poniedziałek, 31 stycznia 2011

Maczeta (2010), Tora! Tora! Tora! (1970).

Machete (2010) – Rodriguez kupił mnie już po paru chwilach spędzonych z bohaterami Maczety. Wiedziałem, że spędzę kilkadziesiąt minut z uśmiechem na twarzy, który nie znika nawet podczas krwawych scen, a jest ich całkiem sporo. Nie chodzi mi tutaj o śmiech politowania, ponieważ te drastyczne sceny z przymrużeniem oka nie mają przerażać tylko bawić widza (no chyba, że to tylko moja wypaczona ocena). Zresztą cały film zrealizowany jest w konwencji pastiszu kina klasy C, obraz, muzyka, dialogi mają wyglądać dokładnie tak jak serwuje nam je reżyser.
Fabularnie widz nie otrzymuje żadnej nowości, nie doświadcza czegoś niezwykłego, scenariusz jest prosty jak drut. Pozwala to jednak na delektowanie się dziełem bez zbędnego komplikowania, prosto i konkretnie. Cała zabawa polega na wyłapywaniu smaczków, uciesze z ścieżki dźwiękowej z nietuzinkowego podejściem do sprawy. Do ogromnej zbieraniny plusików zawartych w filmie dołączyć trzeba oczywiście po mistrzowsku dobrana obsadę.
Główna rola przypadła gwieździe drugiego planu, Dannemu Trejo, który w końcu doczekał się głównej roli. Człowiek stworzony do tego filmu i mimo iż nie grzeszy wielkim talentem, podołał zadaniu, a to przecież najważniejsze. Na ekranie zobaczymy zapomnianego Dona Johnsona, świetnego De Niro, zjadliwego Seagala, a żeby nie było tylko testosteronu, twórcy uświadczyli męską widownię paniami: Jessicą Alba oraz Michelle Rodriguez. Na pierwszy rzut oka widać, że ekipa dobrze bawiła się na planie, co przełożyło się także na moje dobre samopoczucie po seansie. 8/10

Tora Tora Tora (1970) – to bolesna pobudka dla Ameryki, to solidny cios zadany nie tylko w zatoce Pearl, ale przypomnienie mocarstwu, że ataku (co może zabrzmieć trywialnie) można spodziewać się w niedzielne, piękne popołudnie. Historia opowiedziana w filmie jest przedstawiona z obu punktów widzenia, gdzie dominuje wschodnie poszanowanie władzy, honor i determinacja oraz amerykańska biurokracja i pycha na najwyższych szczeblach władzy.
To co dzieje się po stronie Japońskiej dla europejczyka może wydawać się momentami niezrozumiałe, to kultura tak różna od naszej, że nie ma sensu kwestionować czy dyskutować na temat ich zasad i norm moralnych. Szanować natomiast należy za podejście do przeciwnika, darzenie go szacunkiem, chociażby poprzez dementowanie plotek, rozsiewanych w japońskiej armii o amerykanach przez dowodzącego akcją.
Druga strona konfliktu poległa w porcie tylko dlatego, że nie dawała wiary w możliwości ataku w tym miejscu, że zlekceważyła przeciwnika oraz, co chyba najbardziej nie wiarygodne, przepływ informacji, wydawanie rozkazów było zakłócane przez tak błahe sprawy jak niechęć do obudzenia zwierzchnika po 22 w nocy, czy wspomniane już wcześniej skrócone godziny pracy w weekend.
Ponad dwie godziny spędzone przed TV, wynagradza po mistrzowsku prowadzona historia. Powoli aczkolwiek z dużym napięciem śledzimy rozwój wydarzeń co jakiś czas łapiąc się za głowę z absurdów panujących w amerykańskim wojsku.
Film jest ciekawy także z punktu widzenia podejścia do tematu, ponieważ niemal, cała uwaga twórców skupia się na czasie przed wielkim atakiem, dopiero ostatnie pół godziny to sceny walk w Pearl Harbor. Końcowa sekwencja filmu zamyka go jako całość i jest fantastycznie zrobionym dodatkiem. Sceny tworzone bez green screen'a zrobione są profesjonalnie i przekonująco, gdzie chwilami miałem obawy o statystów. Scena w której wybucha samolot, zaparkowany na lotnisku i po chwili przewraca się na jednego z Japończyków sprawiła że miałem spocone dłonie.
Zapraszam, rzadko widuje się filmy z tak rzetelnie przedstawioną historią. 8,5/10

wtorek, 25 stycznia 2011

Biali nie potrafią skakać (1992), Easy Rider (1969).

