wtorek, 28 czerwca 2011

Inwazja: Bitwa o Los Angeles (2011)

Battle Los Angeles (2011) – konsumpcja wielkiego tłustego hamburgera, podanego z frytkami i kolą, nie jest żadnym wyzwaniem. Ten sam posiłek zjedzony w otoczeniu amerykańskich flag, w towarzystwie amerykańskich patriotów, którzy swojego hymnu słuchają na stojąco z ręką na sercu, a w wolnych chwilach wychwalają ojczyznę pod niebiosa, może okazać się strawą trudną do przełknięcia.
Nasza biedna planeta zostaje zaatakowana przez najeźców z kosmosu. Ziemskie radary, satelity początkowo zaobserwowały, że w kierunku ziemi zmierza kilkanaście obiektów, mając je za meteoryty. Jakie było zdziwienie wojska, kiedy okazało się, że to statki obcych, a w nich Ci którzy nie chcą rozmawiać. Przylatują, rozpiepszają wszystko wokół, mając za nic ludzkie życie. Nie popuszczą nikomu, likwidują wszystko co stanie na ich drodze. Nasze dziedzictwo, kultura, nauka, dobra kopalne nie robią na nich wrażenia, pragną „tylko”... (dla ułatwienia i bez zbędnego spoilerowania podpowiem tylko, że wzór chemiczny tej substancji to H2O). Słabiutki opis, prawda? A jaki do cholery ma być, przy filmie tak przeładowany amerykańskim patosem, że momentami trzeba odwracać wzrok od ekranu, a na pilocie gorączkowo szukać klawisz z magicznym mute.
Nie czepiam się fabuły, ponieważ tu z założenia chodzi o wielka rozpierduchę. I jeśli tylko pod tym aspektem oceniać dzieło Jonathana Liebesman, to Bitwa Los Angeles wypada nawet dobrze. Widz dostaje sporo walki, dużo strzelania, filmowanie z ręki i ogrom wybuchów od których sąsiedzi cierpią katusze. To co najbardziej uwiera w tej produkcji to przesłanie, to wychwalanie amerykańskości na każdym kroku. Sceny, gdy ktoś ginie, gdy dzieje się coś smutnego, zwalniają, podkład muzyczny robi się w ckliwy, a od propagandy wojskowej robi się niedobrze. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam film instruktażowy dla młodych adeptów chcących zostać Marines, który ma w nich wyrobić poczucie przynależności, braterstwa, oraz wpoić, że oddanie życia za swój kraj jest czymś wspaniałym.
Za agitacje dziękuję, reszta ledwo się broni. 5/10

niedziela, 26 czerwca 2011

Znudzony na śmierć (2009-? sezon 1)

Bored to Death (2009-?, sezon 1) – o serialu słyszałem już dwa lata temu, widziałem plakat, producent, czyli stacja HBO także był mi znany. Nie wiem czym to było spowodowane (teraz bije się w pierś), ale nie zainteresowałem się obsadą, a jeden z moich ulubionych aktorów komediowych dopiero co wypływał na szeroki wody. I gdy śledziłem na IMDb karierę pana Galifianakisa, nie trudno było zobaczyć, że gra w tym serialu. Nie pozostało mi nic innego jak go zdobyć, zobaczyć i dla Was ocenić.
Fabuła Znudzonego na śmierć, opowiada o pisarzu (Jason Schwartzman jako Jonathan Ames, nie znałem aktora, ale po ośmiu odcinkach można stwierdzić, że idealnie pasuje do roli) który po napisaniu pierwszej powieści stracił wenę.
Na domiar złego, za skłonności do przesadzania z ilością spożywanego alkoholu i palenie „zioła” rzuca go dziewczyna. Pewnego wieczoru, siedząc w pustym mieszkaniu, otoczony tyko stertą książek, z których wiele to kryminały, postanawia zostać nielicencjonowanym detektywem. Jonathan utrzymuje się z dorywczej pracy dla wydawcy kobiecego pisma, George Christophera (w tej roli zobaczymy znanego starszym wyjadaczom seriali, Teda Dansona). Podstarzałego wielbiciela kobiecego piękna, amatora palenia specyfików oficjalnie zakazanych w USA oraz wielkiego przyjaciela Jonathana. Dla równowagi drugim kompanem w życiu głównego bohatera jest, postrzelony, zakręcony jak świński ogonek, rysownik komiksów. Człowiek bez pieniędzy, żyjący z kobietą która nie daje mu tego czego pragnie i ogólnie rzecz biorąc najjaśniejsza gwiazda serialu, czyli Zach Galifianakis jako Ray Hueston.
Coś jest w tytule serialu, w dobrym tego słowa znaczeniu. Osiem odcinków pierwszego sezonu nie obfituje w nadmiar akcji, nie ma (całe szczęście) salw śmiechu publiczności, twórcy nie silą się na tworzenie niezliczonej ilości gagów. Scenariusz pobieżnie dotyka problemów z pracą, kobietami, pokazuje czym jest prawdziwa męska przyjaźń, a to wszystko w oparach zielonej, leczniczej substancji. I tak z odcinka na odcinek śledzimy losy bohaterów, często odurzonych, radzących sobie lepiej, raz gorzej z problemami życia codziennego, byle do przodu, byle z dopalaczem. Polecam. 7,5/10

