niedziela, 5 grudnia 2010

Robin Hood (2010), Resident Evil: Afterlife (2010).

Robin Hood (2010) – czytanie, poznawanie opinii innych to podobno dobra rzecz. Rozwija, skłania do myślenia, a to jeszcze nikomu przecież nie zaszkodziło. Tyle, że w przypadku dzieła Scott'a, doszło do tego, że film leżał i czekał na moja uwagę, a twierdzenia, że Crowe jest za stary na Robin Hooda, że film jest za długi, że kilka scen, wątków jest zupełnie niepotrzebnych, kołatały się w mojej głowie na wspomnienie o banicie z łukiem.
Teraz muszę spróbować obalić wspomniane wątpliwości, zaczynając od fabuły. Przedstawiona historia, jest to okres przed tymi prezentowanymi w serialach, dowiadujemy się jak Robin stał łucznikiem o gołębim sercu. Faktycznie niektóre sceny są oderwane od głównego wątku, ale ja odbierałem je jako dodatek do całości. Powiem więcej, chętnie bym zobaczył 6 odcinkowy serial, zmontowany z całego materiału. Bonusy dobrze się oglądało za sprawą Crowe, Blanchett oraz Max'a Sydow. Crowe może i słusznie nie za bardzo pasował wiekiem do odgrywanej roli ale dobrze to tuszował aktorstwem. Ważniejszym zjawiskiem, które spaja film jest postać Marion, zagrana przez wspomnianą wcześniej Kate Blanchett. Kobieta z charakterystyczną urodą, na której temat można dyskutować, ale nie można jest odebrać tego, że jest wspaniałą aktorką. Sceny z jej udziałem jak miały być zabawne to takie były, zagrała tak jakbym tego oczekiwał, jest (jakie to przewrotne stwierdzenie) ozdobą obrazu.
Podsumowując, Robin Hood to dobry film, prezentujący historię legendy, gdzie widać dobrze wydane pieniądze, na stroje, zdjęcie i aktorów. To komercyjny produkt, mający nas zabawić w niegłupi sposób, zarobić pieniądze bez aspiracji na dzieło kultowe, ale to nie wada. 8/10

Resident Evil Afterlife (2010) – jak dotąd seria filmów z Mila Jovovich w roli głównej była dla mnie zadowalająca, spełniała niewygórowane wymagania. Zacząłem przygodę z Resident Evil od trzeciej części, była na tyle interesująca, że zaznajomienie się z pozostałymi częściami było tylko formalnością. Śledząc pobieżnie losy filmu w sieci, ciężko natknąć się na dobre słowa skierowane w jego kierunku. Postanowiłem być przekorny i samemu zobaczyć co oferuje Afterlife.
Początek filmu to trochę akcji, słabe efekty specjalne, naciągane do granic możliwości sceny walki. Pomimo ciężko strawnego startu, oglądałem dalej, tłumacząc sobie, że może się rozkręci i będzie przyzwoicie.
Nie było: fabuły, humoru który mógłby uratować beznadziejne dialogi, brak jakiegokolwiek klimatu, napięcia. Kukiełki przemieszczają się po ekranie, coś mówią miedzy sobą, czasami nawet walczą z „nieumarłymi”, niestety podane w tak okropnie bezpłciowy sposób.
Żeby być uczciwym muszę wspomnieć o jednym interesującym wydarzeniu o zabarwieniu humorystycznym. Tyle, że nie jest to żart zawarty w dialogach, czy tez sytuacyjny, chodzi mi o postać graną przez Wentworth'a Miller'a (sławetny Michael Scofield) Głównym zadaniem Redfield'a, jest pomoc w ucieczce z ..., dokładnie z więzienia! Kiedy jego zadanie wychodzi na jaw, skłonny byłem tylko do wypowiedzenia słowa: seriously? 4/10