poniedziałek, 21 lipca 2014

Kapitan Phillips (2013)

Captain Phillips (2013) – kontenerowiec Maersk Alabama, pod dowództwem Richarda Phillipsa w kwietniu 2009 roku wyrusza w kolejny rejs. Trasa Dżibuti, Mombassa oficjalnie uważana jest za niebezpieczną, a władze Amerykańskie sugerują, że jednostki pływające powinny trzymać się ponad tysiąc kilometrów od wybrzeży Somalii. Kapitan nie tyle lekceważy te zalecenia, co świadom, iż większa odległość od lądu nie musi oznaczać bezpieczeństwa dla załogi płynie niecałe pięćset kilometrów od „Rogu Afryki”. Jak wspomina kapitan na łamach NaTemat, spotkanie z piratami jest w tych rejonach niestety normą i trzeba być na nie gotowym. Tak też się stało. Na pokład Alabamy wtargnęło czterech porywaczy z jasnym ja słońce motywem - porwanie statku dla okupu. Sytuacja potoczyła się nie do końca po ich myśli, ale porywając Phillipsa zyskali mocną kartę przetargową. 
Tyle wiadomości historycznych, tera kilka słów o filmie fabularnym, który mógł być wspaniałym, klimatycznym, a przede wszystkim kameralnym thillerem. Niestety słowo kameralny przestaje być adekwatne do wydarzeń kiedy w całą sytuacje zaprzęgnięto wojsko, Navy SEALs i amerykański militarny przepych i arogancję. Pierwsza godzina ani przez moment nie zwiastuje niczym nie skrępowanego pokazywania muskułów. Otwarcie, to szybkie wprowadzenie w sytuacje i wrzucenie widza w wir wydarzeń. Emocjonująca jest każda minuta, wydarzenia tak zostały rozpisane, że im dalej tym żołądek bardziej ściska. I kiedy do akcji wchodzi wojsko czar pryska i kolejne kilkadziesiąt minut to standardy kina z wojskiem w roli głównej, gdzie dowodzenie i władza nad sytuacją są elementem gry przesiąkniętej testosteronem. Jednak reżyser, pewnie bez licencji sternika, wykonał sprytny manewr i zakończył historie tak samo jak ją zaczął. Ukazuje bowiem kapitana (Tom Hanks świetna rola), dzielnie trzymającego się przez cały film jako człowieka, któremu po wszystkim puszczają nerwy, który ma prawo się załamać i zrzucić z siebie poczucie obowiązku i być już tylko ojcem i mężem. I tym sposobem moje negatywne uwagi pryskają tak szybko jak słoneczne dni w naszym kraju i staję się wielkim pochlebcom dla tegoż obrazu. 8/10

niedziela, 13 lipca 2014

Człowiek ze stali (2013)

Man Of Steel (2013) – przy wpisie o Elizjum dostało mi się w komentarzach... Tutaj przy wznowieniu, napisaniu historii Supermana od nowa, także zamierzam być pobłażliwy dla twórców. Bowiem Ci, naruszając momentami schemat logicznego myślenia stworzyli dzieło przekraczające wąskie granice blockbustera, ukazując widzowi bohatera znanego praktycznie wszystkim od innej, ciekawszej strony. Człowiek ze stali to próba rozrachunku z legendą komiksu, to nowe spojrzenie reżysera na instytucję superbohatera. Bowiem ten musi tutaj nie dość, że uporać się z własną tożsamością to jeszcze staje się wyzwolicielem ludzkiej rasy, co nawet dla herosa nie może być błahostką. Zack Snyder daje widzowi poznać Klarka Kenta z ludzkiej strony, przedstawiając jego życiorys w telegraficznym skrócie, szybko przechodząc do ważniejszych treści, do spraw warzących o losach ziemian. I choć film trwa ponad dwie godziny walka o widza przebiega nad wyraz sprawnie i oszczędza mu zarzucania loka przez głównego bohatera jako główny element kamuflażu (pojawiają się okulary, ale te jednak odrobinę bardziej zmieniają postać, aniżeli minimalna zmiana uczesania).
Wnioski po seansie nasuwają się same i to bez oglądania filmu z przymrużeniem oka. Snyder wykonał kawał doskonałej pracy zatrudniając obsadę potrafiąca idealnie wczuć się w role, przedstawił na nowo opowieść o śmiałku, który ma świadomość gdzie umieszcza się bieliznę ubierając kostium. I to właśnie te poczucie obowiązku sprawiło, że Superman wreszcie wygląda godnie i bez kompleksów. 7,5/10

czwartek, 3 lipca 2014

The Wolf of Wall Street (2013)

The Wolf of Wall Street (2013) – czerwona świeca i jej korelacja z głównym bohaterem tak głęboko zakorzeniła się w świadomości widza i to takiego który nie widział filmu, a tylko czytał o nim, że poznanie okoliczności tegoż zdarzenia napawały mnie pewnym niepokojem. Czy oby na pewno chcę poznać produkt zacnego reżysera, który robi sobie jaja z widza i wciska mu kontrowersyjne sceny tylko po to by zaszokować i na tym budować cały film? 
A ten, oparty jest na życiorysie Jordana Belforta, który nie kłaniał się nikomu. No chyba, że przyswojone i odrobinę przeterminowane leki zadziałały z opóźnieniem. Wtedy tak, musiał wczołgiwać się do swojego Lambo, by wrócić jak najszybciej do rezydencji by zapobiec ogromnej katastrofie, gdzie Federalne Biuro Śledcze odgrywa główną rolę. A to tylko mikroskopijny wycinek z życiorysu tegoż imprezowicza przez duże I, M, P itd...
Scorseze jako reżyser, Di Caprio z główną rolą, obaj panowie w roli producentów stworzyli obraz, który pod maską skandalu przemyca smutną prawdę: bogatemu zawsze jakoś się ułoży. I choć ta sentencja brzmi jak nasz narodowy sport, w pełni ukazuje model dzisiejszego świata. Masz pieniądze możesz wszystko, dosłownie. Ale, żeby nie było tak tragicznie, należy wspomnieć o pozytywnym aspekcie jaki wkradł się do fabuły. Bowiem główny bohater jak nikczemny by nie był, pragnie wyzwolić w jednostce potrzebę działania, samodoskonalenia, parcia do przodu. Wymagając od swych współpracowników zaangażowania, główny bohater daje widzowi szerszą perspektywę i zmusza do przemyśleń, co na dłuższą metę może być tylko dobre. 8/10