, a sposób prowadzenia potyczki daje jasno do zrozumienia, że odzyskanie wolności nie będzie łatwe. Zorganizowana grupa ludzi ucieka z miasta, zaszywa się w bezpiecznym miejscu by ustalić co dalej. Dziesięć odcinków to w większości obrona przed obcymi, to nierówna walka z nimi jak i z ludźmi wykorzystującymi chaos, którzy w mniej honorowy sposób chcą przetrwać.
Inwazja obcej cywilizacji na naszą biedną planetę w kinie jest już mocno przeryta. Z wolna filmy na ten temat przestają bawić, no bo co można jeszcze pokazać oprócz efektów specjalnych i wielkiej rozpierduchy (są na szczęście wyjątki – Districk 9 - ale ogólnie zawsze chodzi o to samo). Falling Skies podchodzi do tematu odrobinę inaczej. Ma to na pewno związek z producentem serialu, którym jest mała stacja kablowa TNT nie mogąca pozwolić się na wpakowanie milionów dolarów w coś co nie musi przynieść dochodu. Więc zrobili serial opierający się głównie na historii, na dobrym pomyśle, na inteligentnych rozwiązaniach. Mam tutaj na myśli prowadzeni akcji w sprytny sposób. To przedstawianie historii w pierwszych odcinkach, opierającej się praktycznie tylko na walki z obcymi, by gdzieś w połowie sezonu rzucać widzowi kilka ciekawych informacji o „przyjezdnych”, odsłonić rąbka tajemnicy celu ich wizyty. A co chyba najistotniejsze serial wciąga. Mimo, że na ekranie nie dzieje się specjalnie dużo, kibicowałem bohaterom, potrafiłem się postawić w ich roli, chciałem poznać dalsze ich losy. I tak jak momentami męczyła mnie młodsza część aktorów, tutaj chyba też odezwały się pieniądze i nie wszystkie dzieciaki radziły sobie dobrze przed kamerą, tak główna rola została obsadzona idealnie. Znany z ER, Noah Wyle zagrał bardzo dobrze, sprawił, że grana przez niego postać profesora historii była wiarygodna. Widz szybko zapomina, że człowiek biegający z karabinem, nie tak dawno temu był zwyczajnym obywatelem, ojcem martwiącym się o swoich synów. Teraz stawia czoło niebezpieczeństwu niczym wyszkolony żołnierz. 7/10

sobota, 12 listopada 2011

Listy do M. (2011)

Listy do M. (2011) – co rusz, można było zauważyć odbicie ekranu w uzębieniu widzów. Wybuchy tegoż, że uśmiechu pojawiały się proporcjonalnie. Początkowo gdy reżyser przedstawiał widzowi bohaterów i fabułę, było w miarę spokojnie. Im bliżej końca seansu, kiedy elementy układanki spajały się w całość, a postacie ujawniły swój potencjał, sala kilkukrotnie uzewnętrzniła swe uczucia. Bywały też momenty wyciszone, które pozwalały na moment widzowi oderwać się od romantycznej komedii.
W filmie śledzimy kilka historii, które w lepszy bądź gorszy sposób, łączą się ze sobą. Pierwsza (kolejność przedstawiania opowieści to tylko moje uporządkowanie, mogące mijać się z tym zaprezentowanym na ekranie) z nich opowiada o zgorzkniałym małżeństwie Wojciecha (wspaniały Malajkat, zabawny, inteligentny, chce się go oglądać) i Małgorzaty. Zdaje się, że ich relacje zniszczyły pieniądze, kariera, ale jak się później okaże problem jest poważniejszy. Druga i najlepsza, jeśli chodzi o wpisanie się w konwencję komedii romantycznej, to losy prezentera radiowego, samotnie wychowującego syna (Maciej Stuhr – kurwa mać w jego wykonaniu, bezbłędne!, no i dobry występ), którego ścieżki życiowe splotą się z wiecznie nieszczęśliwą, pragnąca tylko bądź, aż miłości Doris (Roma Gąsiorowska, daje się ją lubić). Zobaczymy także gburowatego św Mikołaja (Karolak nie wychyla się za bardzo z tego co już prezentował, ale nadal potrafi rozśmieszyć), goniącego za kobietami, traktującego życie bardzo powierzchownie. No i w końcu zajrzymy w domowe pielesze małżeństwa wyzutego z uczuć, brnącego do przodu tylko z przyzwyczajenia. W tej opowiastce dobry jak zawsze Piotr Adamczyk z mało przekonującą Agnieszką Dygant. Zapomniałbym. Na chwilę pojawia się jeszcze Małaszyński i Katarzyna Zielińska. Role wplecione na siłę i nic więcej.
Reżyser Mitja Okorn wypłynął nie wiadomo skąd, dostał pieniądze od TVN'u i wykonał coś co wielu przed nim się nie udało. Popełnił dzieło z góry skazane na komercję, a jednak nie przekroczył tej cienkiej linii kiczu i debilizmu. Poszedł co prawda w kilku scenach na kompromis, momentami zbytnio przysłodził i jak to się teraz mówi – ulokował produkty, aczkolwiek wszystko w granicach rozsądku. Zrobił film (za rok pewno zobaczymy go w grudniu w TV), który bawi, wzrusza, wprawia w świąteczny nastrój ( co z tego, że śnieg w większości scen wyglądał na sztuczny), a po napisach końcowych gdy oświetlenie daje o sobie znać nie chce się wychodzić. 7,5/10

