wtorek, 31 grudnia 2013

Furman śmierci (1921)


Körkarlen (1921) – David Holm to moczymorda na pełen etat. To postać mająca wszelkie predyspozycje by stać się jedną z najokrutniejszych w historii kina. To człowiek, który na dzisiejsze czasy nie jest nikim przerażającym, nie morduje z zimną krwią, nie jest zagrożeniem na skalę światową to zwyczajny pijak, któremu ciężko być ojcem i mężem. Samo jego jestestwo w rodzinnym domu jest nie do wytrzymanie, co dopiero czyny jakich się dopuszcza względem domowników. Za którymś z razów, żona ucieka z dziećmi, a widzowi przyjdzie towarzyszyć Davidovi w jego poszukiwaniach. Nie będą one łatwe, nigdy nie są łatwe gdy na drodze staje furman śmierci...
Gdybym opublikował nitkę w 2021, mógłbym powiedzieć, że dzieło szwedów po 100 latach nie zestarzało się w ogóle. Dziś mogę powiedzieć to samo, tyle, że wydźwięk cyfry dziewięćdziesiąt dwa nie jest już tak spektakularny. Pomijając dywagacje na temat ile lat minęło od premiery filmy jeden fakt zostaje niezaprzeczalny: Furman śmierci to dzieło ponadczasowe, wyjątkowe i wybitne. Ponadczasowe, ponieważ posiada morał i uniwersalne przesłanie, odważnie czerpiąc z literatury ( podobieństwo do Dickiensowskiej Opowieści Wigilijnej nasuwa się samo). Wyjątkowe, gdyż zastosowane efekty specjalne (wtedy nie było chyb takiego terminu) nawet dziś potrafią wprawić widza w oniemienie. A wybitność tegoż dzieła przychodzi na myśl widzowi po jego zakończeniu, kiedy napisy końcowe pojawiają się na ekranie, w uszach brzmi przepiękna ścieżka dźwiękowa. Wtedy i jeszcze długo po zakończeniu seansu możemy delektować się obrazem, który wyprzedził swoją epokę. 10/10

sobota, 21 grudnia 2013

Iluzja (2013)


Now You See Me (2013) – lata temu oglądając występy Davida Copperfielda, godziłem się na oszustwo, łudziłem się, że w tym co robi artysta jest jakiś element, jeśli nie magii to przynajmniej tajemnicy. Dziś, dojrzalszy, mądrzejszy oglądając Iluzje (podczas seansu słowo iluzja nie pada ani razy - jestem tego prawie pewny - dlaczego więc polski dystrybutor tak właśnie nazywa film?) nie mogłem się pozbyć wrażenia, że wszechobecny omam, nie jest tym czego oczekiwałem. Założenie było proste ja drut, dobrze się bawić z świadomością przymusowego wyłączenia myślenia, by ów seans przetrwać bez większych zgrzytów.
Tak też zrobiłem i do pewnego momentu szło nawet całkiem nieźle. Ale (w tym przypadku ogromnych rozmiarów) teledyskowy montaż i fakt, że to co widzę na pewno nie może być tym co widzę, szybko zaczyna męczyć. Co innego rozwiązywać zagadki razem z bohaterami, a co innego być zmuszanym uczestnictwa w przekręcie, który musi być przekrętem, bo tak musi być. Więc film zamiast zaskakiwać, dręczy widza co krok swoją przewrotnością na siłę. To uczucie podobne do tego jakie towarzyszy mi w marcu. Wiem, że nadal może być zimno, wiem, że może spaść śnieg, aczkolwiek mam już serdecznie dosyć tego cholerstwa. 5/10

środa, 11 grudnia 2013

Cyrk (1928)


The Circus (1928) – po wspaniałym Brzdącu i jeszcze lepszej Gorączce złota mistrz nakręci filmy o Cyrku, dosłownie i w przenośni. Opowiada tutaj o życiu trupy cyrkowej, nieprzejednany szefie, nieszczęśliwej miłości oraz ukazuje społeczeństwo, które pragnie być zabawiane.
Cyrk to mały przystanek dla Chaplina, ponieważ ten film choć ma swój urok nie wyróżnia się zbytnio na tle jego największych dzieło. Ot zwykła historyjka o Trumpie, który musi sobie radzić, a że robi to w sposób niechcąco zabawny, tak i widzowi jest weselej. Obraz jak na lata dwudzieste XX nie jest przepełniony humorem splapstickowym, dominuje raczej sytuacyjny oraz Chaplinowska troska o losy kobiety, tej jedyne oczywiście. 
Chaplin chce bawić widza, jest do tego stworzony a Cyrk jest najlepszym dowodem na to, iż robi to w maniakalny sposób. Żeby było jasne, ponad godzinny seans ma swoje momenty i potrafi uradować, ale widać także, że komik musi się napracować by efekt jego dzieła był taki jaki pragnie. Postać szefa cyrku to prawdopodobnie pokrętne ukazanie siebie samego jako komika, to pokazanie z jakimi przeciwnościami musi mierzyć się artysta starający w tej branży. Ta postać jawi się jako rodzaj usprawiedliwienia dla swoich słabości i niedoskonałości, która jednak na samym końcu zostaje rozgrzeszona, a i sam twórca jest czysty. 7/10

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Drogówka (2013)


Drogówka (2013) – Smarzowski kolejny raz zabiera nas na wycieczkę po Polskiej ziemi. Tym razem zostaniemy zaznajomieni z środowiskiem policyjnym, ujrzymy przedstawiciela kościoła, który zapomina, pewnie całkowicie niechcący, o przykazaniach oraz będziemy mieli wgląd w tryby zarządzające potężnymi inwestycjami. Reżyser portretując nasze podwórko nie zapomina o tym, że widz lubuje się w zagadkach. Daje więc bohaterom ciekawy, ociekający alkoholem podkład, wplątuje ich w skomplikowane zażyłości i zostawia samym sobie.
Drogówka to film podzielny przez dwa. Pierwsza część w migawkach z telefonu, kamer przemysłowych i tych typowo filmowych, nakreśla historię i postacie biorące w niej udział. Jest ponuro, mało uczciwie, odpychająco ale do tego jako widz zdążyliśmy się przyzwyczaić w filmach rodaka. Druga odsłona to intrygujące śledztwo, prowadzone w pośpiechu, to dochodzenie, które musi się potoczyć w odpowiednim kierunku. Ta część to czynnik trzymający mnie przed ekranem. Bowiem świadomy warsztatu jakim posługuje się twórca, oczekiwałem od obrazu z 2013 czegoś więcej. Na szczęście dostałem to w rozwinięciu historii. Przyspieszenie narracji wpłynęło pozytywnie na film, składanie układanki, emocjonuje na tyle by po zakończeniu seansu jeszcze przez chwilę tkwić na Warszawskim posterunku z poczuciem wszechogarniającej bezsilności. 7,5/10

poniedziałek, 25 listopada 2013

Wiecznie żywy (2013)


Warm Bodies (2013) – to opowieść o nas samych, o społeczeństwie osamotnionym na własne życzenie, bo tkwiącym w wirtualnym świecie. Wiecznie żywy to także na nowo napisana historia Romea i Juli. Różnice, oprócz tych oczywistych wchodzących w skład  przemian kulturowych i innej czasoprzestrzeni, to takie, że pod koniec zakochana para żyje i ma się dobrze. Co z tego, że współczesny Montecchi charakteryzuje się blado sino cerą, niecodzienną dietą i kiedy postawić go obok zombie jest całkiem podobny.
Oglądając zwiastun tego filmu byłem zaskoczony, ale chętny do poznania całości. Po fakcie, odczucia były podobne do tych z trailera, ale to co działo się pomiędzy nie koniecznie można nazwać entuzjazmem. Już wyjaśniam. Historia zombie, który zaczyna odczuwać, staje się znowu człowiekiem już z założenia jest dziwaczna. Ta osobliwa fabuła w trakcie trwania seansu zagłębia się w rejony tak absurdalne i oderwane od realiów, że głowa mała. Jednak reżyser czuwający nad dziełem potrafił z tak irracjonalnego pomysłu wyciągnąć coś co chce się oglądać. Dzięki świetnej ścieżce dźwiękowej, gdzie na przemian słychać rockowe klasyki i współczesne brzmienia ten film wydaje się znośny, a po jego zakończeniu do znudzenia słucha się Hungry Heart, Bruc'a Springsteena, albo (do czego ja się absolutnie nie przyznaję) utworu Missing You autorstwa Jhona Waite. 
Dziwny to film. Chwilami sam się zastanawiałem dlaczego go oglądam, ale kiedy dotrwałem do końca i w uszach nadal brzmią rockowe kawałki nie słyszane od tak dawna, jestem skłonny wystawić Warm Bodies ocenę pozytywną. 6/10

czwartek, 21 listopada 2013

Fringe (2008-2013, sezon 5)

Fringe (2008-2013, sezon 5) – koniec. Po pięciu sezonach serial zakończył  działalność. Na swojej drodze napotkał wiele przeszkód (widmo kasacji, pojawiało się przed rozpoczęciem praktycznie każdego sezonu), ale twórcy szli w zaparte i udało im się dojść do końca, mam nadzieje, tak jak tego sobie życzyli. Fringe przez te wszystkie lata jawił się w moich oczach jako serial robiony za wszelką cenę z przeświadczeniem, że widz jest najważniejszy, że widzowi należy się solidne i przemyślane zakończenie. 
Trzynaście odcinków wieńczących dzieło to jedna misja, jeden wspólny cel. I choć wydaje się to jasne i klarowne nie widać tego od pierwszych minut. Początek sezony niestety bywa chaotyczny. Fan dzierżący w ręku pilota często musi korzystać z funkcji pauzy, by przypomnieć sobie linię fabularną, która tutaj jest niczym jazda na karuzeli z świadomością: czy wyłączyłem żelazko? Lecz kiedy wszystkie elementy układanki zaczynają do siebie pasować, można się wygodnie usadowić i czekać na finał, bo ten w tym sezonie jest najważniejszy. Jego istota napędza wszystkie odcinki i szczerze powiedziawszy jest tym czynnikiem przez który przymykamy oko na niedoskonałości, spore uproszczenia i dziury w scenariuszu. 
Podsumowując serial jako całość, jako 100 odcinkową przygodę, śmiało można wydać opinię, że jest wart obejrzenia.   Fringe to serial wyjątkowy i to nie tylko przez to jaką tematykę porusza. Za sezon 7/10, za całokształt 8,5/10.

