niedziela, 7 sierpnia 2011

Żelazny rycerz (2011)

Ironclad (2011) – w 1199 na tronie angielskim zasiadł król Jan bez Ziemi (w rej roli świetny Paul Giamatti), jeden z najokrutniejszych monarchów w historii tego kraju. Pod jego dowództwem, Anglicy musieli uznać wyższość w wojnie z Francją. Nakładał na swoich ludzi coraz to większe podatki, nie dając nic w zamian. Po kilku latach rządów Jana bez Ziemi, ludność się buntuje i pod przywództwem baronów wybucha krwawa wojna domowa, która koniec końców zmusiła króla do poddania się. Warunkiem zostania na tronie było podpisanie Wielkiej Karty Swobód, dającej mieszkańcom wolność od tyrani władcy. Jan podpisując Kartę wiedział co robi, został na tronie, a z pomocą Watykanu i kościoła powoli zaczyna wprowadzać nowy ład. Jego celem było pozbycie się ludzi, mających cokolwiek wspólnego z dokumentem. Baron Albany przewidując plany króla zbiera swoich przyjaciół, przejmuje zamek w Rochester, o wielkim znaczeniu strategicznym.
Film w gruncie rzeczy opowiada o obronie zamku, o walce o sprawiedliwość, o tym jak Anglicy postawili się królowi i z pomocą Francuzów zdjęli go z tronu. Ciekawe czasy to i historia interesująca. Obraz zrobiony za relatywnie małe pieniądze, broni się bez większych problemów. Jest dowodem na to, że można zrealizować tego typu opowieści z ograniczonym budżetem. Jasne, że nie zobaczymy wielkich scen batalistycznych, ogromnych lokacji, czy też efektów komputerowych. Twórcy, wyszli obronną ręką, kręcąc sceny walk z bliska, wydaje się, że momentami operator specjalnie potrząsał kamerą, kręcili z ręki by nie było widać niedociągnięć w scenografii. Udało im się przedstawić w kameralny sposób obronę zamku, dobrze zrealizowane najazdy wojsk wtórujących Janowi, a i pokazane wnętrza czy stroje wyglądały autentycznie. Sceny walk, zrealizowane w sposób dosłowny i dosyć brutalny.
Głowiłem się jak jednym słowem opisać film nie używając słowa epicki. Żelazny rycerz to po prostu dzieło romantyczne, dosłownie i w przenośni. Jeden z głównych bohaterów grany przez James' Purefoy,
to Templariusz, który mimo silnej woli ulega kobiecie i tutaj ta dosłowność. Cała reszta wykonana jest jakby wszyscy na planie pracowali na dobry rezultat. Jakby ekipa dawała z siebie wszystko, gdy wokoło zimno, mokro, a kręcić trzeba. Reżyserowi i aktorom zależało, by w prawie teatralnej atmosferze, zrobić coś ciekawego, zainteresować widza, romantyzm w czystej postaci. 7,5/10

ps: moje wrażenia i ocena dotyczą fabuły. Okazuje się bowiem, że autor scenariusza po omacku obchodzi się z historią, więc faktów należy szukać w innym miejscu.