ps: całuski Kochanie i dzięki za wspólną wycieczkę do kina :)

piątek, 11 listopada 2011

Transformers 3 (2011)

Transformers: Dark of the Moon (2011) – pierwsze kilkanaście minut zapowiadało dobra zabawę. Okazało się bowiem, że pierwsza misja załogowa na księżyc w 1969 roku przez Apollo 11, była podyktowana nie tylko ludzką ciekawością i chęcią zdobycia ciała niebieskiego. Twórcy sprytnie wpletli prawdziwe wydarzenia z fantazjami na temat robotów, co dawało nadzieję na interesujące spożytkowanie czasu przed ekranem. Niestety początkowy zabieg okazał się jednorazowym wybrykiem i dalsze kilkadziesiąt minut to eksplozja efektów specjalnych połączona z mierną fabułą.
Człowiek który zdecydował, że film będzie trwał 2,5 godziny, przeliczył się. Nie dowiemy się nigdy czy czas trwanie filmu wyszedł tak po prosty, czy był planowany ale jest stanowczo za długi. Tyle może zajmować obraz który ma coś więcej do zaoferowania aniżeli wybuchy, pościgi i walki robotów. Tutaj głównie możemy zobaczyć latające w powietrzu, komputerowo wygenerowane metalowe części i kolejną walkę o naszą planetę.
Nie mam zamiaru wyżywać się na filmie, bo i po co. Chciałbym tylko na koniec tej krótkiej notki pochwalić twórców za sposób w jaki dostali kategorie PG-13. Czyli prezentowana przemoc, nie może być ekstremalna ani realistyczna. Wpadli na genialny pomysł. Pojedynki roboty versus ludzie, przy ogniowej przewadze tych pierwszych, nie kończyły się nigdy rozlewem krwi, czy fruwaniem tu i ówdzie ludzkich szczątków. Wyglądało to mniej więcej tak: strzał robota, totalne unicestwienie, a z delikwenta (człowieka rzecz jasna) zostają tylko strzępy ubrań. Mało straszne prawda? Szkoda, że wytwórnia nie wykazała się taka pomysłowością realizując Dark of the Moon. 5/10

wtorek, 8 listopada 2011

Californication (2007-?, sezon 4)

Californication (2007-?, sezon 4) – po ciężkim tygodniu pracy, wizja odpoczynku, perspektywa weekendowego szaleństwa często jest jedyną nadzieją na przetrwanie okresu pn-pt. Piękno zachodu słońca nad morzem, widzianego niezliczoną ilość razy, potrafi zachwycić, wywołać uśmiech, nawet gdy zamiast zasiadać w szykownej przybrzeżnej restauracji, dzierżymy w dłoni gofra i puszkę ulubionego napoju. Każdy miły aspekt życia, powtarzany wielokrotnie nikomu nie przeszkadza. Taki jest właśnie czwarty sezon Californication.
Serial nastawiony głównie na rozrywkę ma taki właśnie być. W czwartej odsłonie twórcy wreszcie postanowili zrobić coś z związkiem Karen i Hanka, którego rozwlekanie przestawało mieć sens. Co prawda sytuację, tej skądinąd interesującej pary, jej finał będziemy obserwować do końca serii, ale tym razem jest nadzieja na pójście w jednym kierunku. Co do reszty fabuły, nie ma większych zmian. Pojawiają się nowe postacie (jak do tej pory żadna nie otarła się o zajebistość Lew Ashby), wprowadzają sporo zamieszania w życiu głównych bohaterów, aczkolwiek tor objęty w pierwszym sezonie pozostaje niezmienny. Moody jako dorosłe dziecko mierzy się z pokusami życia w Los Angeles. W między czasie rujnuje swoje życie na przemian z drobnymi sukcesami, przeplatanymi wieloma interakcjami z kobietami. Nic nowego, nic odkrywczego ale dla widza nastawionego na pół godzinne epizody z spora dawką humoru, seksu i nietuzinkowego bohatera to wystarczy. To w dalszym ciągu serial, który ma swoich fanów i tak długo jak będziemy oglądać go oglądać tak długo Showtime, będzie nas raczyć ekscesami pisarza, który nie tylko piórem wojuje. 7,5/10

piątek, 4 listopada 2011

Pianista (2002)