środa, 13 listopada 2013

Kac Vegas III (2013)


The Hangover Part III (2013)Kac Vegas w Bangkoku to porażka w pełnym tego słowa znaczeniu, to film zmuszający do oświadczyn, że jeśli powstanie kolejna część nie można jej oglądać. Przyrzeczenie ważna rzecz, ale gdy zewsząd spływają pozytywne recenzje, należy przewartościować poglądy i samemu ocenić część z numerem trzy. Szczęśliwie już początek seansu nastraja pozytywnie i szybko zapominamy o drugiej odsłonie. Wstęp doskonale ukazuje przemianę jaką przeszedł obraz. Trzecia część to już nie opowieść o kretynach dla... mało wymagającego widza, ale rasowy film akcji. Wieńczące trylogię dzieło wymyka się z sztywnych ram i daje widzowi kilkadziesiąt minut zabawy na przyzwoitym poziomie.
Obraz z trójką na końcu to nareszcie nowy pomysł, a nie odcinanie kuponów. Tutaj reżyser stara się zrobić interesujące kino nie zapominając, że mamy do czynienia z komedią. Różnicę widać na pierwszy rzut oka. Twórca odchodzi od komizmu klozetowo-seksualnego wprowadzając gagi trudne w odbiorze ale zabawne, nie doprowadzające co krok do irytacji. W tej dziedzinie prym wiedzie Zach Galifianakis, jako Alan Garner. Ten mały, gruby, brodacz to postać trudna do skatalogowania. Jest osobnikiem przepełnionym sprzecznościami, posiadającym spojrzenie obłąkańca i niewiadomego pochodzenia charyzmę. To Alan napędza cały ten absurd, to jego postać tworzy atmosferę wypełnioną przyciężkawym, ale genialnym humorem. Kac Vegas 3 udowadnia, że jest dziełem mogącym istnieć bez dwóch poprzedzających części oraz przekonuje, że bawić można na różne sposoby. 7/10

poniedziałek, 4 listopada 2013

Filadelfijska opowiesc (1940)


The Philadelphia Story (1940) – młodzież pragnie nowości, żąda kina z fajerwerkami, super efektami specjalnymi i żeby to wszystko było okraszone humorem około seksualnym, niekoniecznie w sensie romantycznym. Takie czarno-białe przedstawienia jak The Philadelphia Story to nie ich bajka, to przeżytek dla starych ramoli. Nie mam żadnego dowodu na powyższą teorię, sugeruje się otaczającą rzeczywistością, a na to papiery mam.
Dlaczego zaczynam notatkę w tak poważnej nucie? Ano dlatego, że filmy w odcieniach szarości niosą z sobą wielką wartość i należy o tym pamiętać. Prezentowany tutaj obraz nie jest może kamieniem milowym w kinematografii, ale jest przykładem na to jak nakręcić wspaniałą komedią z elementami romansu, pożądania, która nie będzie odrzucała swoją wulgarnością. Ten film to także dotkliwy pstryczek dla naszej sfery plotkarskiej, mającej się za coś odkrywczego i nowoczesnego. O nie. Za oceanem już siedemdziesiąt lat temu organizowano imprezy pod publikę, pod media. Ludzie z pierwszych stron gazet byli zmuszeni uważać na to co mówią, z kim się pokazują itd. Nic odkrywczego, ale doskonale ukazuje ile jesteśmy w tyle za zachodem, jak świeże jest nasze podwórko plotkarskie.
Wracając do filmu, rudowłosa Katharine Hepburn, Cary Grant oraz James Stewart stworzyli fantastyczne trio. Mimo mozolnie rozwijającej się akcji, aktorzy nie pozwalają odejść od ekranu. Każdy z nich miał swoje zadanie i wykonał je wybornie. Hepburn kokietowała męską część widowni przez cały seans, nawet pod wpływem alkoholu jej postać trzymała fason i była urocza. Grant, jako głos rozsądku daje widzowi oparcie i nadzieję na idealne rozwiązanie galimatiasu jaki wytwarza się podczas trwania filmu. No i Jams Stewart w roli początkującego pisarza, potrafi rozbawić kinomana w najmniej oczekiwanym momencie. Wspaniałe dzieło, wspaniała historia 8/10

sobota, 26 października 2013

To już jest koniec (2013)


This is the End (2013) – poważnie, komedia roku? Jeśli tak, to albo ja nie mam poczucia humoru, albo klakierzy tegoż dzieła, oglądali je wieczorową porą budząc się rano z bólem głowy. Nie widzę innego wytłumaczenia. Nie przyjmuję argumentu typu: to przecież satyra na hollywoodzkie życie, więc musi być przepych i przesada. Bo choć pomysł na autoironię jest ok, tak rozwój fabuły z minuty na minutę staje się coraz bardziej żałosny. Odbiór historii staje się akceptowalny (w sensie bezkrytycznym), tylko pod wpływem nadmiaru kofeiny i cukru w krwi.
To już jest koniec, to film z dziedziny jeśli mnie lubisz jesteś cool, jeśli nie, schowaj swój smutek do szafy – siebie samego też możesz tam umieścić. Tak też się czułem. Do teraz siedział bym w ów szafie gdyby nie to, że płyta w odtwarzaczu sama się nie zmieni. Nie zaprzeczam, że obraz ma swojej momenty i potrafi chwilami, podkreślam chwilami rozbawić. Danny McBride oraz Michael Cera wykorzystali swoje pięć minut na ekranie w sposób znakomity. Ich epizody to także totalne przegięcie, ale trwające na tyle krótko, że nie potrafiło zmęczyć. Szkoda, ze nie można tego powiedzieć o reszcie składu aktorskiego. 
Zmęczenie materiału, ujeżdżanie jednego konia w nieskończoność to hasła przewodnie idealnie opisujące film. Można się pośmiać, można stwarzać irracjonalne sytuacje, które w swym szaleństwie są zabawne, ale trzeba znać umiar. 5/10

środa, 16 października 2013

Star Trek: Następne Pokolenie (1987-1994, sezon 3)


Star Trek: The Next Generation (1987-1994, sezon 3) – przy opisywaniu poprzedniego sezonu wspomniałem, że kończący epizod nie wyróżniał się niczym szczególnym, za to sam sezon był wyśmienity. Trzeci natomiast ma odwrotną tendencję. Ostatni odcinek serii to świetne i emocjonujące widowisko (będące tylko częścią pierwszą opowieści, dziś mając przygotowane DVD z czwartym sezonem rozwiązanie problemu znałem już po 45 minutach, ale współczuje tamtejszej publiczności, która musiała dłużej czekan na emisje w tv) kończące sezon przeplatany epizodami stojącymi na różnym poziomie. Średnia i tak wypada przyzwoicie, aczkolwiek zdarzały się momenty nudy, a historie prezentowane przez scenarzystów bywały mało wciągające. Tyle, że w tym przypadku trzeba usprawiedliwić twórców. Stworzyli bowiem 26, tak dokładnie dwadzieścia sześć ponad czterdziesto minutowych odcinków, co na dzisiejsze standardy jest liczbą znaczną, więc i lekki spadek formy jest zrozumiały.
Trzeci sezon to w dalszym ciągu opowieść o odkrywaniu, poszerzaniu granic wszelkiego typu. Tutaj, podobnie jak w poprzednim sezonie spotkamy Q, starającego się wywrócić świat do góry nogami oraz poznamy bezlitosne oblicze Borg. Odcinki z tymi postaciami niezmiennie należą do najlepszych, ale jest jeszcze kilka równie wybitnych, więc zapraszam na ten długi ale i owocny sezon. 7,5/10

środa, 9 października 2013

W ciemoność. Star Trek (2013)


Star Trek Into Darkness (2013) – druga część „nowego” Treka to tak naprawdę pierwsza (magia kina), poprzedzająca wydarzenia z obrazu Gniew Khana (1982), gdzie kapitan Kirk ma do wyrównania rachunki z potężnym przeciwnikiem. Teraz w XXI wieku, za sprawą dosyć zawoalowanych okoliczności poznajemy przyczyny tegoż spotkania. 
W dalszym ciągu słysząc kapitan Kirk, Spock czy też kiedy wspomina się o doktorze mam na myśli aktorów wcielających się w te role jako pierwsi. Nowe pokolenie nie jest jak stara gwardia z Wiliamem Shatnerem na czele, ale powoli (w końcu to dopiero druga odsłona) zaczynam się do nich przekonywać. Symbolicznym łącznikiem miedzy starym, a nowym, między tym co wielbimy, a tym co chcemy wielbić jest postać w jaką wciela się Simon Peg. To jego rola, jego postać przyzwyczaja widza do nowej odsłony statku Enterprise, co dla zatwardziałych fanów nie jest łatwe.
Star Trek: W ciemność, to pomijając nostalgię za czasami gdzie świadomość o szkodliwości i niebezpieczeństwie pewnych substancji nie była pospolita, jest całkiem udanym filmem. Jasne, że twórcy posiłkują się amerykańskim przywiązaniem do najnowszej historii, ale zwyczajny europejczyk także da sobie z nią radę. Kto w końcu nie pamięta wydarzeń z 11 września, które wyglądały łudząco podobnie do ostatnich sekwencji w filme. Twórcy ID wykorzystali także inny motyw z historii działań około wojennych, kiedy w drugiej części filmu jeden z bohaterów zostaje uwięziony w skażonym radioaktywnie pomieszczeniu. Jednoznacznie przywodzi to na myśli obraz K-19 i wydarzenia 1961 roku. Nie mnie decydować czy to  rodzaj hołdu dla załogi Radzieckiego okrętu  podwodnego, czy tylko zapożyczenie, ale z pewnością to ukłon w kierunku tegoż wydarzenia. 
Wspaniałe widowisko. Na seans zaprasza zagorzały fan oryginalnego Star Treka. 8/10

wtorek, 1 października 2013

Star Trek: Wojna o pokój (1991)


