poniedziałek, 15 lipca 2013

Pokłosie (2012)


Pokłosie (2012) – na najmłodsze dziecko Władysława Pasikowskiego można spojrzeć na dwa sposoby. Pierwszy i ten najbardziej oczywisty to weryfikacja obrazu jako takiego. Pokłosie to przecież sztuka dla widza i tak trzeba ją oceniać. Tyle, że w tym przypadku temat porusza tak wiele serc, że ocenie musi podlegać także fabuła, jej wydźwięk i morał.
Na początek strona mało kontrowersyjna, aczkolwiek dostarczająca nie mniej emocji. Pasikowski stworzył świetny thriller, powoli i z rozsądkiem odkrywając przed widzem fakty składające się na historię. Odkrywanie kolejnych faktów to interesujący proces, który może nie wymyka się spod linii obranej przez Polskich twórców, ale siłą rzeczy jest naturalną drogą opisującą nasze podwórko. A najistotniejsze w tym jest to, iż reżyser nie robi niczego na siłę, nie dołuje widza z premedytacją maniaka, zwyczajnie trzyma go w garści i im bliżej końca daje powody do przemyśleń.
Przepychanki na temat antypolskiego wydźwięku filmu są dla mnie zrozumiałe. To oczywiste, że widząc jak krajan morduje niewinnych ludzi (narodowość, religia, kolor skóry jest mało istotny w tym momencie) można poczuć się niekomfortowo. Tyle, że odbiór tej samej treści może być z goła inny. Jedni pomyślą, że Pasikowski to zdrajca, będą zbulwersowani jego światopoglądem. Natomiast inni ujrzą w opowieści przestrogę, zrozumieją iż takie czyny podczas wojny, gdzie mało kto jest czarny albo biały się zdarzały. Teraz mamy o nich pamiętać i nie dopuścić do powtórki. Powstała wokół filmu otoczka skandalu i nienawiści świadczy tylko o tym jak mało potrafi dostrzec społeczeństwo, a te skrajne emocje dobitnie pokazują jak wiele jeszcze jest do zrobienia... Za film, za całość 8/10

piątek, 5 lipca 2013

Merida Waleczna (2012)


Brave (2012) – siadając do pisania tej notki, pierwsze co przychodzi na myśl to fryzura głównej bohaterki. Raz, że to ogromna burza rudych loków, dwa, że jest ona wszechobecna i na swój sposób zabawna. Następnym nasuwającym się wnioskiem jest morał o wzajemnych interakcjach rodziców z dziećmi, wymagań wobec swoich pociech i ambicji dzieci, które często pragną czegoś innego aniżeli rodzice. No i trzeci fakt wynikający z tej opowieści to przestroga dla naszych pragnień, aby pamiętać, że mogą się spełnić i to w sposób jaki byśmy się tego nie spodziewali. 
I to by było na tyle. Niestety największa radochę przy tym seansie miałem z tego, że oglądałem go z dzieckiem, bo sam film przelatuje bez większych emocji. Kilka zabawnych scen, odrobina przygody, szczypta czarów i kilkadziesiąt minut  w kolorowych obrazów. Ciężko było wczuć się w poczynania głównej bohaterki. Od początku wiadomym było, iż metamorfoza matki Meridy musi zostać odwrócona. Historia prowadzona liniowo, bez fajerwerków, tajemnic, zagadek do rozwiązania w tym przypadku skutkuje brakiem empatii z postaciami i samą opowieścią.
Co ciekawe, twórcom udało się wpłynąć na mojego syna. Już jakiś czas po wspólnym oglądaniu okazało się, że zrozumiał fabułę, zauważył, że motywy Meridy były niewinny, a przebieg wydarzeń zwyczajnie wszystkich zaskoczył. Więc jakiś pozytywny aspekt tegoż spektaklu był!. 6/10

sobota, 22 czerwca 2013

Życie Pi (2012)