czwartek, 23 czerwca 2011

Bez przebaczenia (1992)

Unforgiven (1992) - stęskniłem się za westernem, za widokiem zapijaczony rewolwerowców, za charakterystycznymi przybytkami gdzie nie tylko w karty można pograć, za otoczką dzikiego zachodu. Wybór padł na obraz gdzie na stołku reżysera zasiadł, wymieniany w poprzednim wpisie, niezłomny Clint Eastwood z tą różnicą, że tutaj odgrywa dodatkowo jedną z głównych ról.
Akcja filmu dzieje się pod koniec XIX wieku w typowej dla swoich czasów mieścinie. Jedna z pań lekkich obyczajów zostaje brutalnie potraktowana przez swojego klienta. W ramach zemsty wynajmują Schofield Kid'a (Jaimz Woolvett aktorstwo poniżej oczekiwań, człowieka nie dało się polubić) by załatwił oprawców w sposób surowszy od tego jaką karę wymierzył im szeryf (Gene Hackman). Młody prosi o pomoc Billa Munny (Clint Eastwood), człowieka który jeszcze kilka lat wcześniej mordował po pijaku wszystkich którzy mu podpadli. Później poznał odpowiednią kobietę, przestał pić i zwyczajnie się zmienił. Początkowo odrzuca propozycję, jednak sytuacja finansowa zmusza go do wykonania zadania. Nie czując się w pełni na siłach, wiedząc, że potrzebuje sprawdzonego kompana broni, wciąga do zespołu Neda (Morgan Freeman), jego wiernego przyjaciela. W trójkę przyjdzie im się zmagać z mężczyznami którzy skrzywdzili kobietę, ale także z szeryfem nie uznającym kompromisów, jeśli chodzi o swój zawód.
Film powstał gdy boom na westerny dawno się już skończyła, więc twórcy musieli uderzyć mocno już na samym początku. Przeglądając listę aktorów uczestniczących w przedsięwzięciu można śmiało powiedzieć, że im się udało, ponieważ zgromadzenie na jednym planie aktorów pokroju Eastwooda, Hackmana oraz Freemana to wielkie wydarzenie i dobry prognostyk na końcowy sukces. Aktorzy zaprezentowali się z bardzo dobrej strony, dawno nie widziałem tak przekonująco wyglądających kreacji, zagranych przez aktorów mających młodzieńcze lata dawno za sobą.
Obsada to jedno, drugie to porządna fabuła i tutaj także strzał w dziesiątkę. Scenarzysta wpuścił odrobinę świeżego powietrza w skostniałą konwencję westernu. W Bez przebaczenia nie uświadczymy nawracających się na dobrą drogę kowbojów, bogobojnych szeryfów, o żadnej z postaci nie możemy powiedzieć, że jest kryształowo czysta czy też do cna zła. Zapomnijmy także o gorącym klimacie zachodu, dostajemy za to deszczowa pogodę, śnieg, a sceny strzelanin ani przez chwile nie wyglądają na zabawne, są konkretne i brutalne. Unforgiven to pomnik dla filmów z przeszłości, pozwala myśleć o westernach jak o poważnych produkcjach, gdzie spożywanie whisky i pojedynki w południe to nie wszystko. 8/10

niedziela, 19 czerwca 2011

Medium (2010)