White Men Can't Jump (1992) – film z czasów kiedy Wesley Snipes był na fali, a Woody Harrelson potrafił doskoczyć do obręczy. Oglądałem go lata temu i zapamiętałem tylko, że opowiada o koszykówce, o napięciu jakie towarzyszyło mi gdy wspomniani aktorzy walczyli na boisku. Pamiętam także, jak wielkim hitem był ten obraz w wypożyczalniach kaset video.
Dziś z trochę większym doświadczeniem kinowym, już bez spoconych dłoni postanowiłem przypomnieć sobie coś co tak bardzo fascynowało w młodości. Biali nie potrafią skakać, po latach stracił trochę na świeżości, film nie hipnotyzuje już tak jak kiedyś, ale można śmiało powiedzieć, że te kilkadziesiąt minut spędzone przed tv można zaliczyć do udanych. Zabawa podczas oglądania aktorów starających się pokazać swój talent na boisku jest przednia.
Jeśli chcecie przypomnieć sobie początki lat 90tych, facetów w getrach albo dowiedzieć się jaka jest różnica między słuchaniem a słyszeniem Hendrixa to w wolnej chwili zachęcam do oglądania tegoż dzieła. 6/10

Easy Rider (1969) – obraz o uniwersalnym przesłaniu, ukazującym wrogość międzyludzką, nienawiść którą wznieca odmienność poglądów czy zwyczajnie inne podejście do życia. Smutny to film, obnaża prawdę o kraju gdzie narodziła się wolność, który miał być tolerancyjny, choćby tylko z racji mnogości ras tam zamieszkujących, a okazuje się miejscem gdzie indywidualność jest złem. Dennis Hopper jako reżyser i odtwórca głównej roli musiał narazić się wielu osobom swym dziełem, ale ja się cieszę, że powstało, że ktoś chciał pokazać prawdę, chciał przypomnieć społeczeństwu, jak człowiek potrafi być okrutny!
Jedynym pozytywnym akcentem jest dobrze dobrana muzyka, która z połączeniem z świetnymi zdjęciami daje trochę oddechu od poważnych intencji filmu. Kadry, gdy motocykliści przemierzają bezkresne ziemie ameryki, mogą podobać się nie tylko amatorom przyrody. 8/10


czwartek, 20 stycznia 2011

Żądło (1973), Kolacja dla palantów (2010).

The Sting (1973) – Chicago w latach 30tych dwudziestego wielu to kolebka hazardu, szulerni, różnego rodzaju szumowin, gotowych do wyłudzenia pieniędzy od „jelenia” w każdej chwili. Jeśli do tego dodamy odtwórców głównych ról w osobach: Robert Redford oraz Paul Newman to czy może powstać nudny film? Nie!
Żądło to historia wielkiego przekrętu, to opowieść o zemście za śmierć przyjaciela. Bohaterzy obmyślają sprytny plan, jak ukarać mafioza który pozbawił życia ich przyjaciela. Wymyślili odwet na wielka skalę, zaangażowali do niego pół miasta, ponieważ wszystko musiało wyglądać i wypaść perfekcyjnie. Podczas seansu poznajemy tajniki sztuczek gry w pokera, podmieniania pieniędzy na oczach poszkodowanego, czy przekręty jakie można było w tamtych czasach robić za pomocą telegrafu na wyścigach konnych.
Obraz kręcony bez pomocy komputerów, a oddanie klimatu tamtych lat wypadło przyzwoicie. Ciekawe kadry miasta, gdzie ciężko się dopatrzeć elementów z 1973 (wtedy był kręcony film), wnętrze baru szybkiej obsługi, czy też miejsce spotkań w którym można postawić pieniądze na wyścigi konne, jak żywcem wyjęte z kat historii.
Wspominając bar gdzie za 85 centów można było zjeść posiłek, nawet o 1 w nocy, znowu dopadają mnie przemyślenia jak różniło się życie w tamtych czasach u nas i za oceanem, ale to już rozprawka na kiedy indziej. Film gorąco polecam. 8/10