The Pianist (2002) - dzieło Romana Polańskiego opowiada losy muzyka, kompozytora Władysława Szpilmana. Pierwsze obrazy jakie widzimy dzieją się niedługo po wkroczenie wojsk niemieckich do Polski w wrześniu 1939 roku. Śledzimy losy rodziny Szpilmanów, początki ograniczania praw Żydów w Warszawie. Władysław był cenionym muzykiem, miał wielu przyjaciół, którzy gdy przyszedł na to czas pomogli mu przeżyć wojnę w okupowanej stolicy. Polański skupił się na Szpilmanie, jasno nakreślił z czym zmagali się ludzie noszący na ramieniu Gwiazdę Dawida.
Główną rolę w filmie zagrał Adrien Brody. Za występy u Polańskiego Brody dostał oskara, a ja się ciężko zastanawiałem dlaczego. Na wstępie nie wyróżniał się jakoś specjalnie, robił swoje i już. Lecz kiedy film dobiegł końca, a przez ostatnie kilkadziesiąt minut kamera była praktycznie skupiona na odtwórcy głównej roli, olśniło mnie dlaczego Akademia go doceniła. Gdy Szpilman ucieka z Warszawskiego getta, dostaje się pod skrzydła przyjaciół i musi w samotności obserwować co się wokół dzieje, często nie mając czego na talerzu położyć. Obserwując jego gehennę, naprawdę mu współczułem, żal, ból, nienawiść i zniechęcenie widać było w jego oczach. Bravo!
Reżyser prowadził obraz spokojnie i z wyczuciem, tylko momentami chwytał się tanich sztuczek by zaszokować widza. Przypomniał co działo się kilkadziesiąt lat temu w naszym kraju, zrobił to w sposób rzetelny. To, że napiętnował Niemców za ich bestialskie czyny mnie nie dziwi, zrobił to wyśmienicie, ale miał także odwagę pokazać Żydowską policję, ludzi o wątłym przywiązaniu do własnej grupy społecznej. Polecam, mocne kino, zdjęcia zniszczonej Warszawy w ostatniej scenie wgniatają w fotel! 8/10

wtorek, 1 listopada 2011

SUPER (2010)

SUPER (2010) - główny bohater jest do bólu zwyczajnym obywatelem (w tej roli Rainn Wilson, znany i lubiany przeze mnie Dwight Schrute z The Office US) . W zwyczajnym, małym, amerykańskim miasteczku, pracujący w restauracji serwującej hamburgery. Po tym jak zostawia go żona dla lokalnego mafioza, postanawia coś zrobić. Szyje czerwone wdzianko i zostaje super bohaterem.
Dzieła o tych super i tych mniej wspaniałych bohaterach robione z przymróżeniem oka cieszą się ostatnio wzięciem. Pierwszy z brzegu film o podobnych cechach do opisywanego tutaj to np. Kick-Ass. Przerysowany, zrobiony z dystansem, z sporą dawką humoru. Nastolatka rozprawiająca się brutalnie z bandytami nikogo nie szokuje. Przyjmowanie abstrakcyjnych sytuacji bez zająknięcie jest tutaj zasługą znajomości tematu z wersji zeszytowej, ale także umiejętnie przedstawienie bohaterów przez reżysera. Albo weźmy film, Defendor. Znowu facet chce zostać bohaterem, Tyle, że w obrazie z Woodym Harrelson, mamy do czynienia z osobą z zaburzeniami świadomości, z zaburzoną percepcją. Wszystko pokazane z spora dawką emocji z wyczuciem, do przyjęcia.
Natomiast Super to jedno wielkie nieporozumienie! Naprawdę, dawno się już tak nie zmęczyłem na seansie. Reżyser przedstawia widzowi zagrywki rodem z filmów Tarantino nie mając do tego ani serca, poczucia humoru, no niczego. Twórcy karzą nas obrazem w którym można zmasakrować w środku miasta dwie osoby za to, że wcisnęły się do kolejki i nikt nie dzwoni na policję, nawet gdy sprawca porusza się swoim samochodem. Bohaterzy robią co im się podoba brak konsekwencji i logicznego zachowania. Łudziłem się, że może podczas ostatnich scen, wszystko okaże się snem głównego bohatera, że reżyser jakoś się wytłumaczy z prezentowanych głupot, ale nie. 3/10