Hereafter (2010) - jeśli na krześle reżysera zasiada Clint Eastwood to wiadomo, że film na pewno zobaczę. Co do fabuły tutaj już nie jestem takim optymistą, omijałem filmy, seriale o podobnej tematyce, sam jestem zwolennikiem twardego stąpania po ziemi. Jednak cóż byłby ze mnie za fan Eastwooda, który nie ogląda jego dzieł i cóż za człowiek nie potrafiący szeroko tworzyć oczy i uwierzyć!
Hereafter to trzy historie, które pod koniec się spotkają, tyle, że każda z nich dotyka zagadnienia z innej strony. Pierwsza z nich to historia bliźniaków z Londynu. Mieszkają z matką, narkomanką, więc obowiązki domowe jak i szkolne spadają na ich barki, a do tego robią wszystko by opieka społeczna nie zabrała ich z domu. Starszy o kilka minut Jason, podejmuje wszystkie decyzje, jest głową rodziny. Pewnego dnia w drodze powrotnej z apteki, podczas ucieczki przed młodocianymi oprychami wpada pod samochód. Marcus zostaje sam i od tej pory będzie szukał odpowiedzi, będzie chwytał każdą okazje by jakoś się skontaktować z bratem.
Druga opowieść to historia francuskiej dziennikarki Cécile De France (Marie Lelay), która podczas ostatniego dnia wakacji wpada w sidła tsunami. Wtedy to właśnie podczas próby jej reanimacji zatrzymuje się akcja serca, a główna zainteresowana doznaje objawienia, wizji. Od tej chwili zaczyna zastanawiać się co widziała, szuka odpowiedzi, aż w końcu wpada na pomysł wydania książki na ten temat.
Łącznikiem tych historii jest postać grana przez Matta Damona jako George Lonegan, medium. To człowiek, który w odróżnieniu od dziesiątek szarlatanów, którzy wyciągają tylko pieniądze od ludzi w ramach usług rozmów z zaświatami, potrafi rozumieć się z zmarłymi. Problem w tym, że uważa swoją przypadłość za brzemię, nie potrafi normalnie żyć gdy otacza się tylko śmiercią. Zatrudnia się więc w fabryce, robi wszystko być kimś zwyczajnym, lecz przeznaczenie w końcu się o niego upomni.
Medium (polski tytuł pasuje jak pięść do nosa) to skromna w wymowie opowieść o wierze w życie po śmierci, to radzenie sobie z życiem podczas gdy wiemy co jest po drugiej stronie, kiedy umknęliśmy cudem spod kosy. Mimo stonowanego przekazu, mamy do czynienia z poważnym tematem i należało by przed seansem rozważyć czy jesteśmy gotowi na taką historię, czy potrafimy się otworzyć i zaakceptować wizję Eastwooda? Jeśli tak, to 120 min przed ekranem będzie należało do udanych. 7/10

środa, 15 czerwca 2011

Spartakus: Bogowie Areny (2011)