Life of Pi (2012) – tytułowego Pi poznajemy jako chłopca, który musi stawić czoła brutalnej rzeczywistości. Jego życie zostało naznaczone przez niefortunnie brzmiące imię, dające szkolnym kolegom pole do popisu. Ten fakt nie zdominował jednak Pi, co więcej dał mu siłę i wiarę, że można zapracować na lepiej brzmiącą ksywkę. Z resztą determinacja i bój o przetrwanie to główny motyw filmu. Nasz bohater, już jako nastolatek, wyrusza z rodziną i rodzinnym interesem do Kanady. Podróż statkiem zostaje nagle przerwana przez ogromny sztorm, w wyniku czego chłopak traci rodzinę i zostaje jedynym ocalałym. Koniec końców Pi ląduje na łodzi ratunkowej z osobliwą załogą w której skład wchodzi hiena, orangutan, zebra oraz tygrys. 
Obraz wyreżyserowany przez Ang Lee, nie przekonuje mnie zupełnie od strony fabularnej. Nie czułem mistycznej otoczki, nie potrafiłem dać wiary w symbolikę. Rozważania na temat, czy historia jest prawdziwa, czy to tylko wymysł bohatera, czy w końcu to opowieść przepełniona metaforami, iluzją także nie obeszły mnie w ogóle. Szczęśliwie, strona wizualna stworzona przez Claudio Mirande zapiera dech w piersiach i choćby tylko dla wizualnej uciechy warto zobaczyć ten film. Operator wspaniale ilustruje tak jednostajny pejzaż jakim jest morze. To obrazy przyciągają jak magnes i tworzą niepowtarzalny klimat. Niestety to za mało by na dłużej zagościć w świadomości widza. 6/10

środa, 12 czerwca 2013

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968)


Once Upon a Time in the West (1968) – scena otwierająca film trawa kilkanaście minut. Padają w niej trzy zdania, nic się nie dzieje. Bohaterowie czekają na pociąg, natrętna mucha denerwuje jednego z nich, czekają. Wreszcie lokomotywa wtacza się na stacje, zatrzymuje się, nikt nie wysiada. Słychać tylko pracujący w rytm ludzkiego serca kocioł. Atmosfera robi się duszna, gęstnieje niczym melasa kiedy nagle naprzeciw siebie staje kilku mężczyzn. Gdy jeden z nich wypowiada swoją kwestię, zawartą w kilku słowach, a mówiącą wszystko film zaczyna się na dobre.
Ten cudownie przydługawy początek definiuje w zasadzie cały film. Reżyser daje widzowi do zrozumienia, że oddaje w jego ręce dzieło kompletne, ponadczasowe, wychodzące po za ramy westernu, będące czymś więcej aniżeli opowiastką o ludziach na dzikim zachodzie. Sergio Leone zawarł w swoim filmie treści uniwersalne, tak pokierował fabułą by trzymała za gardło do napisów końcowych. Zrobił to za pomocą standardowych środków przekazu, tyle, że jego wizja bez bezsprzecznie błyskotliwa, porywająca jest objawieniem geniusza reżysera, a sam film słusznie należy do jednego z największych dzieł kinematografii. 
W „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” każdy składnik sztuki filmowej pasuje do siebie, ale potrafi także zaistnieć osobno. Plenerowe zdjęcia są tak skadrowane, że co chwila można by z nich wyciąć piękny obraz, zawiesić na ścianie i zastanawiać się cóż to za artysta go stworzył. Albo sceny bez dialogów z akompaniamentem muzyki także tworzą coś na kształt pięknego, ambitnego teledysku. Wystarczy zobaczyć kilka minut, fragment wyrwany z kontekstu, a i tak domyślimy się co twórca chciał przez to powiedzieć. No i oczywiście muzyka autorstwa Ennio Morricone, będąca niczym klej, spajający wszystko w jedną olśniewającą, rewelacyjną całość. Niezapomniane wrażenia, zapraszam do oglądania! 10/10

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Ralph Demolka (2012)


