piątek, 9 grudnia 2011

Pólnoc - pólnocny zachód (1959)

North by Northwest (1959) – film oglądałem tego samego dnia co Dial M for Murder. Teraz myślę, że mógł to być błąd, tak krótka przerwa sprawiła, że oglądając dzieło z końca lat pięćdziesiątych cały czas miałem w myślach te z pierwszej połowy tamtego dziesięciolecia. Przez co oczekiwałem podobnego rodzaju napięcia, łamigłówki. Dzieło opisywane dziś, ma inny charakter, konstrukcje i nie należy się po nim spodziewać takich fajerwerków. Opowiada o agencie reklamowym, który z nienacka jest porywany i wmawia mu się, ze jest agentem. Główny bohater przez większość seansu będzie musiał zmagać się sprawą wyjaśnienia nieporozumienia, oraz walczyć z uczuciami do kobiety z niejasną przeszłością.
Seans trwający ponad dwie godziny, nie wywoływał już takich szpilek wbijanych w organ przeznaczony do siedzenia, ale za to oferował inny typ doznań. Fabuła nie zamyka się w czterech ścianach, w akcji uczestniczy więcej postaci niż poprzednio i okazuje się, że szpiegostwo, utrata tożsamości w dzisiejszym kinie to tylko blada kalka tego co już było. Hitchcok daje trochę odetchnąć widzowi, nie zmusza do nieustannego śledzenia każdego gestu bohaterów, każdego wypowiedzianego zdania, a i tak udaje mu się zaprezentować niegłupi film akcji. Z wartką akcją, intrygą mającą w zanadrzu kilka twistów i odrobiną humoru. Zabiera tegoż widza w interesującą podróż, ukazując stosunki damsko-męskie z połowy XX wieku, gdzie symbol pociągu wjeżdżającego do tunelu wystarczył za pokazanie zażyłości między osobami przeciwnej płci. To obraz, który przewrotnie możemy odbierać jako dzieło romantyczne, a aferę z CIA jako mocne i ciekawe tło. Może gdybym oba filmy oglądał w innej kolejności, w dłuższym odstępstwie czasu nota była by ociupinkę wyższa, a tak... 8.5/10