Spartacus: Gods of the Arena (2011) - Stacja Starz po zakończeniu emisji Spartakusa, miała nie lada orzech do zgryzienia. Serial osiągnął wielki sukces i wszystko wskazywało, że zamówienie drugiego sezonu to tylko formalność. Niestety brutalna rzeczywistość popsuła plany twórcom, ponieważ odtwórca głównej roli Andy Whitfield zachorował. Włodarze stacji odłożyli na bok przygotowania i dali mu czas na spokojna rekonwalescencję. Fani śledzili postępy leczenia Andyego i gdy pojawiły się pierwsze sygnały o powrocie do zdrowia, wszystkim ulżyło i ludzie zaczynali myśleć o kontynuacji serialu. Niestety po krótkim czasie świat obiegła informacja o nawrocie choroby Whitfielda i jego ostatecznym wycofaniu się z projektu. Więc niejako by zaspokoić fanów, oraz dać sobie czas Starz wpadli na pomysł nakręcenia prequela swojej sztandarowej produkcji.
Bogowie Areny to opowieść o początkach Crixusa, to historia Oenomausa, to intrygująca opowieść o domu Batiatusa, o tym co uczyniło go tak znanym i szanowanym lanistą. Serial posiada prawie dokładnie taka sama magię jak Spartakus: Blood and Sand, opowiedziany w podobny sposób z identyczną werwą i zacięciem. Ciężko zaskoczyć widza w preqelu, przecież wiemy co się wydarzy w przyszłości ale uczestnictwo w życiu gladiatorów jest interesującym przeżyciem. Autorzy mimo, iż mieli mało czasu na napisanie scenariusza, poradzili sobie z zadaniem w satysfakcjonujący sposób. Jeśli miałbym się czepiać to fabularnie jest minimalnie słabiej od poprzednika, mniej zwrotów akcji (to jednak jakby samo przez się), nie ma już tego klimatu tajemnicy oraz zdarzają się momenty nudy i standardowe zapychacze. Atmosfera domu Batiatusa, była duszna, przepełniona rządzą, namiętnością, krwią i zdrad. Tutaj takich smaczków jest znacznie mniej, twórcy poszli na łatwiznę, a szkoda bo budowanie takiego klimatu było ogromną zaletą podczas emisji serialu z Andyem w roli głównej.
By wpuścić trochę pozytywnej energii w notatkę muszę wspomnieć o rzeczach które wyszły twórcą jak i samym aktorom lepiej niż poprzednio. Role odegrane przez głównych bohaterów, gospodarzy domu, czyli John Hannah jako Batiatus oraz Lucy Lawless w roli Lucreti, były nadzwyczaj dobrze zagrane, oglądać tę dwójkę na ekranie to przyjemność. Poprawiła się także oprawa graficzna walk, praca komputera jest subtelniejsza, widać, że aktorzy musieli włożyć sporo pracy w przygotowania. Krew nadal tryska po oczach widza, aczkolwiek zminimalizowano efekt sztuczności, zadawane rany są wykonane może nie wzorowo ale realniej (strach pomyśleć co będzie się działo w kontynuacji przygód gladiatorów).
To wszystko zebrane razem, kolejny raz tworzy interesujący i odważany serial, który zostaje na dłużej w pamięci i warto go znać! 8/10

piątek, 10 czerwca 2011

Hanna (2011)

Hanna (2011) – 97 kilometrów za kołem podbiegunowym, w głębokiej dziczy, pośrodku niczego, żywot wiodą ojciec z córką. Tyle, że nie jest to zwyczajna ucieczka od cywilizacji, tylko próba zostawienia za sobą przeszłości. Ojciec Hanny, to były agent CIA, to człowiek który kwestionował metody działania i plany agencji. W pewnym momencie stał się jej wrogiem, a jedynym wyjściem z sytuacji była ucieczka. Jako, że dwuosobowa rodzina żyła na niezamieszkałym terenie, Eryk musiał być dla Hanny ojcem, nauczycielem i przyjacielem w jednej osobie. Zdawał sobie sprawę, że córka pewnego dnia będzie chciała posmakować normalnego życia, wiedział, że musi ją przygotować na brutalne zderzenie z rzeczywistością. Mam tutaj na myśli Marisse, pracownika CIA (Cate Blanchett, ciekawa kreacja) która dla obojga pragnie śmierci. Hanna podczas wielu lat treningu z ojcem rozwinęła zdolności do posługiwania się bronią, walki wręcz, jej wiedza o świecie zewnętrznym, choć tylko teoretyczna była olbrzymia. Władała kilkoma językami, potrafiła upolować zwierzynę i można powiedzieć, że była zadowolona z tego co posiada. Jednak z dnia na dzień bardziej pragnęła ucieczki od chatki w lesie i pomimo, iż zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie ją czeka, postanowiła, że już czas na przeprowadzkę.
Jeśli by podzielić obraz w reżyserii Joe Wrighta na dwie części, to o pierwszej chce się jak najprędzej zapomnieć, ale już druga daje solidnego kopa i pozwala pobłażliwie myśleć o wstępie. Jasna sprawa, że początki bywają trudne, trzeba widza wprowadzić w historię, zainteresować bohaterami i zachować trochę tajemnicy do końca seansu, by było na co czekać. Reżyserowi wszystkie te zabiegi wyszły w miarę sprawnie, aczkolwiek wkradło się kilka elementów, które psuja odbiór, a w głowie kotłują się myśli, dlaczego twórcy postąpili właśnie w taki, a nie inny sposób.
Nie zdradzę chyba zbyt wiele z fabuły pisząc, że Hanna dostaje się do ośrodka CIA, bardzo szybko i gładko z niego ucieka. Po tym jak zaakceptujemy, że nastolatka jest w stanie postawić się uzbrojonym żołnierzom, że z zimna krwią likwiduje jednego po drugim, jak mam zaakceptować, fakt, że podczas ucieczki gubi broń w tak trywialny sposób, że głowa boli. Kilka sekund później, bohaterka wydostaje się na zewnątrz przez właz szerokości metra, który jest na równo z gruntem. Przejeżdża tam kilka samochodów i żaden z nich nie wpada do dziury, każdy z wielkim wyczuciem bierze dziurę tzw środkiem. Kiedy dziewczyna spotyka pierwszych ludzi na swojej drodze (zdaje sobie sprawę, że to w jej przypadku wielkie przeżycie) recytuje im jak się nazywa, gdzie mieszka i kogo ma za przyjaciela co wypada bardzo sztucznie i podejrzanie z ust tak wyrafinowanej nastolatki. I już kończąc rzekę narzekań, muszę wspomnieć, że pomysł twórcy, o tym, że Hanna ma się wystraszyć elektrycznego, bezprzewodowego czajnika i odbiornika telewizyjnego jest tak trafiony jak zakup Bugatti Veyrona na samochód rodzinny.
Gdy już układałem sobie w głowie jakie straszne rzeczy napiszę o tym filmie, gdy już zacząłem się wciekać, że znowu nabrałem się na dobrze zrobione zapowiedzi, coś drgnęło. Akcja nabrała tempa, dostajemy ciekawy montaż, okazuje się, że muzyka która towarzyszy scenom akcji (bardzo dobra robota zespołu The Chemical Brothers), świetnie wpisuje się w obraz. Nareszcie elementy układanki zaczynają do siebie pasować i można oddać się filmowi. Pomaga w tym świetna gra młodej aktorki Saoirse Ronan, przyzwoita rola Eryca Bany, a umiejscowienie akcji w europie czyni obraz bardziej swojskim. Brawa należą się także za ostatnie sceny rozegrane w opuszczonym i nadszarpniętym zębem czasu wesołym miasteczku. Polecam. 7,5/10

czwartek, 9 czerwca 2011

Pula śmierci (1988)