Wreck-It Ralph (2012) – wytwórnia Disneya zabiera nas tym razem do świata gier komputerowy, do salonu gdzie znajdują się automaty mające kilka dekad na karku, jak i te bardziej współczesne maszyny z nienaganną grafiką. Tytułowy Raplh, należy do starej gwardii, składa się z kilku pikseli i jest antybohaterem, co po kilkudziesięciu latach zaczęło mu doskwierać. Chce zmienić swój profil, chce być pozytywny i mieć normalne życie. Tak, tak życie. Ponieważ
aktywność cyfrowych bohaterów nie spada kiedy człowiek zamyka salon. Tam w czeluściach elektroniczny podzespołów sporo się dzieje. Postacie przemieszczają się między grami, chętnie korzystają usług Tapper, który w profesjonalny sposób podaje chmielowy napój, czy też chodzą na spotkanie anonimowych antybohaterów by wyżalić się Packmanowi, pełniącego rolę gospodarza i powiernika.
Twórcy obrazy, serwują widzowi standardową śpiewkę o potrzebie zmian, ich konsekwencjach, by w końcu dojść do wniosku, iż najważniejsze jest to by żyć zgodnie z swoimi zasadami. To co mnie urzekło w tej produkcji, oprócz oczywistych przesłanek, to właśnie fakt uzmysłowienia młodszej widowni, że w świecie gier nie zawsze było tak jak dziś. Bezprzewodowy pad nie był normą, za granie trzeba było słono płacić i przede wszystkim wirtualny świat nie był na wyciągnięcie ręki, potrzeba było więcej fatygi niż dziś by w nim uczestniczyć, a zgrabne posługiwanie się śrubokrętem było istotnym atrybutem gracza. Ralf demolka to ukłon i podziękowania za to co już było w świecie gier, za kultowe wydawnictwa tkwiące w naszej świadomości do dziś. Ale to także ukazanie, że nowe jest nieuniknione, że nieuchronnie wchodzi w nasze życie, ale dużo lepiej w nim uczestniczyć mając świadomość historii.
By zachęcić do oglądanie wspomnę jeszcze o bardzo dobrym dubbingu, bo ten znowu się sprawdził. Jolanta Fraszyńska idealnie wpasowała się w rolę, a Olaf Lubaszenko wychodzi na aktora którego lepiej słuchać aniżeli oglądać. 7/10

piątek, 24 maja 2013

Hobbit: Niezwykla podróż (2012)


The Hobbit: An Unexpected Journey (2012) – byłem jednym z tych co pukali się w czoło słysząc o planach Jacksona, że  ekranizacja Hobbita będzie podzielona na trzy części. Podzielałem zdanie wielu, iż jak to? Jedna książka, równa się trzy filmy, a trzy publikacje pisane doczekały się tyleż samo filmów? Wniosek mógł być tylko jeden: wyciągnąć od widza ile się da, przecież fan Śródziemia odda każdą złotówkę, dolara, euro by móc kolejny raz zakosztować przygód pod przewodnictwem Gandalfa.
Bilbo Baggins, jak każdy Hobbit, to domator z krwi i kości, to członek społeczności, która nie wychyla się za bramę swojego ogródka, a chęć do poznawania nowego nie istnieje. Jednak życie, dla tego konkretnego niziołka, napisze inny, obfitujący w nieoczekiwane zwroty akcji, scenariusz. Bilbo zmierzy się z wyprawą, której konsekwencje będzie pamiętać po kres swych dni.
Oglądając pierwszą odsłonę Hobbita w domowy zaciszu, ominął mnie chaos jaki towarzyszył obrazowi w związku z zastosowaniem innowacyjnej metody wyświetlania obrazu. Wiec bez zbędnych 48 klatek na sekundę mogłem bez stresu o novum w kinie, zasiąść przed ekranem i delektować najnowszym dziełem Petera Jacksona. Tak, delektować, to dobre słowo, ponieważ prawie trzy godziny spędzone z krasnoludami, Gandalfem i Bilbo to ekscytująca podróż, która nawet na minutę nie pozwala zapomnieć, że oglądamy ekranizację genialnej książki. Rozbudowana fabuła pozwala widzowi poznać każdy, nawet najmniejszy niuans czekającej go eskapady. Tutaj sceny dzielą się na minuty, nie sekundy, w tym miejscy możemy zapomnieć o karkołomnym pędzie do celu. Dotrzemy tam, o to możemy być spokojni, na wszystko przyjdzie kolej. Forma w jakiej reżyser prezentuje opowieść może przeszkadzać tym co mają pretensję do morza, że szumi, a uradować tych którzy podczas gdy fale rozbijają się o plaże, czerpią garściami z tego co daje przyroda. Zapraszam i czekam na więcej! 8/10

czwartek, 16 maja 2013

Star Trek: Następne pokolenie (sezon 2)