Star.Trek.VI: The Undiscovered Country (1991) – dziś, ciężko sobie wyobrazić sytuację by któraś z filmowych serii liczyła ćwierć wieku (z małymi wyjątkami oczywiście). Co jeszcze bardziej nieprawdopodobne, w tym czasie nie uległa zmianie ekipa aktorska. Początkowo w telewizji później na dużym ekranie, ta sama obsada zabierała widza na tułaczkę po bezkresnym kosmosie. Co prawda niektórzy aktorzy już do końca swoich dni zostaną jedną z postaci Treka, aczkolwiek na ekranie nigdy nie dali tego odczuć, role zawsze były zagrane na 100 procent. Twórcom nie przeszkadza czas działający na niekorzyść aparycji artystów, tu nie o to chodzi. Większe znaczenie ma charyzma postaci ich prawdziwe zaangażowanie.
Pożegnalny „odcinek” rozprawia się z ważnym momentem w historii Federacji. Dochodzi bowiem do zawieszenia broni między Federacją a Klingonami. Współpraca zaczyna się w sposób odwrotny do zamierzonego. Podczas eskorty Klingońskiego statku przez Enterprise dochodzi do tajemniczego ataku, ginie ważna osobistość w szeregach nowego sprzymierzeńca, a za zbrodnię oskarżony zostaje kapitan Gwiezdnej Floty.
Wojna o pokój z godnością żegna się z widzem. Film posiada wszystkie elementy, które w poprzednich dziełach zadziałały. Niegłupia fabuła połączona z specyficznym humorem sprawdza się po raz kolejny. Szósta fabularna odsłona serii to pożegnanie się z dotychczasową obsadą. Seria miała kilka potknięć, ale żadne z nich nie dotyczyło obsady, ta zgrana paczka przyjaciół nigdy nie dała po sobie poznać, że ma dość i za to wielkie podziękowania! 7/10

środa, 18 września 2013

Star Trek V: Ostateczna granica (1989)


Star Trek V: The Final Frontier (1989) – piąta odsłona fabularnych przygód załogi statku Enterprise to opowieść o poznaniu początku istnienia wszelakiego bytu. Jams T. Kirk w odmiennych dla siebie okolicznościach (bo pod przymusem, któremu musi ulec) zmierza ku planecie, jakkolwiek by to irracjonalnie nie zabrzmiało, zamieszkanej przez Boga. Nad cała operacją czuwa nad wyraz rozumny Volcan, buntownik, kierujący się w swym życiu emocjami, a nie logiką, co jest przecież podstawową wartością tegoż gatunku. 
Szukanie korzeni, chęć odpowiedzi na podstawowe pytanie skąd się wzięliśmy i po co?, to niebezpieczny temat. Twórcy szczęśliwie nie obrali drogi religijnych dewotów, chcących nawracać ludzkość, ale też nie zrobili niczego innego. Bowiem kolejna część Treka, tym razem w reżyserii Williama Shatnera prezentuje się słabo. Reżyser podtrzymuje atmosferę znaną z poprzednich filmów, świetnie oddaje ducha załogi zaciekle walczącej z każdą napotkaną przeciwnością, ale chyba nie czytał scenariusza zanim zabrał się za kręcenie Ostatecznej granicy. Pal licho, że fabuła jest maksymalnie na czterdziestominutowy odcinek serialu, jej główną wadą jest nuda. Gdyby nie znajomość tematu i niczym nie zachwiana radość obcowania z załogantami statku, można odczuć, że przy tej produkcji zabrakło pomysłów na jej realizacje. Niestety tym razem historia nie toczy się sama, potyka się o własny ogon i nic dobrego z tego nie wynika. 5/10

wtorek, 10 września 2013

Niesamowity Spider-Man (2012)


The Amazing Spider-Man (2012) – w przypadku człowieka pająka Hollywood potrzebowało tylko dziesięciu lat by zresetować serię. Twórcy idąc na łatwiznę narazili się fanom serii, nadepnęli na odcisk każdego fana kina, który ceni sobie pomysł i inwencję. Nawet ja, mając Parkera za dziwny wybryk świata komiksu, poczułem się oszukany i zlekceważony. 
Rzucając ambicję w kąt, na przeciw samemu sobie, zdecydowałem się na seans Niesamowitego Spider-mana i zwrócić  honor twórcom. Bowiem obraz o zadręczanym przez szkolnych kolegów chłopaku, który szczęśliwie zyskał nadludzkie moce to nowa jakość w kinie o superbohaterach. Marc Webb dokonał rzeczy niesłychanej odgrywając na nowo losy Spider-Mana. Zrobił to z dystansem, humorem i bez wszechobecnego (ostatnio) mroku i zła. Dzieło z 2012 roku to opowieść nadająca bohaterowi o lepkich rękach/nadgarstkach ludzkiej twarzy. Wreszcie widz może uczestniczyć w przemianie zahukanego chłopca w obrońcę ludzkości, na sto procent. 
Reżyser ukazując młodzieńca, przemieszczającego się po mieście w sobie tylko znany sposób, odbierającego na jednym z dachów  komórkę od ciotki z zadaniem kupienia ekologicznych jajek, daje jasno do zrozumienia, że odbiorca wiadomości to swój człowiek. Ta scena genialnie ukazuje poczucie humoru twórców i jednoznacznie ociepla wizerunek nowego odtwórcy głównej roli człowieka pająka. Polecam z czystym sercem, jeśli już resety to tylko takie! 7,5/10

wtorek, 3 września 2013

Sztanga i cash (2013)


Pain & Gain (2013) – uzyskałem ból, zyskałem cierpienie, zdobyłem boleść... Te pokrętne zwroty wynikają z dosłownych tłumaczeń słów pain oraz gain i one w pełni oddają samopoczucie podczas seansu. Sztanga i cash (mieszanie dwujęzycznych słów w tytule przez dystrybutora to nieporozumienie) to film z zmarnowanym potencjałem, to dzieło chcące popisać się mięśniami, żal, że ów wspaniałe kształty zostały oparte na przeterminowanych sterydach. Naprawdę szkoda tej historii, jej tragizm można było przekazać na różne sposoby, niestety wybrano ten najbardziej chaotyczny i nijaki. I tak mamy przed sobą kilkadziesiąt minut z rzadka zjadliwego humoru, obserwujemy amatorów robiących co krok karygodne błędy, zgraje degeneratów których poczynania nie potrafią nas wzruszyć. 
Twórcom nie pomogli także aktorzy grający główne role, co więcej pogrzebali ten film całkowicie. Najlepszym z trójki głównych bohaterów był Dwayne Johnson, którego jakoś można tolerować na ekranie. Mark Walhberg (z całą sympatią dla niego) miał za dużo do zagrania i to go zniszczyło. Każda scena z jego udziałem w której trzeba pokazać emocje, odkryć się przed widzem wypada bardzo blado i sztucznie. Z uprzejmości nie będę wspominał o Anthony Mackie, bo ten to mnie denerwował nawet jak się nie odzywał. Jedynym wartym wspomnienia interesującym akcentem były postacie odegrane przez aktorów takich jak Ed Harris i Tony Shalhoub, ale to za mało by móc się cieszyć z całości.  5/10

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Niepamięć (2013)


Oblivion (2013) – to fantastyczny przykład na to jak magiczne i ogłupiające potrafi być kino. Bo kiedy w jednej z pierwszych scen przyjdzie widzowi delektować się umięśnionym torsem głównego bohatera, ciężko się nie zastanawiać nad słusznością tej sceny. Dlaczego? Kto śpi przykryty mając spodnie z piżamy, a góry brak? Gdzieś pośrodku filmu reżyser daje popis swojej próżności, bądź ulega potrzebom rynku, bowiem bez żadnego powodu rozbiera do podkoszulka Olgę Kurylenko. W tym przypadku nie ma nad czym dyskutować bo i widok przyjemny i scena pełniejsza, zaznaczam tylko fakt sztucznego uatrakcyjniania obrazu. No i chyba najbardziej widoczna iluzja, to kadry z głównymi bohaterami. Tom Criuse ma o 5 centymetrów mniej od urodzonej w ZSRR aktorki, a za sprawą sprytnej pracy kamery, odpowiedniej perspektywy, jakoś tego na ekranie nie widać.
Niepamięć to obraz nad którym można się znęcać do upadłego, bo i historia słaba i aktorstwo nie prezentuje się w najjaśniejszych barwach, ale mimo tych wad dzieło pod przewodnictwem reżysera o swojsko brzmiącym nazwisku (Joseph Kosinski) ma coś do zaoferowania. Magnesem powodującym ślinienie się przed ekranem jest perfekcyjna współpraca autora zdjęć (Claudio Miranda ponownie spisał się wyśmienicie) z niewidocznymi dla szarego zjadacza chleba efektami specjalnymi. Przez cały seans ani razu nie przyszło mi na myśl, że mam do czynienia z sztucznie wygenerowaną rzeczywistość, spędziłem dwie godziny ciesząc swoje oczy. Ujmuje w tym filmie fakt, iż zniszczona planeta nie jest ukazana w szarych postapokaliptycznych barwach. Miranda świetnie obrazuje przemijający czas, ilustruje w naturalny sposób wydarzenia sprzed lat, przy okazji nie atakując widza mnogością szczegółów, stawiając na prostotę. 6/10

niedziela, 11 sierpnia 2013

Kochankowie z Księżyca (2012)


Moonrise Kingdom (2012) – twórca Fantastycznego pana Lisa zaprasza widza do swojego, nie tak do końca zwyczajnego świata. Tym razem mamy do czynienia z żywymi aktorami, choć pewna teatralność i sztuka dla sztuki (w dobrym tego słowa znaczeniu) pozostaje nienaruszona.  Wspólny mianownik to banalna historia, która dzięki niecodziennym środkom prezentacji staje się pasjonująca, która z każdą chwilą sprawia, że widz staje się częścią opowieści. Co więcej chce w niej uczestniczyć, ponieważ tutaj każdy znajdzie coś co przeżył jako nastolatek, chciał zrobić albo nie zrobił i teraz pozostaje mu tylko kibicowanie bohaterom.
Tytułowi „Kochankowie z księżyca”, Sam i Suzi, to młodzi ludzie, którym ciężko egzystować w społeczeństwie. Są zaprzeczeniem młodzieńczej naiwności i szaleństwa, to autsajderzy chodzący własnymi drogami. Los dał im się spotkać, błyskawicznie porozumieć i zaplanować wspólne życie. Na misterny plan złożyły się: ucieczka Suzi z rodzinnego domu; rezygnacja Sama z skautingu oraz wyruszenie w wspólną podróż ku wolności. A to wszystko na wyspie stojącej na drodze huraganowi, który to sprawi, że opowieść staje się jeszcze bardziej dramatyczna.
Obraz Andersona to dzieło intrygujące, traktujące błahą opowieść w wyjątkowym stylu. Reżyser dokonuje kilku ciekawych zabiegów. Bawi się perspektywą, kadruje w taki sposób, że ta sama sceneria, tylko za sprawą ruchu kamery, wygląda zupełnie inaczej. Daje aktorom rekwizyty, które potrafią wzbogacić postać, nadają scenom z ich udziałem większej ekspresji. No i w końcu zatrudnia aktorów z pierwszej ligi, traktujących ten występ nader poważnie. Kreacje jakie prezentuje Edward Norton, Bruce Willis, Frances McDormand czy też Bill Murray dają widzowi sporo radości i wspaniale urozmaicają seans. 7,5/10

sobota, 3 sierpnia 2013

Hansel i Gretel: Łowcy czarownic (2013)


Hansel and Gretel: Witch Hunters (2013) – Jaś i Małgosia goszczą w naszej świadomości jako piękna bajka. Owa baśń braci Grimm, jak i wiele innych ich autorstwa, w XXI wieku nabiera nowego kształtu. Reżyser bez większego skrępowania odziera ją z dziecinnej naiwności i ukazuje widzowi brutalną, mroczną, przesiąkniętą złem rzeczywistość. Demonstruje świat, którego interpretacja zmienia się z wiekiem czytelnika, środowisko, które mimo iż kiedyś wydawało nam się kolorowe z bohaterami o określonej moralności nagle przestaje istnieć...
Tommy Wirkola zaprezentował się szerokiej publiczności w 2009 roku za sprawą świetnej czarnej komedii Dead Snow. Twórca w obrazie z 2013 roku idzie tą samą drogą, tyle, że ma do dyspozycji hollywoodzkich aktorów, większy budżet i jeszcze bardziej wybujałą fantazję (Wirkola to także twórca scenariusza do Hansel and Gretel). Na swój sposób przerabia klasyczny utwór, ubarwia go do granic możliwości i trzeba przyznać, ze robi to z wielką wprawą.   Jego wizja świata z czarownicami i czarodziejkami (czarownice to panie praktykujące czarną magię, natomiast czarodziejki to poczciwe, dobre, bez ohydnego nalotu na zębach kobiety posiadające magiczną moc), trolami i bronią rodem z „Facetów w czerni” jawi się widzowi jako widowisko nastawione na zabawę, Co prawda szalona imprez ma kilka potknięć, momentów do przemilczenia ale w ogólnym rozrachunku potrafi umilić czas. 6,5/10

niedziela, 21 lipca 2013

Dopóki piłka w grze (2012)


Trouble with the Curve (2012) - „Problem z podkręconą”, przepraszam „Do póki piłka w grze” (który to już raz  dystrybutor zdradza większą część fabuły?) jest obrazem tak bardzo schematycznym, że wieczora higiena jamy ustnej wydaje się nie lada przygodą. W fabule na próżno szukać nowinek, nie ma tutaj dosłownie ani jednej iskierki dającej nadzieje na nową jakość w kinie traktującym sport jako filozofie życiową. Twórcy godząc się na tak mało wyszukaną historię, poklasku szukają w innym miejscu. Okazuje się bowiem, że ograny do bólu motyw można uatrakcyjnić zatrudniając wyśmienitych aktorów, że role obsadzone z głową, pisane pod konkretnych artystów to strzał w dziesiątkę. I tak mamy tutaj Clinta Eastwooda jako tetryka z wiecznie skwaszoną miną oraz Amy Adams, kobietę idealnie dowodzącą własną karierą zawodową, ale zagubioną w życiu prywatnym. Osobę, szukającą miłości, akceptacji, odpowiedzi na pytania zadawane sobie od lat. Towarzyszy im poczciwy John Goodman i jak zawsze przebojowy i wyluzowany Justin Timberlake. Ta czwórka ciągnie film i minuta po minucie przekonuje widza, że jednak warto poświęcić te kilkadziesiąt minut na seans. 
Robert Lorentz prócz gry zespołowej z pałkarzami, łapaczami, skórzanymi rękawicami i home run'ami (nie potrafię zrozumieć fenomenu tego sportu w US) eksponuje problem przemijania, bezceremonialnego zastępowania starego nowym. Odsłania w prostym jak drut filmie, że dzisiejszy sport to numerki, tabele i statystyki, że postęp i nowoczesne techniki rekrutacyjne nie zawsze mogą dostrzec prawdziwy talent. Jednoznacznie uświadamia widza, że sport to biznes, brudny jak każdy inny. 7/10

poniedziałek, 15 lipca 2013

Pokłosie (2012)


Pokłosie (2012) – na najmłodsze dziecko Władysława Pasikowskiego można spojrzeć na dwa sposoby. Pierwszy i ten najbardziej oczywisty to weryfikacja obrazu jako takiego. Pokłosie to przecież sztuka dla widza i tak trzeba ją oceniać. Tyle, że w tym przypadku temat porusza tak wiele serc, że ocenie musi podlegać także fabuła, jej wydźwięk i morał.
Na początek strona mało kontrowersyjna, aczkolwiek dostarczająca nie mniej emocji. Pasikowski stworzył świetny thriller, powoli i z rozsądkiem odkrywając przed widzem fakty składające się na historię. Odkrywanie kolejnych faktów to interesujący proces, który może nie wymyka się spod linii obranej przez Polskich twórców, ale siłą rzeczy jest naturalną drogą opisującą nasze podwórko. A najistotniejsze w tym jest to, iż reżyser nie robi niczego na siłę, nie dołuje widza z premedytacją maniaka, zwyczajnie trzyma go w garści i im bliżej końca daje powody do przemyśleń.
Przepychanki na temat antypolskiego wydźwięku filmu są dla mnie zrozumiałe. To oczywiste, że widząc jak krajan morduje niewinnych ludzi (narodowość, religia, kolor skóry jest mało istotny w tym momencie) można poczuć się niekomfortowo. Tyle, że odbiór tej samej treści może być z goła inny. Jedni pomyślą, że Pasikowski to zdrajca, będą zbulwersowani jego światopoglądem. Natomiast inni ujrzą w opowieści przestrogę, zrozumieją iż takie czyny podczas wojny, gdzie mało kto jest czarny albo biały się zdarzały. Teraz mamy o nich pamiętać i nie dopuścić do powtórki. Powstała wokół filmu otoczka skandalu i nienawiści świadczy tylko o tym jak mało potrafi dostrzec społeczeństwo, a te skrajne emocje dobitnie pokazują jak wiele jeszcze jest do zrobienia... Za film, za całość 8/10

piątek, 5 lipca 2013

Merida Waleczna (2012)


Brave (2012) – siadając do pisania tej notki, pierwsze co przychodzi na myśl to fryzura głównej bohaterki. Raz, że to ogromna burza rudych loków, dwa, że jest ona wszechobecna i na swój sposób zabawna. Następnym nasuwającym się wnioskiem jest morał o wzajemnych interakcjach rodziców z dziećmi, wymagań wobec swoich pociech i ambicji dzieci, które często pragną czegoś innego aniżeli rodzice. No i trzeci fakt wynikający z tej opowieści to przestroga dla naszych pragnień, aby pamiętać, że mogą się spełnić i to w sposób jaki byśmy się tego nie spodziewali. 
I to by było na tyle. Niestety największa radochę przy tym seansie miałem z tego, że oglądałem go z dzieckiem, bo sam film przelatuje bez większych emocji. Kilka zabawnych scen, odrobina przygody, szczypta czarów i kilkadziesiąt minut  w kolorowych obrazów. Ciężko było wczuć się w poczynania głównej bohaterki. Od początku wiadomym było, iż metamorfoza matki Meridy musi zostać odwrócona. Historia prowadzona liniowo, bez fajerwerków, tajemnic, zagadek do rozwiązania w tym przypadku skutkuje brakiem empatii z postaciami i samą opowieścią.
Co ciekawe, twórcom udało się wpłynąć na mojego syna. Już jakiś czas po wspólnym oglądaniu okazało się, że zrozumiał fabułę, zauważył, że motywy Meridy były niewinny, a przebieg wydarzeń zwyczajnie wszystkich zaskoczył. Więc jakiś pozytywny aspekt tegoż spektaklu był!. 6/10

sobota, 22 czerwca 2013

Życie Pi (2012)


Life of Pi (2012) – tytułowego Pi poznajemy jako chłopca, który musi stawić czoła brutalnej rzeczywistości. Jego życie zostało naznaczone przez niefortunnie brzmiące imię, dające szkolnym kolegom pole do popisu. Ten fakt nie zdominował jednak Pi, co więcej dał mu siłę i wiarę, że można zapracować na lepiej brzmiącą ksywkę. Z resztą determinacja i bój o przetrwanie to główny motyw filmu. Nasz bohater, już jako nastolatek, wyrusza z rodziną i rodzinnym interesem do Kanady. Podróż statkiem zostaje nagle przerwana przez ogromny sztorm, w wyniku czego chłopak traci rodzinę i zostaje jedynym ocalałym. Koniec końców Pi ląduje na łodzi ratunkowej z osobliwą załogą w której skład wchodzi hiena, orangutan, zebra oraz tygrys. 
Obraz wyreżyserowany przez Ang Lee, nie przekonuje mnie zupełnie od strony fabularnej. Nie czułem mistycznej otoczki, nie potrafiłem dać wiary w symbolikę. Rozważania na temat, czy historia jest prawdziwa, czy to tylko wymysł bohatera, czy w końcu to opowieść przepełniona metaforami, iluzją także nie obeszły mnie w ogóle. Szczęśliwie, strona wizualna stworzona przez Claudio Mirande zapiera dech w piersiach i choćby tylko dla wizualnej uciechy warto zobaczyć ten film. Operator wspaniale ilustruje tak jednostajny pejzaż jakim jest morze. To obrazy przyciągają jak magnes i tworzą niepowtarzalny klimat. Niestety to za mało by na dłużej zagościć w świadomości widza. 6/10

środa, 12 czerwca 2013

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968)


Once Upon a Time in the West (1968) – scena otwierająca film trawa kilkanaście minut. Padają w niej trzy zdania, nic się nie dzieje. Bohaterowie czekają na pociąg, natrętna mucha denerwuje jednego z nich, czekają. Wreszcie lokomotywa wtacza się na stacje, zatrzymuje się, nikt nie wysiada. Słychać tylko pracujący w rytm ludzkiego serca kocioł. Atmosfera robi się duszna, gęstnieje niczym melasa kiedy nagle naprzeciw siebie staje kilku mężczyzn. Gdy jeden z nich wypowiada swoją kwestię, zawartą w kilku słowach, a mówiącą wszystko film zaczyna się na dobre.
Ten cudownie przydługawy początek definiuje w zasadzie cały film. Reżyser daje widzowi do zrozumienia, że oddaje w jego ręce dzieło kompletne, ponadczasowe, wychodzące po za ramy westernu, będące czymś więcej aniżeli opowiastką o ludziach na dzikim zachodzie. Sergio Leone zawarł w swoim filmie treści uniwersalne, tak pokierował fabułą by trzymała za gardło do napisów końcowych. Zrobił to za pomocą standardowych środków przekazu, tyle, że jego wizja bez bezsprzecznie błyskotliwa, porywająca jest objawieniem geniusza reżysera, a sam film słusznie należy do jednego z największych dzieł kinematografii. 
W „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” każdy składnik sztuki filmowej pasuje do siebie, ale potrafi także zaistnieć osobno. Plenerowe zdjęcia są tak skadrowane, że co chwila można by z nich wyciąć piękny obraz, zawiesić na ścianie i zastanawiać się cóż to za artysta go stworzył. Albo sceny bez dialogów z akompaniamentem muzyki także tworzą coś na kształt pięknego, ambitnego teledysku. Wystarczy zobaczyć kilka minut, fragment wyrwany z kontekstu, a i tak domyślimy się co twórca chciał przez to powiedzieć. No i oczywiście muzyka autorstwa Ennio Morricone, będąca niczym klej, spajający wszystko w jedną olśniewającą, rewelacyjną całość. Niezapomniane wrażenia, zapraszam do oglądania! 10/10

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Ralph Demolka (2012)


Wreck-It Ralph (2012) – wytwórnia Disneya zabiera nas tym razem do świata gier komputerowy, do salonu gdzie znajdują się automaty mające kilka dekad na karku, jak i te bardziej współczesne maszyny z nienaganną grafiką. Tytułowy Raplh, należy do starej gwardii, składa się z kilku pikseli i jest antybohaterem, co po kilkudziesięciu latach zaczęło mu doskwierać. Chce zmienić swój profil, chce być pozytywny i mieć normalne życie. Tak, tak życie. Ponieważ
aktywność cyfrowych bohaterów nie spada kiedy człowiek zamyka salon. Tam w czeluściach elektroniczny podzespołów sporo się dzieje. Postacie przemieszczają się między grami, chętnie korzystają usług Tapper, który w profesjonalny sposób podaje chmielowy napój, czy też chodzą na spotkanie anonimowych antybohaterów by wyżalić się Packmanowi, pełniącego rolę gospodarza i powiernika.
Twórcy obrazy, serwują widzowi standardową śpiewkę o potrzebie zmian, ich konsekwencjach, by w końcu dojść do wniosku, iż najważniejsze jest to by żyć zgodnie z swoimi zasadami. To co mnie urzekło w tej produkcji, oprócz oczywistych przesłanek, to właśnie fakt uzmysłowienia młodszej widowni, że w świecie gier nie zawsze było tak jak dziś. Bezprzewodowy pad nie był normą, za granie trzeba było słono płacić i przede wszystkim wirtualny świat nie był na wyciągnięcie ręki, potrzeba było więcej fatygi niż dziś by w nim uczestniczyć, a zgrabne posługiwanie się śrubokrętem było istotnym atrybutem gracza. Ralf demolka to ukłon i podziękowania za to co już było w świecie gier, za kultowe wydawnictwa tkwiące w naszej świadomości do dziś. Ale to także ukazanie, że nowe jest nieuniknione, że nieuchronnie wchodzi w nasze życie, ale dużo lepiej w nim uczestniczyć mając świadomość historii.
By zachęcić do oglądanie wspomnę jeszcze o bardzo dobrym dubbingu, bo ten znowu się sprawdził. Jolanta Fraszyńska idealnie wpasowała się w rolę, a Olaf Lubaszenko wychodzi na aktora którego lepiej słuchać aniżeli oglądać. 7/10

piątek, 24 maja 2013

Hobbit: Niezwykla podróż (2012)


The Hobbit: An Unexpected Journey (2012) – byłem jednym z tych co pukali się w czoło słysząc o planach Jacksona, że  ekranizacja Hobbita będzie podzielona na trzy części. Podzielałem zdanie wielu, iż jak to? Jedna książka, równa się trzy filmy, a trzy publikacje pisane doczekały się tyleż samo filmów? Wniosek mógł być tylko jeden: wyciągnąć od widza ile się da, przecież fan Śródziemia odda każdą złotówkę, dolara, euro by móc kolejny raz zakosztować przygód pod przewodnictwem Gandalfa.
Bilbo Baggins, jak każdy Hobbit, to domator z krwi i kości, to członek społeczności, która nie wychyla się za bramę swojego ogródka, a chęć do poznawania nowego nie istnieje. Jednak życie, dla tego konkretnego niziołka, napisze inny, obfitujący w nieoczekiwane zwroty akcji, scenariusz. Bilbo zmierzy się z wyprawą, której konsekwencje będzie pamiętać po kres swych dni.
Oglądając pierwszą odsłonę Hobbita w domowy zaciszu, ominął mnie chaos jaki towarzyszył obrazowi w związku z zastosowaniem innowacyjnej metody wyświetlania obrazu. Wiec bez zbędnych 48 klatek na sekundę mogłem bez stresu o novum w kinie, zasiąść przed ekranem i delektować najnowszym dziełem Petera Jacksona. Tak, delektować, to dobre słowo, ponieważ prawie trzy godziny spędzone z krasnoludami, Gandalfem i Bilbo to ekscytująca podróż, która nawet na minutę nie pozwala zapomnieć, że oglądamy ekranizację genialnej książki. Rozbudowana fabuła pozwala widzowi poznać każdy, nawet najmniejszy niuans czekającej go eskapady. Tutaj sceny dzielą się na minuty, nie sekundy, w tym miejscy możemy zapomnieć o karkołomnym pędzie do celu. Dotrzemy tam, o to możemy być spokojni, na wszystko przyjdzie kolej. Forma w jakiej reżyser prezentuje opowieść może przeszkadzać tym co mają pretensję do morza, że szumi, a uradować tych którzy podczas gdy fale rozbijają się o plaże, czerpią garściami z tego co daje przyroda. Zapraszam i czekam na więcej! 8/10

czwartek, 16 maja 2013

Star Trek: Następne pokolenie (sezon 2)


Star Trek: The Next Generation (1987-1994, sezon 2) – finał sezon, w odróżnieniu od dzisiejszych serialowych hucznych końcówek nie odznaczał się niczym ciekawym i śmiało można powiedzieć, że był najsłabszym odcinkiem z całego sezonu. Szczęśliwie był to tylko wyjątek od reguły, bowiem odcinki emitowane pod koniec lat osiemdziesiątych to kopalnia błyskotliwych pomysłów, ciekawych rozwiązań i inteligentne wykorzystanie możliwości jakie daje świat sci-fi. 
Oglądanie drugiej odsłony Następnego Pokolenia przebiega nadzwyczaj gładko i przyjemnie. Oglądając odcinek za odcinkiem zatrzymałem się dopiero na dziesiątym z przeświadczeniem, że tutaj coś twórcom nie wyszło. To coś to  metamorfoza jednej z postaci w stwora, jak i sama poczwara, wywołująca raczej śmiech u widza aniżeli przerażenie. Dalej było już tylko lepiej, do samego końca nie odnotowałem większych wpadek, dłużyzn czy nudy. Co więcej, zaskoczył mnie występ Whoopi Goldberg (nie tyle aktorstwo, co sama niespodziewana obecność na pokładzie USS Enterprise), oraz po raz wtóry nie mogłem wyjść z podziwu dla fantazji z jaką scenarzyści podchodzą do tworzenia i pisania roli oponentom, którym przyjdzie się zmierzyć z załogą pod dowództwem kapitana Picarda.
A jeżeli miałbym wskazać najlepszy odcinek serii, to byłby to ten z numerem 16, o wiele mówiącym (dla znających temat oczywiście) tytule Q. Tym razem osobowość, wszechobecny byt zabiera ekipę Enterpris'a w daleką podróż po kosmosie w rejony gdzie można spotkać jedną z najgroźniejszych ras w galaktyce, Borga.  Fakt, że strona wizualna nie jest tak mroczna, a klimat tak ciężki jak w kilku odcinkach serii Voyager, to jednak na pochwałę zasługuje sam fakt wplecenia w opowieść tak potężnego rywala. Ów zabieg daje widzowi wiele radochy, czyni odcinki emocjonującymi, bardziej dramatycznymi, a takich podobnież należy się spodziewać w następnych sezonach. 8/10

środa, 8 maja 2013

Mroczny Rycerz powstaje (2012)


The Dark Knight Rises (2012) – Mroczny Rycerz chodził za mną od dłuższego czasu... Bo kiedy rodzinka zacięcie pokonywała kolejne etapy gry z człowiekiem w masce z klocków Lego, ja miałem pisać notkę o filmie. Nie poszło mi najlepiej, kiedy oni dotarli do 98% gry, ja nadal nie stworzyłem niczego o fabularnych dokonaniach „nietoperza”. Jedynym słusznym wyborem w tej sytuacji było powtórne zapoznanie się z dziełem Nolana. 
Drugi seans objawił kilka mankamentów sztuki, dobitnie pokazał, że choreografia walk pozostawia sporo do życzenie, bez ogródek ujawnił, iż efekty specjalne w scenie na boisku footbolowym przepuścił w montażu ślepiec, a kadry bez pary z ust w mroźny dzień to kpina z widza analizującego film klatka po klatce. Co więcej, twórcy pod koniec nie popisali się z śniegiem, wyglądającym do bólu sztucznie i taflą lodową na rzece, która znika w kilka godzin, bez wyraźnego ocieplenia, bohaterzy nadal noszą puchowe kurtki.
Ponadprogramowy, acz konieczny by sumiennie ocenić film, seans ujawnia – mimo powyższych minusików - i przekonuje, że Mroczny Rycerz Powstaje został stworzony z pasji i miłości do serii, a ogrom zarobionej kasy to na pewno miły dodatek w tym przedsięwzięciu. Reżyser kolejny raz udowadnia, że potrafi stworzyć wielowątkową opowieść o dążeniu do celu za wszelką cenę. Momentami czułem się jakbym oglądał Rockiego, za jego lat świetności. Tutaj także śledzimy wzloty i upadki głównego bohatera. Różnica polega na tym, że w każdy aspekcie sztuki filmowej Nolan wygrywa z opowieściami o bokserze, ale zacięcie i bezkompromisowe pokonywanie barier musi być na pierwszym miejscu. 8,5/10

niedziela, 28 kwietnia 2013

Star Trek IV: Powrót na Ziemie (1986)


Star Trek IV: The Voyage Home (1986) – okazuje się, że Leonard Nimoy to cholerny komediant z perfekcyjnym podejściem do świata Treka. Pomysł na „Powrót na ziemię” jest tak surrealistyczny, że aż zabawny. A po przemyśleniach w sprzyjających okolicznościach przyrody, całkowicie realny.
Po poszukiwaniu Spocka i złamaniu kilku twardych praw Floty, załoga Enterpraisa wraca na ziemię, by oddać się w ręce władz i przyjąć odpowiedzialność za swoje czyny. Kiedy załoga jest już blisko planety, dowiaduje się o ciężkiej sytuacji w jakiej znaleźli się mieszkańcy globu. Planetę skanuje sonda, której działanie jest na tyle destrukcyjne, że ziemianom zostaje tylko czekać na szybki koniec. Szczęśliwie kapitan Kirk i Spock wgryzając się w problem znaleźli rozwiązanie, przewrotne jak niegdyś Mercedesy klasy A, ale jak się potem okaże skuteczne. 
Powrót to kolejna świetna odsłona serii. Lwia część akcji dzieje się na ziemi w latach osiemdziesiątych XX wieku. Twórcy niejako poszli na łatwiznę, bo nie musieli wysilać się na tworzenie lokacji z XXIII wieku, ale ta zmiana wnosi pewne novum do serii, ciekawe, inne spojrzenie na bohaterów. A ci jak zwykle z świetnie napisanymi rolami, zagranymi tak dobrze jak nas już do tego przyzwyczaili. Tutaj nie ma czasu na nudę i mimo karkołomnego pomysłu na główny wątek obrazu ogląda się go z wielką przyjemnością i z uśmiechem na twarzy. Dzieło wyreżyserowane przez Nimoya sprawia wrażenie, że Hoolywood w latach osiemdziesiątych poprzedniego wieku miało inne podejście do tworzenia, wygląda na to, że dobra zabawa na planie, zgrana ekipa była jednym z głównych czynników by zrobić film, w tym przypadku całkowicie udany. 8/10

sobota, 13 kwietnia 2013

Wrogie niebo (sezon 2)


Falling Skies (2011-?, sezon 2) – drugi sezon serialu rodzi się w bólach. Pierwsze epizody skupiają się na przeżyciu jako takiemu. Inwazja kosmitów schodzi na drugi plan, akcja często tkwi w miejscu, kręci się w kółko i bez celu. Dopiero w piątym odcinku twórcy dają widzowi coś czego można się trzymać, wreszcie zaskakują, a serial wciąga.
FS od samego początku było dziełem o skłonnościach do wychwalania amerykańskiego stylu życia, bardzo często wydźwięk fabuły oscylował wokół pochwalnego tonu dla wojska. I tak jak mogło to widza drażnić, to trzeba przyznać, że twórcy w świetny sposób, pod koniec sezonu, udowadniają, że walka, zaufanie i posłuszeństwo to jedyna droga w walce z okupantem. Co więcej, scenarzyści dają pstryczka w nos polityce, tej, która martwi się o stołki nie spoglądając na realne zagrożenie.
Pierwsze odsłony dzieła stacji TNT przetrwałem w myśl zasady: na bezrybiu i rak ryba, ale z odcinka na odcinek było coraz ciekawiej. Jasne, że nie mamy do czynienia z serialem który nie wyryje się w pamięć widzów na lata, ale jest na tyle porządnie zrealizowany, że trzeb dać mu szansę. W drugim sezonie wyraźnie widać progres, a ostatnia scena odcinka zamykającego całość, pozwala przypuszczać, że kolejna odsłona będzie tylko lepsza, bardziej intrygująca. 7,5/10

niedziela, 7 kwietnia 2013

Pętla czasu (2012)

Looper (2012) – przez cały seans trapiły mnie dwie sprawy: dlaczego aktor grającą główną rolę wygląda jak Joseph Gordon-Levitt po nieudanej operacji plastycznej. I czy czasem Deawoo nie było cichym sponsorem obrazu, gdyż doliczyłem się aż czterech samochodów z nazwą Lanos na klapie. Fakt pierwszy wyjaśnił się bardzo szybko, kolejny raz przypomniał mi, że do oglądania potrzebne jest przynajmniej minimalne przygotowanie, a drugi to już słodka tajemnica człowieka odpowiedzialnego za rekwizyty.
Akcja filmu rozgrywa się w przyszłości (licząc od naszych czasów) w której wiadomo, że za 30 lat podróże w czasie będą możliwe. Looper to gość od brudnej roboty, to zabójca likwidujący delikwentów odsyłanych z przyszłości (tej gdzie maszyna czasu istnieje) niewygodnych dla osób trzymających władzę i posiadających odpowiedni gadżet by wymazać każdego nieszczęśnika z kart historii. Sytuacja nabiera rumieńców kiedy egzekutor pod „nóż” dostaje samego siebie z silną wolą pozostania przy życiu.
Biorąc na warsztat tak specyficzny temat trzeba się liczyć z konsekwencjami. Rian Johnson, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, bez większych problemów poradził sobie z paradoksami do jakich musi dojść podczas podróży w czasie. Działania bohaterów są jasne i klarowne, fabuła trzyma się ustalonych reguł i ma sens. Widz wie wszystko co musi wiedzieć, a smaczki reżyser zostawia na koniec.
Looper to obraz z umiarkowanym budżetem wiec nie zobaczymy tutaj przesytu efektów specjalnych. Twórcy postawili na kameralność i prostotę co w tym przypadku sprawdziło się znakomicie. Jedynie na kilku ujęciach pokazujących większe kadry widzimy miasto przyszłości, a zasilanie samochodów ich własnymi spalinami, oraz słonecznymi panelami, także wypada naturalnie, bez innowacji na siłę. 7,5/10

wtorek, 26 marca 2013

Skyfall (2012)


Skyfall (2012) – zaskoczyć widza, utrzymać go w napięciu przed ekranem to zadanie nie łatwe, tym bardziej, że mowa o bohaterze, który robił już wszystko by zadowolić publiczność. Co zrobić by agent 007 znowu błyszczał, rozprawiał się z złymi mocami tego okrutnego świata, przy szczerym oklaskiwaniu przez fanów? Okazuje się, że Sam Mendes rozwikłał zagadkę i zaserwował film godny uwagi, co więcej zapoczątkował nowy rozdział w karierze Bonda. Znalazł patent, któremu ciężko się oprzeć. Ukazał słabości postaci niezłomnej, nieugiętej, zdeptał ideały i pozwolił by bohater sam podniósł się z popiołu, by sam przewartościował co dla niego ważne i zaczął znowu działać. 
Twórca sięga w tej części do bogatej historii Bonda, bierze z niej co najlepsze i perfidnie wykorzystuje. Odrzuca plastikowe gadżety, przywraca do życia Astona Martina DB5 i przypomina nam facetom, że jak się golić to tylko brzytwą i to w towarzystwie pięknej kobiety. Przywraca na salony motyw kobiety z papierosem i choć to nałóg straszliwy, trzeba przyznać, iż Bérénice Marlohe z dymiącym atrybutem w ręku prezentuje się wybornie.
Powrót do przeszłości pojawia się także w fabule,  oponentem agenta staje się były pracownik Brytyjskiego wywiadu. Tyle, że tutaj nie ma się co rozpisywać. Historia jest na tyle ciekawa, że trzeba ją zobaczyć i tyle. Można tylko wspomnieć, że przeciwnik także poddany był ulepszeniom. Nie jest to szaleniec z szkaradnym śmiechem pod koniec każdej sceny, a inteligentny facet z celem.
Polecam, takiego Bonda chce się oglądać. 8/10

środa, 20 marca 2013

Królewna Śnieżka i Łowca (2012)


Snow White and the Huntsman (2012) – ten film wcale nie jest taki zły, jak mogło by się wydawać. Jasne, że wiecznie otwarte usta Kristen Stewart przyprawiają niektórych o ból głowy, a jej zwycięstwo w zawodach z bobrami, na to kto szybciej przegryzie drewnianą belkę jest oczywiste. To jednak aktorka ma na tyle osobistego uroku (proszę nie pytać skąd u mnie takie zapędy), że obsadzenie jej w roli  królowej nie jest takie głupie. Co więcej, zestawienie młodzieńczej zadziorności z dojrzałością aktorską Charlize Theron, jej charyzmą i talentem było strzałem w dziesiątkę. Ten kobiecy duet dźwiga obraz, bo kiedy młodociani fani radują się poczynaniami Stewart, ci bardziej dojrzali z zarostem, żonami, dziećmi spełniają swoje marzenia o złej, nikczemnej i zabójczo pięknej królowej.
Transformacja opowieści o śpiącej księżniczce w kino dla pełnoletnich wyszła nadspodziewanie gładko. Naturalnie wypadają karły, jak zawsze zabawne (czemu nie krasnoludy?), łowca i sama walka o dobro ogółu. Naprawdę jest co oglądać. Plenery potrafią zadziwić, muzyka dobrze je ilustruje, a praca na zielonym tle jest praktycznie niezauważalna. Reżyser wyszedł cało z przedsięwzięcia także za sprawą obsady. Otoczył się aktorami, którzy zapewnili mu publikę i finalizację projektu w zadowalający sposób. Wspomniałem o aktorkach, ale męska części obsady także potrafi przyciągnąć uwagę. Chris Hemsworth, czy plejada znanych nazwisk w roli karów, potrafiących bez problemu wywołać uśmiech na twarzy.
Królewna Śnieżka A.D. 2012, to wojowniczka przypominająca dzisiejsze feministki (szczęśliwie nie te o skrajnych poglądach), to kobieta piękna (tutaj ocenę urody odtwórczyni zostawiam Wam), waleczna, brnąca do celu nie zważając na otaczające problemy. Dzieło Sandersa to także skromny, ale jednak moralitet o tym jak nie warto gonić za urodą, za złudnym obliczem, to rozprawka o tym co w życiu ważne. Kwestia formy niech w tym przypadku pozostanie drugorzędna. 6/10

wtorek, 12 marca 2013

Operacja Argo (2012)

Argo (2012) – kiedy jedni walczą z nadciśnieniem, inni potrzebują czegoś do stymulacji, by w najmniej odpowiednim momencie nie zasnąć. Ci pierwsi skazani na lekarzy, recepty i zdrowy tryb życia mogą dziś zazdrościć tym drugim. Gdyż „doktor” Affleck zafundował im dwugodzinną odskocznie od spożywania wiader kawy, stworzył dzieło idealne dla wielbicieli przyspieszonego rytmu serca, niekoniecznie sprowokowanego ciężkim treningiem na sali gimnastycznej.
Twórca obrazu (rozpisywanie się nad wyższością umiejętności reżyserii nad aktorskimi nie ma sensu) zabiera widza do Iranu, gdzie pod koniec lat siedemdziesiątych atmosfera sprzyjała rewolucji. Na wydarzenia w kraju miało wpływ wiele czynników, a ich konsekwencją było uwięzienie pracowników amerykańskiej ambasady. Podczas szturmu na budynek rządowy, sześciu z nich udaje się uciec i schronić w kanadyjskiej ambasadzie. Tam czekają na ratunek, gdyż wiedzą, że gdy Irańczycy pokapują się o ich absencji w nie tak dawnym miejscu pracy, będzie nieprzyjemnie. 
Szczęśliwie fabuła pomija wielką politykę,  nie pragnie być sędzią, a ukazuje widzowi zakulisowe rozgrywki, działania jakie CIA musi podjąć by uratować rodaków. Dowiadujemy się, że sporo w tym zamieszania, przypadku, a gra nerwów nie ma końca. I to właśnie ten kruchy grunt pod nogami bohaterów przyprawia (w szczególności ostatnie 15 minut) o stan przed zawałowy. To doskonale rozpisana historia, z pierwszorzędnym aktorstwem i dbałością o szczegóły sprawia, że film tak dobrze się ogląda, a zwykły obywatel ma wgląd do karty historii odtajnionych po latach.
Raduje również fakt, że wielkie i próżne Hollywood przyczyniło się do uratowania szóstki głównych bohaterów, sposobem który nam sprzedaje od lat, a my się na to godzimy i podziwiamy. 8/10

niedziela, 3 marca 2013

Spadkobiercy (2011)


The Descendants (2011) – mimo, że akcja filmu osadzona jest na Hawajach ciężko tu szukać lekkiego wakacyjnego klimatu, pięknych widoków, drinków z palemką. Spadkobiercy to obraz z założenia surowy, gdzie losy bohaterów często rozmijają się z szczęściem, a małżeństwo, rodzicielstwo to droga z mnóstwem zakrętów, pułapek i dziur, które ciężko załatać.
Pomimo, że obraz bywa schematyczny i posiada oczywiste rozwiązaniami potrafi zatrzymać widza przed ekranem i pozostać na chwilę w pamięci. Raz, że historia jest odpowiednio wyważona, twórcy nie przeginają w żadną z stron, idealnie manewrują między chwilami beztroski, a gorzką prawdą codzienności. Dwa, że Clooney w roli jaką przyszło mu zagrać wypadł wyśmienicie. Aktor daje się lubić, od pierwszej sceny sprawia, że chce się mu kibicować i przeżywać jego frustracje. Film mądrze ukazuje przeszkody jakie człowiek napotyka, kiedy praca jest całym życiem i na rodzinę nie starcza czasu. Z odrobiną humoru przeprowadza widza przez historię rodziny King, udowadniając, że nie ma sytuacji bez wyjścia, że czasami to serce lepiej podpowiada w życiowych wyborach. 7/10

sobota, 23 lutego 2013

Kwiaty wojny (2011)


The Flowers of War (2011) – na przełomie lat 1937-38, wojsk Japońskie wkraczają do Chińskiego miasta Nankin. Podbój  ówczesnej stolicy Republiki Chińskiej, za cichą zgodą dowództwa, odbywa się w najbardziej nieludzki, niehonorowy sposób. Działania wojenne przepełnione agresją, okupione są śmiercią tysięcy cywilów. Wszechobecne okrucieństwo, ból, lęk przed śmiercią stają się przygnębiająca codziennością na którą ciężko szukać lekarstwa. 
W tą krwawą rzeczywistość zostaje wrzucony amerykański grabarz John Miller (Christian Bale), z misją pochowanie księdza, nauczyciela w tamtejszym kościele. Bohater szybko przekonuje się, że z zapłatą za usługę może być ciężko, na jego barki spada los uczennic, a sytuację komplikuję jeszcze bardziej prostytutki szukające schronienia na terenie kościoła. Te dwie małe społeczności tak różniące się od siebie będą musiały z sobą żyć, współpracować i wspólnie stawić czoła wrogowi i to pod przewodnictwem Johna, który na potrzeby chwili zostaje księdzem. 
Głównym motywem filmu jest przemiana jak zachodzi w bohaterach, metamorfoza tylko dzięki której można przeżyć. Reżyser spycha na dalszy plan konflikt zbrojny, skupiając się bardziej na ludzkich odruchach. W idealny sposób łączy losy postaci, czyniąc ich relacje prawdziwymi. Z przekonaniem udowadnia, że potrzeba życia jest bardzo silna, tym silniejsza jeśli chodzi o drugiego człowieka. Interesujące kino, odsłaniające kulisy niechlubnej ludzkiej historii, z przesłaniem i wiarą, że dobro jest w nas... w niektórych przynajmniej. 8/10

czwartek, 14 lutego 2013

Spartacus: Zemsta (2010-?)


Spartacus: Vengeance (2010-?) - druga odsłona Spartacusa straciła swój blask. Zawodzi praktycznie każdy element sprawiający widzowi frajdę z oglądania. Brak Whitfielda widoczny jest gołym okiem. Liam McIntyre jako odtwórca głównej roli, cały czas wygląda na zbyt przejętego, przerażonego, spiętego, a co za tym idzie sceny z jego udziałem chwilami wypadają nienaturalnie i to pomijając doniosły ton rozmów tamtych czasów. 
Twórcy poprawiając (wreszcie) wygląd i autentyczność krwi, i tak polegli nomen omen na polu walki. Za sprawą słabego scenariusza, jakiekolwiek potyczki zostały pozbawione napięcia. Już nie ekscytują, bo też ciężko kibicować komuś bez sprecyzowanego celu (pragnienie życia, samo w sobie jest celem, ale bardziej rozchodzi mi się o główny wątek, który jest słabo zarysowany).
Zniżkę formy można zrozumieć, wytłumaczyć, a w sprzyjających okolicznościach nawet wybaczyć i czekać na kolejny sezon. Ale za ulotnienie się specyficznego klimatu, seksualnej rozpusty wywołującej zaczerwienienie policzków, trzeba skarcić. Niby konwencja pozostała, schemat jest podobny, aczkolwiek z przykrością stwierdzam, że wykonanie jest na tyle mizerne, iż piękno kobiecego ciała, zbliżenia między postaciami działają tylko na jeden zmysł...
Na pochwałę zasługuje podejście do postaci z pierwszego sezonu. Rozwiązywanie wątków służy serialowi (z jednym wyjątkiem, uwaga SPOILER – rudowłosa miała zginąć wraz z mężem, jej postać jest na siłę wciśnięta do Zemsty), daje się go ogarnąć w całości, szkoda, że w bólach. 6/10

środa, 6 lutego 2013

Dracula (1992)

Dracula (1992) – film można podzielić na dwie części. Pierwsza, to opowieść jak rumuński książę Vlad i dlaczego stał się wampirem. To historia szaleńczo zakochanego człowieka, który porzuca chrześcijaństwo z ogromną determinacją i wizją zemsty. To chwile w zamku Drakuli, przepełnionego grozą, nostalgią, tęsknotą. To także doskonała rola Gary Oldmana, wspaniała charakteryzacja i dbałość o szczegóły scenografii.
Druga część, już mniej mroczna, dzieje się w Londynie. Tutaj profesor Abraham Van Helsing, zaczyna pojmować kim jest przybysz z Transylwani, jak z nim walczyć i mu przeciwdziałać. Sceny z stolicy nie są już tak teatralne jak te w zamku, ale także mają swoją siłę i w przepięknych ramach zamykają opowieść miłości, bo wampiry, strachy, wczepianie się w piękne kobiece szyje to tylko tło, sen, ułuda. 
Może to i mało profesjonalne, ale po pierwszych kilku minutach wiedziałem, ze pokocham ten film. Muzyczny motyw przewodni, początek fabuły tak dobitnie świadczący z czym będziemy mieli do czynienia, wprawił mnie w demoniczny nastrój i nie opuszczał do końca seansu. Francis Ford Coppola, popełnił najpiękniejszy jaki dotąd widziałem film o miłości, tej najprawdziwszej, nieskończonej i czystej.
Ocena tego filmu to sto procent emocji jakie kotłowały się we mnie podczas seansu. Nie potrafię porzucić ekscytacji i opisać obraz w miarę obiektywnie. Drakula z 1992 roku z muzyką Wojciecha Kilara to dzieło tak wielkie, że nie potrafiłem o nim zapomnieć przez kilka dobrych dni. Soundtrack wałkowany non stop nie dał zapomnieć o historii, o klimacie filmu i tej nieskrepowanej szarzy uczucia, gdzie śmierć nie jest przeszkodą, a żar potrafi tlić się przez stulecia. 9/10

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Wszystkie odloty Cheyenne'a (2011)


This Must Be the Place (2011) – właśnie tak wyobrażam sobie rockmana na emeryturze, tak musi prezentować się gwiazda mająca w garści miliony serc, taka droga przeznaczona jest dla idoli, którzy często nie mogą sobie poradzić z demonami przeszłości. Jednym z tych nieszczęśników jest Cheyenne, główna postać obrazu, facet jedną nogą tkwiący w historii, drugą i to tak nie do końca w teraźniejszym świecie, to człowiek tak nieprzystosowany do współczesności, że gdyby jego życie zależało od podgrzania posiłku w mikrofalówce, dni do jego zakończenia można by liczyć na palcach.
Tak z ciekawości i bez większego pośpiechu, podczas seansu spojrzałem na licznik... minęła godzina, druga czekała w kolejce. Wszystkie odloty Cheyenne'a to obraz z dynamizmem leniwca z werwą gorączkującego ślimaka, ale posiadający ten magiczny czynnik pozwalający zatrzymać widza przed ekranem, może nie każdego ale mnie tak. Odtwórca głównej roli Sean Penn, zrobił rzecz niebywałą. Zagrał człowieka, który na dłuższą metę powinien męczyć, denerwować, a wyszło tak, że im dalej w las tym lubimy postać jeszcze bardziej. Kiedy dowiadujemy się o jego „grzechach”, potrzebie zmian, motywację, możemy tylko przyklasnąć i pogratulować aktorowi zagrania tak dziwacznej, pięknej i ryzykownej kreacji. 
Podziwiać można podjęcia się przez twórców filmu, ciężkiego tematu, bez zbędnej ckliwości i zadęcia.  Holokaust to tło dla prezentowanej historii, to odnośnik stanowiący początek wydarzeniom z którymi przyjdzie się zmierzyć następnym pokoleniom. 8/10

wtorek, 22 stycznia 2013

Niezniszczalni 2 (2012)


The Expendables 2 (2012) – największą wadą pierwszej części wcale nie był brak scenariusza, czy kulejąca reżyseria, tylko brak humoru i dystansu do założeń scenariusza Tutaj, po zmianie reżysera, uczeniu się na błędach jest o niebo lepiej, bo mnogość absurdów i niedorzeczności okraszona jest puszczaniem co chwila do widza olbrzymiego oczka, jest podkreślanie co krok, że obraz powstał dla czystej radochy widzów jak i samych twórców.
Niezniszczalni z numerkiem dwa, to twór tak karykaturalny, że nie sposób być względem niego krytycznym. To obraz który można polubić bądź przejść obok niego obojętnie. Biorąc film na warsztat i oceniając go w tradycyjny sposób, nie ma mowy aby końcowa ocena miała jakikolwiek pozytywny wydźwięk. W tym przypadku trzeba poddać się w pełni przygodzie, dać odpocząć szarym komórkom i przyzwoicie się bawić. Ponieważ krytykując owe dzieło jesteśmy nie fer wobec plejady, w większości podstarzałych, gwiazd Hollywood. Te 90 minut, często bezmyślnej rozwałki to swoista laurka, rodzaj podziękowania za możliwość oglądania przez lata niezłomnych bohaterów kina akcji.
Pisząc notatkę, przed oczami przelatują obrazy, wspominam dokonania bohaterów i... Nie, nie będę zbędnie się rozwodził... Zdrowy rozsądek przydaje się podczas prowadzenia samochodu, konsumpcji karpia, ale nie tutaj. I tego się trzymajmy. 7/10

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Igrzyska śmierci (2012)


The Hunger Games (2012) – jeśli nic się nie zmieni i świat pójdzie w kierunku z którego już dziś trudno zawrócić, nasz świat może wyglądać jak na załączonym obrazku. Pragnienie publiczności do oglądanie coraz bardziej ekstremalnych telewizyjnych show, mężczyzn z błękitnymi fryzurami, kobiet potrafiących zawstydzić świąteczną choinkę czy też smutną ludzką świadomość, że niczego nie można zmienić, że obecny stan rzeczy musi zostać zachowany. 
Film jako wizualizacja wyobraźni Suzanne Collins jest idealnym odzwierciedleniem współczesnego świata, a sama autorka tylko odrobinę przesunęła granice postrzegania rzeczywistości. Szkoda, że momentami poszła na skróty (takie na miarę wzięcia taksówki, startując w maratonie) i daje bohaterom furtki niczym zamkowe wrota. Choć przyznać trzeba, że postacie mają swój charakter, a główne role są dobrze obsadzone. Jennifer Lawrence jako Katniss Everdeen dźwiga na swoich barkach praktycznie cały film i nie wygląda jakby była tym wyczerpana. Delikatne oznaki przemęczenie widać u Woody'ego Harrelson'a, ale tego pana zawsze miło gościć na ekranie. Pod publikę i dla rozkrzyczanych nastolatek można potraktować występ Kravitza, tyle, że obrazowi to nie szkodzi, a lista aktorów zawsze efektowniej wygląda z takim nazwiskiem.
Obraz wywołujący skrajne emocje, dla mnie jest dziełem popkultury, mówiącym o dzisiejszych problemach cywilizacji. Twórcy podejmują ciągle aktualny temat uwstecznienia społecznego i chwała im za to. 6/10

niedziela, 6 stycznia 2013

Star Trek: Nastepne pokolenie (1987–1994)


Star Trek: The Next Generation (1987-1994, sezon 1) – zabrałem się za ten serial bez przekonania z twardym postanowieniem, że mnie nie porwie, a będzie tylko przerywnikiem od współczesnych produkcji. I faktycznie pierwsze kilka odcinków to wizualna porażka, wszechobecny plastik i wszystko co potrafi być tandetne znajduje się w scenografii. Cieszy fakt, że plenery, efekty były wykonywane na fizycznych modelach, jednak po latach takie podejście drażni tandetą. Z resztą sama obsada, zamiast zatrzymać widza przed ekranem, ugościć go, jest jakoś dziwnie spięta, mało realna, a przez to nieautentyczna. Co w serialu przepełnionym wytworami wybujałej wyobraźni, bo przecież nie wizjonerstwa, jest niezwykle istotne. I kiedy już miałem sobie darować oglądanie i dałem serialowi ostatnią szansę wciągnąłem się na dobre, gdyż z odcinka na odcinek Następne Pokolenie staje się dziełem kompletnym z świetnymi pomysłami i dyskretnym humorem.
Pierwszy sezon liczy 26 odcinków, podzielonych praktycznie zawsze tak samo. Otwierająca scena to powolny wstęp, plany na najbliższe godziny, rozpiska eksploracji ciekawych miejsc, poznanie nowej cywilizacji, jednak jak to często bywa w kosmosie plany szybko ulegają zmianie i przygody schodzą na inny tor. Ta przewidywalność, ten pewnik, że koniec końców musi być dobrze (tutaj na 26 odc 25 kończy się większym lub mniejszym happy endem) szybko wchodzi w krew widza i w żaden sposób ta powtarzalność nie razi. 
Sezon obfituje w mnogość pomysłów i ciekawych rozwiązań - poczynając od ukazania hierarchii na Enterprisie, poprzez odwiedzanie planet tylko złudnie podobnych do Ziemi, aż po poznawanie nowych ras, tak odmiennych od nas. Scenarzyści główny nacisk kładą na fabułę, serwują ciekawe rozwiązania na tematy moralne, społeczne, egzystencjonalne. Dlatego relacje na statku kosmicznym, w odległych zakątkach wszechświata są tak mało oderwane od rzeczywistości, brak tutaj silenia się oryginalność, która często w sci-fi przeistacza się w ciężkostrawnego potworka.
Gorąco polecam, współczując jednocześnie niektórym aktorom permanentnego zaszufladkowania i zakorzenienia się w umyśle widza jako odtwórca roli z ST.8/10