The Dead Pool (1988) – Pierwsze kilka minut zwiastuje pewne nowum, jakby twórca już na starcie chciał zaciekawić widza i sprawić by szybko zapomniał o Sudden Impact. Harry Callahan zyskuje uznanie wśród szefostwa i dziennikarzy za przyczynienie się do osądzenia i skazania mordercy. Prawda, że jak na serię, to szokujące wiadomości? W dalszej części obrazu mamy do czynieni z kalką poprzednich odsłon przygód nieustraszonego stróż prawa. Inspektor znowu musi walczyć o życie, skazany mafiozo tak łatwo nie odpuszcza i pragnie zemsty. Domyślacie się, że z meczu, czterech mężczyzn z bronią automatyczną na jednego z rewolwerem, bez szwanku wychodzi Harry, przy okazji niszcząc kolejny samochód. Kilka chwil po tej akcji, inspektor, przyciągany niczym magnes do ogromnego kawałka metalu, wpada wprost na kolejny napad rabunkowy. Tylko sobie znanym sposobem, karci bandziorów i załatwia sprawę w kilka chwil.
Wspomniane wydarzenie zaprezentowano w ciekawy sposób i dawały nadzieje na ciekawe kino. Jakież było moje zdziwienie, gdy z minuty na minutę było coraz lepiej. Na ekranie zobaczymy Jamesa Careya (obecnie Jima, krótka ale znacząca rola), którego obserwujemy na planie teledysku. Wykonuje utwór, Welcome to the Jungle, pochodzący z repertuary Guns N' Roses, którego członkowie pojawia się na moment przed kamerą, co już w ogóle mnie zaszokowało.
Tytułowa Pula śmierci, to zabawa w świeci filmowym, zabawa polegająca na wytypowaniu listy osób które w najbliższej przyszłości odejdą z tego świata. Pierwszym nieszczęśnikiem okazuje się wspomniany muzyk, a akcja przenosi się na plan filmowy. Tam poznajemy reżysera, cenionego twórcy horrorów (wcielił się w niego Liam Neeson) Pierwsze podejrzenia padają właśnie na tego pana, ale Callahan i jego nowy partner Al Quan nie są do końca przekonani co do tej teorii. . Fabuła będzie krążyć wokół filmu, zginie nawet krytyk, co przypomina mi, o odpowiednim artykułowaniu cierpkich słów kierowanych do twórców.
The Dead Pool okazuje się produkcją jedną z lepszych w całej serii poprzez zastosowanie banalnych zabiegów. Nowy partner inspektora to zabawny Azjata, przy którym nawet główny bohater potrafi się rozchmurzyć. Nareszcie wpuszczono trochę humory do fabuły, a ten często pomaga w przymykaniu oka na słabości scenariusza. W końcu także zatrudniono aktora, który potrafi coś zagrać. Neeson wspaniale wkomponował się w konwencje filmu i widać, że dobrze mu się współpracowało z Eastwoodem.
Na koniec muszę wspomnieć o finale, tak przerysowanym, tak bezczelnie przesadzonym, że aż miło. Callahan w ostatecznym starciu, dzierży w dłoniach ogromny harpun, kształtem przypominający potężną strzeblę. Robi to do czego nas przyzwyczaił, aczkolwiek ta scena zagrana przez kogo innego pewnie była by śmieszna i mało przekonująca, w wykonaniu Eastwood wygląda pysznie. Aktor żegna się z rolą, a widz ku swojej uciesze może obserwować solidne przypieczętowanie serii. Polecam. 7,5/10

wtorek, 7 czerwca 2011

Nagłe uderzenie (1983)

Sudden Impact (1983) – seria dołuje, zasmuca mnie to niesamowicie. Łudziłem się nadzieję, że czwarty z kolei film będzie lepszy i solidnie zaznaczy swoją obecność. Moje nadzieje rozkwitły, gdy w czołówce ujrzałem, że producentem i reżyserem jest sam Eastwood.
Pierwsze kilkanaście minut wskazywały na to, że będzie dobrze. Nie pojawiło się nic nowego, aczkolwiek oglądanie nie sprawiało nieprzyjemnego uczucia: ja już nie chcę!. Callahan kolejny raz rozwiązuje sprawę napadu, tym razem na kafejkę, kilkoma strzałami, nie ginie nikt postronny więc szafa gra i buczy. Na rozprawie sądowej, sędzia oskarża inspektora o bezprawne pobranie dowodów do sprawy przez co nie można nikomu postawić oskarżeń. Przełożeni mają już dosyć przemocy stosowanej przez inspektora, szkód jakie wyrządza.
Wreszcie pojawia się morderstwo, ofiarą okazuje się mieszkaniec San Paulo. Inspektor zmuszony jest do wyjazdu (w ramach zejścia ze świecznika, doprowadził do zawału serca szefa mafii, a ta chce zemsty), poprzez swoje zadanie, zostanie wplątany w sprawę na większą skalę. Film traci przez to, że akcja przenosi się do małego miasta. Metropolia dobrze wpływała na klimat, niestety ten się kończy wraz z zmiana lokalizacji. Zmniejsza się także czas kiedy na ekranie występuję Eastwood. Reżyser daje nam poznać sprawcę morderstw, jej przeszłość oraz okoliczności które zmusiły ją do vendetty. Niby dobrze, ale kolejny raz nie ma żadnej tajemnicy, widz dostaje wszystko na tacy i musi tylko obserwować jak detektyw łączy fakty i dochodzi do wniosku kto zabijał. Film trwa dwie godziny i naprawdę nie wiem po jaką cholerę tak długo.
Nie wyszło Clintowi, zdarza się najlepszym. Przyznam, że punkty musiałem rozdać za malutkie perełki (np automatyczne Magnum), jakoś muszę ratować reputację mojego ulubieńca. 5,5/10

