The Lincoln Lawyer (2011) - pisząc te słowa nie mam pojęcia, jak dystrybutor na nasz piękny kraj nazwie ów film. Pewnie jak to często bywa, ujawni rąbka tajemnicy, zdradzając w jednym słowie fabułę i totalnie odbiegnie od oryginału. Rozszyfrowanie tytułu jest banalne. Lincoln to marka samochodu, którą poruszał się prawnik będący głównym bohaterem opowieści (dywagacje na temat tytułu, podyktowane są pół godzinnym zaćmieniem i wpatrywaniem się w migający kursor. Wstęp zostaje mimo tego, że polski tytuł, jak się okazało, w momencie dostępności internetu, jest ok).
No właśnie prawnik więc film pewnie obrał cel na salę sądową. W sumie to tak, tyle, że nie jest to stricte dramat dziejący się na sali rozpraw. Tam reżyser skieruje nas, gdy to jest niezbędne. Większość czasu, jaki przyjdzie nam spędzić z Prawnikiem z Lonkolna, to poznanie jego metod pracy i powolne rozpracowywanie go jako człowieka. Fabuła dotyczy w głównej mierze, sprawy nad którą pracuje nasz bohater, broniący klienta oskarżonego o napad i pobicie prostytutki. Początkowo wszystko wydaje się być jasne i klarowne, z biegiem czasu rozwijają się jednak nowe wątki, a widza siedzi zaczarowany przed ekranem i czeka na rozwój wydarzeń.
Bywają filmy w które trzeba się wgryzać, na polubienie bohatera potrzeba czasu. Tutaj nie ma tego problemu, przynajmniej ja nie miałem. McConaughey stworzył ciekawą kreację, nadaje ludzką twarz środowisku adwokatów. W realny sposób przekonuje widza, że pomimo pogoni za pieniądzem, w jego środowisku zdarzają się ludzie mający sumienie. Na pozór prosta fabuła potrafi przykuć do ekranu i nie odpuszczać do samego końca. Nie ma przestojów, większych luk w fabule, to film dający satysfakcję z oglądania. 7,5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz