środa, 12 marca 2014

Nazywam się Nobody (1973)


My Name Is Nobody (1973) – to film, który można streścić w kilku krótkich zdaniach, a i tak może wydać się to kłopotliwe. Obraz wyreżyserowany przez Tonino Valerii, przy pomocnej dłoni Sergio Leone jest dziełem gdzie fabuła odgrywa drugoplanową rolę. Artyści stworzyli opowieść o przemijaniu, o zastępowaniu starego nowym, pokazując na przykładzie Dzikiego Zachodu transformację społeczną. 
Tytułowy bohater jako początkujący rewolwerowiec ma do spełnienia misję. Od dzieciństwa pasjonuje się dokonaniami Jacka Beauregarda (Henry Fonda), samozwańczego obrońcy dobra i porządku. „Nikt” (Terence Hill), świadomy przemian jakie się wokół niego dokonują, pragnie pomóc Jackowi przejść na zasłużoną emeryturę w taki sposób na jaki zasłużył. Plan nie będzie prosty w wykonaniu, chwilami okaże się nielogiczny i bezcelowy, ale trzeba pamiętać, że nadzieja umiera ostatnia, a sprytem można sporo osiągnąć.
Nazywam się Nobody jest jak bomba z opóźnionym zapłonem. Otwierająca scena do złudzenia przypominając tą z Pewnego razu na dzikim zachodzie. Wprowadza widza w opowieść za którą początkowo ciężko nadążyć. Większość seansu doszukujemy się celu jaki obrali twórcy, czekamy na zwrot akcji, na przygodę z świstem kul w tle. I choć możemy się tego doszukać (kopiąc głęboko), czegoś mi cały czas brakowało, takiego elementu spajającego całą historię. Jak się okazało dostałem go pod sam koniec seansu. Reżyser na deser zostawił interesującą puentę, zamknął historię za pomocą ogromnej klamry i na napisach końcowych wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Do tego wszystkiego należy dodać  wyborną, cieszącą ucho ścieżkę dźwiękową Ennio Moriconne i mamy spaghetti western jak cholera. Polecam. 8/10