piątek, 3 czerwca 2011

Strażnik prawa (1976)

The Enforcer (1976) – początek trzeciej części nie różni się za bardzo od pozostałych. Nieustraszony inspektor zupełnie przypadkiem przejeżdża obok sklepu, w którym bandyci przetrzymują zakładników. Żądają samochodu z policyjnym radiem aby mogli nim uciec z miejsca zdarzenia. Callahan nie myśląc zbyt długo, nie czekając na rozkazy z góry, daje im samochód, tyle że zbyt dosłownie. Wjeżdża swym brązowym wehikułem wprost przez okno wystawowe, załatwia sprawców napadu, nikt z zakładników nie ucierpiał, więc sprawa została załatwiona szybko i skutecznie.
Zwierzchnikom Harrego coraz bardziej zaczynają przeszkadzać jego metody, oraz idąc z biegiem czasu chcą zatrudnić w roli detektywów kobiety. Nie było by w tym nic złego, gdyby nie fakt, że inspektorami w wydziale zabójstw zostają ludzie bez doświadczenie, bez obycia z pracą na ulicy. Callahan dostaje nowego partnera, kobietę którą sam egzaminował, zajmującą się do tej pory papierkową pracą. Początkowo nie był zadowolony z nowego przydziału, ale jak to często bywa w takich sytuacjach, poznał się na partnerce i z czasem zaczął darzyć ja szacunkiem.
Przyszło im zmierzyć się z szajką, mianującą się wyzwolicielami narodu. Żądają od miasta (biedne te San Francisco, cięgle te okupy) kilku milionów dolarów, ponieważ jeśli nie dostana pieniędzy, zdetonują materiały wybuchowe i zrobią sobie strzelnicę na mieście.
Zdaję sobie sprawę, że w latach siedemdziesiątych nie przywiązywano tak ogromnej wagi do ochrony jak dzisiaj, ale żeby magazynu z bronią, amunicją i materiałami wybuchowymi pilnował jeden człowiek to przesada. Raz, że jeden to dodatkowo poczciwy staruszek, który wpuszcza przestępców, ubranych w uniformy firmy gazowniczej, pod pretekstem wycieku gazu. Twórcy zadrwili z widza i ciężko było im odbudować moje zaufanie. Później nie doświadczamy nonsensów na tak wielka skalę, ale tak prawdę mówiąc nie doświadczamy niczego. Akcja, jeśli tak można nazwać kilkadziesiąt minut nudnego dochodzenia, nie wciąga i toczy się najzwyczajniej w świecie. Dopiero pod koniec reżyser przypomniał sobie, że jest w San Francisco i ma do dyspozycji wyspę z legendarnym więzieniem Alcatraz. Tam właśnie ukrywają się szantażyści przetrzymujący burmistrza, których oczywiście odnajduje Brudny Harry i kolejny raz wymierza sprawiedliwość. Te kilka scen z więzienia osładza całość, nareszcie jest trochę napięcia i akcji. Niestety za mało by kogokolwiek przymuszać do oglądania, a już teraz wiem, że kolejna część jest jeszcze słabsza, ale to już w następnym wpisie. 6/10