Diner for Schmacks (2010) – zastanawiając się co by tu napisać o filmie z Stevem Carell, napadała mnie myśl, że im więcej mam tutaj wpisów, to mogę nawiązywać do swoich wypowiedzi, może kiedyś sam siebie będę cytował. Joke.
Wracając do filmu, jak już kiedyś wspomniałem jestem fanem Carella, głównie za The Office. Jak dotąd filmy z nim w roli głównej trzymały poziom i można powiedzieć, że sprawdził się na dużym ekranie. Wspomnieć chociaż jego duet z Tiną Fey w Date Night (widzicie, znowu).
Kolacja dla idiotów, to historia Tima, pracownika wielkiej firmy, gdzie awans jest zależny od solidnej pracy, oraz zajęć poza biurem. Szef zaprasza go na kolację, jego osobą towarzysząca ma być ciekawy, niecodzienny, nietuzinkowy gość z którego można się pośmiać, ot taka burżuazyjna zabawa.
Film odebrałem chłodno, rola jaką dostał Carell była słabo napisana, polegała wyłącznie na beznadziejnych wygłupach, które mnie już nie śmieszą. Jego partner Paul Rudd także niczego interesującego nie pokazał i gdy już miałem sobie odpuścić pojawił się Zach Galifianakis. Ten facet jest obłędny, już nie mogę się doczekać "Zanim odejdą wody". Zagrał oszałamiająco z wdziękiem wcielił się w rolę, to co potrafi wyczyniać podczas przejmowania władzy nad czyimś umysłem zasługuję na uwagę i potrafi rozłożyć na łopatki i podnieść wystawioną przeze mnie ocenę dla filmu. 5,5/10

czwartek, 13 stycznia 2011

The Walking Dead (2010-?, sezon 1), Shrek Forever After (2010).

The Walking Dead (2010-?) – wspominałem kiedyś o AMC, wychwalałem za wcześniejsze produkcje. Tym razem stacja postanowiła zrobić serial na podstawie komiksu o zombie. Pomysł spotkał się z wielkim zainteresowaniem. Pierwsze teasery które ukazały się w internecie, podgrzewały już gorącą atmosferę, jaka powstała wokół serialu. Słyszeć można było, że zapowiada się solidna sztuka, że producenci starają się oddać klimat panujący w zeszytowej wersji The Walking Dead.
Twórcy ze wszystkich sił starali się zainteresować publiczność poprzez liczne akcje reklamowe. Jedna z nich to parady zombie w metropoliach na całym świecie. Trzeba przyznać, że pomysł był świetny, filmiki z pokazów czasami wyglądały zabawnie, ale zdarzały się także z profesjonalnym podejściem do sprawy. Oczekiwania fanów, rosły z dnia na dzień, ludzie liczyli dni do premiery, sposób nakręcania publiczności, wyszedł AMC perfekcyjnie.
Aż w końcu nadszedł czas, by ocenić, zobaczyć czy można zainteresować widza na dłużej niż kilkadziesiąt minut opowieścią o nieumarłych. Po 6 wyemitowanych odcinkach, druga seria jest już pewna, wiem tyle, że będę ją oglądał, ale z nadzieją na rozwinięcie fabuły. Ponieważ największym mankamentem scenariusza jest jego prostota. Są dwa obozy, zdrowi, a po drugiej stronie umarlaki spragnieni ludzkiego mięsa. Bohaterom nie pozostaje nic innego jak walka z wrogiem. Początkowo nie dostajemy żadnych informacji na temat dlaczego doszło do zakażenia, większość wyklaruje się w chyba najciekawszym ostatnim odcinku. Widz w końcu dostaje tam coś więcej aniżeli rozczłonkowywanie „szwędaczy”. Natomiast pierwsze pięć odcinków to poznawanie bohaterów, wspomniana walka o życie i jakby przygotowanie widza do kolejnego sezonu i ostatecznej walki z wirusem.
Podczas oglądania filmu o podobnej tematyce, nie mamy czasu na rozważanie różnego rodzaju sytuacji czy też scen, wszystko skondensowane jest do maksymalnie 90 min. Tutaj już na nieszczęście producentów mamy czas aby sobie to i owo przemyśleć i jakże by inaczej, poddać pod wątpliwość. Pierwsza z brzegu, gdy główny bohater budzi się w szpitalu, po jak mniemam z jego zarostu i wyschniętej wiązanki kwiatów, około 2 tygodniach. Proszę mi wyjaśnić jak można po takim czasie, bez przyjmowania płynów, wstać z łóżka i jak gdyby nigdy nic iść? Scena z okładki, wjeżdżający do miasta szeryf, zajęte są tylko pasy wyjazdowe z miasta. Dlaczego wiedząc, że nikt tam nie będzie chciał wjechać z powodu epidemii nie skorzystano z dodatkowych pasów ruchu? Idźmy dalej, autorzy nie starają się uściślić w jaki sposób można się zarazić, wiemy tylko, że pewnikiem jest ugryzienie przez zombie. Pamiętam scenę gdzie jest mowa o tym by nie mieć kontaktu z zainfekowaną krwią, by w innej zobaczyć aktorów umazanym posoką umarlaków, a wirus jakoś nie atakuje.
Podsumowując, w kilku słowach mogę powiedzieć, że najnowsze dziecko AMC, jest jak długo oczekiwany prezent świąteczny, którym nacieszymy się kilka dni by potem rzucić nim w kąt (wyjątkiem niech będzie otrzymany zwierzak).
Czekam na drugi sezon z nadzieją na fabularne rozwinięcie, na ciekawszy serial, ponieważ sama neutralizacja zombie nie sprawdza się na dłuższą metę. 6,5/10

Shrek Forever After (2010) – to już czwarta część o zielonym trollu, zn ogrze. Jakby na to nie patrzeć forma Shreka spadała po równi pochyłej. Forever After obronił się tylko dlatego, że scenarzyści wpadli na ciekawy pomysł, przeniesienie głównego bohatera w inną czasoprzestrzeń. Pomysł dobry, można solidnie ubarwić fabułę, a na samo jej odkręcenie wystarczy pocałunek zakochanych, jak to w bajkach często bywa. Jednak twórcy przyłożyli się do scenariusza, tak jak przykłada się robotnik do pracy na kilka minut przed końcem zmiany.
Siłą serii był humor, czasami tylko dla dorosłych, ale zawsze. Gdy dzieciaki zaśmiewały się z wyczynów osła, dla dużych dzieci był często jakiś pikantny szczególik, to coś co powodowało, że zostajemy do końca filmu. Tutaj niestety tych żartów jest jak na lekarstwo, a tak w szczególe to nie przypominam sobie by usta me drgnęły chociaż raz.
Liczyłem po cichu na nasz dubbing, jak dotąd się sprawdzał. Niestety w tej kwestii film też poległ na całej linii i nie jest to wina aktorów, mieli po prostu słaby materiał do obrobienia.
Zobaczyłem bo chciałem zakończyć serie, jeśli kiedyś o zgrozo ktoś będzie chciał reanimować zielonego ogra ja już podziękuję. 4,5/10

wtorek, 11 stycznia 2011

Stalingrad (1993), Salt (2010).

Stalingrad (1993) - film produkcji niemieckiej, o ofensywie na Stalingrad widziany oczami niemieckich żołnierzy. Początkowo ciężko było przejść do porządku dziennego z obserwowaniem jak cierpi żołnierz dowodzony przez Hitlera i jaka to wojna jest okrutna. Po czasie okazało się jednak, że obraz nie ma wielbić III Rzeszy, czy też jej działań na froncie, to opowieść o wojnie i jej okrucieństwie. Twórcy podeszli do tematu w sposób rzetelny, dają widzowi konkretny kawałek dobrego kina. Dzieło nie przypomina wielkich amerykańskich produkcji, tutaj postawiono na minimalizm, aktorów i autentyczny przekaz. Zapraszam na seans, przyda się kubek gorącej herbaty. 7/10

Salt (2010) - Daniel Olbrychski, zagrał w produkcji made in USA u boku pięknej Angeliny. Fanem tego pana nie jestem, ale fajnie ogląda się Polaka w tak wielkiej produkcji. Jako, że wielkim aktorem jest to i za oceanem dał radę i co także ważne mówił swoim głosem, czego do końca nie byłem pewien po niektórych zapowiedziach, gdzie był zdubbingowany.
Główna rolę zagrała Jolie, jako Evelyn Salt, agentkę CIA posądzoną o szpiegostwo. Wiadomo, że pracując w agencji wywiadowczej trzeba mieć czyste sumienie, więc naszej głównej bohaterce nie zostaje nic innego jak ucieczka i zabawa z widzem w kotka i myszkę. Reżyser daje sprzeczne informacje co do wiarygodności Salt, ona sama ucieka, skacze, farbuje włosy i dobrze sobie radzi w coraz to większych tarapatach. Film rozrywkowy, można się przy nim odprężyć, zdając sobie sprawę, że rzeczywistość trzeba czasem naginać dla dobrego widowiska. 6/10

środa, 5 stycznia 2011

Złodziej w hotelu (1955), Edward Nożycoręki (1990).

Witam serdecznie w nowym roku. W 2011 założenie powstania bloga pozostaje bez zmian, czyli: krótko o filmie! Zapraszam.

To Catch a Thief (1955) – film nakręcony 10 lat po wojnie, w kraju początki komunizmu, zamordyzm i wszechobecna szarość!, a południe Francji kwitnie. Riwiera opanowana przez bogaczy, plaża, drinki, dobra zabawa istny raj na ziemi. Porównanie sytuacji obu krajów pojawiło się znikąd, wynikło z świadomości czasów w jakich powstał obraz i dobija mnie za każdym razem jak wspomnę Złapać Złodzieja.
Żeby nie zepsuć sobie seansu, szybko musiałem wyzbyć się negatywnych emocji i delektować dziełem Alfreda Hitchcocka. Tym razem snuje historie o ex złodzieju biżuterii, który słynie z fachowej roboty, nie zostawia śladów swojej zbrodni, a jego zwinność porównywana jest do kociej. Po kilku kradzieżach w okolicy, główny bohater staje się celem lokalnej policji. Gdy ta chce go przesłuchać na okoliczność, ten w zwinny i zabawny sposób jej umyka. Podczas ucieczki wsiada do miejskiego autobusu i traf chciał, że siada obok reżysera, te zabiegi w filmach Hitchcocka nie mogą się znudzić.
W głównej roli występuje Cary Grant w duecie z Grace Kelly, wielka to przyjemność oglądać takie partnerstwo na ekranie.
Brakuje w dzisiejszym kinie amantów, tajemniczych kobiet i interesujących interakcji między nimi. Polecam 7,5/10

Edward Scissorhands (1990) – tytułowy Edward (Johny Deep), to twór szalonego naukowca, kogoś kto potrzebuje towarzystwa, bliskiej osoby. Udaje mu się skonstruować „działającego” człowieka, kocha go jak syna, jest dumny z niego i stara się go uczyć jak sobie radzić z życiem w społeczeństwie. Przybrany ojciec nie zdążył, przed swoją śmiercią zaopatrzyć Edwarda w dłonie i tutaj pojawiają się tytułowe „nożycoręce” stworzone już przez głównego zainteresowanego. Brzmi mrocznie prawda?
Cała tajemniczość przemija gdy główny bohater trafia do mam nadzieje, przejaskrawionej rzeczywistości małej amerykańskiej mieściny. Przygarnęła go konsultantka Avonu (mnie ten fakt także zaskoczył), wzięła pod swoje skrzydła i starała pokochać.
Film można traktować jak wiele innych o odmieńcach, o ludziach z problemami adaptacji do życia w grupie tyle, że ten obraz powstał spod ręki Burtona co zapowiada przyzwoity film. Można było stworzyć scenariusz na podstawie życia codziennego w którym aż roi się od takich „dziwadeł”, od konsumpcyjnego społeczeństwa, sąsiadów knujących za plecami czy dewotów religijnych. Jednak reżyser poszedł o krok dalej, demonstruje nasz sztucznego człowieka z nożycorękoma co z samego założenia jest interesujące. Przemycił kilka cech małych społeczności, daje ciekawego głównego bohatera, a to tylko po to by pokazać prawdziwą, niespełnioną miłość... 7,5/10