Star Trek: The Next Generation (1987-1994, sezon 2) – finał sezon, w odróżnieniu od dzisiejszych serialowych hucznych końcówek nie odznaczał się niczym ciekawym i śmiało można powiedzieć, że był najsłabszym odcinkiem z całego sezonu. Szczęśliwie był to tylko wyjątek od reguły, bowiem odcinki emitowane pod koniec lat osiemdziesiątych to kopalnia błyskotliwych pomysłów, ciekawych rozwiązań i inteligentne wykorzystanie możliwości jakie daje świat sci-fi. 
Oglądanie drugiej odsłony Następnego Pokolenia przebiega nadzwyczaj gładko i przyjemnie. Oglądając odcinek za odcinkiem zatrzymałem się dopiero na dziesiątym z przeświadczeniem, że tutaj coś twórcom nie wyszło. To coś to  metamorfoza jednej z postaci w stwora, jak i sama poczwara, wywołująca raczej śmiech u widza aniżeli przerażenie. Dalej było już tylko lepiej, do samego końca nie odnotowałem większych wpadek, dłużyzn czy nudy. Co więcej, zaskoczył mnie występ Whoopi Goldberg (nie tyle aktorstwo, co sama niespodziewana obecność na pokładzie USS Enterprise), oraz po raz wtóry nie mogłem wyjść z podziwu dla fantazji z jaką scenarzyści podchodzą do tworzenia i pisania roli oponentom, którym przyjdzie się zmierzyć z załogą pod dowództwem kapitana Picarda.
A jeżeli miałbym wskazać najlepszy odcinek serii, to byłby to ten z numerem 16, o wiele mówiącym (dla znających temat oczywiście) tytule Q. Tym razem osobowość, wszechobecny byt zabiera ekipę Enterpris'a w daleką podróż po kosmosie w rejony gdzie można spotkać jedną z najgroźniejszych ras w galaktyce, Borga.  Fakt, że strona wizualna nie jest tak mroczna, a klimat tak ciężki jak w kilku odcinkach serii Voyager, to jednak na pochwałę zasługuje sam fakt wplecenia w opowieść tak potężnego rywala. Ów zabieg daje widzowi wiele radochy, czyni odcinki emocjonującymi, bardziej dramatycznymi, a takich podobnież należy się spodziewać w następnych sezonach. 8/10

środa, 8 maja 2013

Mroczny Rycerz powstaje (2012)


The Dark Knight Rises (2012) – Mroczny Rycerz chodził za mną od dłuższego czasu... Bo kiedy rodzinka zacięcie pokonywała kolejne etapy gry z człowiekiem w masce z klocków Lego, ja miałem pisać notkę o filmie. Nie poszło mi najlepiej, kiedy oni dotarli do 98% gry, ja nadal nie stworzyłem niczego o fabularnych dokonaniach „nietoperza”. Jedynym słusznym wyborem w tej sytuacji było powtórne zapoznanie się z dziełem Nolana. 
Drugi seans objawił kilka mankamentów sztuki, dobitnie pokazał, że choreografia walk pozostawia sporo do życzenie, bez ogródek ujawnił, iż efekty specjalne w scenie na boisku footbolowym przepuścił w montażu ślepiec, a kadry bez pary z ust w mroźny dzień to kpina z widza analizującego film klatka po klatce. Co więcej, twórcy pod koniec nie popisali się z śniegiem, wyglądającym do bólu sztucznie i taflą lodową na rzece, która znika w kilka godzin, bez wyraźnego ocieplenia, bohaterzy nadal noszą puchowe kurtki.
Ponadprogramowy, acz konieczny by sumiennie ocenić film, seans ujawnia – mimo powyższych minusików - i przekonuje, że Mroczny Rycerz Powstaje został stworzony z pasji i miłości do serii, a ogrom zarobionej kasy to na pewno miły dodatek w tym przedsięwzięciu. Reżyser kolejny raz udowadnia, że potrafi stworzyć wielowątkową opowieść o dążeniu do celu za wszelką cenę. Momentami czułem się jakbym oglądał Rockiego, za jego lat świetności. Tutaj także śledzimy wzloty i upadki głównego bohatera. Różnica polega na tym, że w każdy aspekcie sztuki filmowej Nolan wygrywa z opowieściami o bokserze, ale zacięcie i bezkompromisowe pokonywanie barier musi być na pierwszym miejscu. 8,5/10

niedziela, 28 kwietnia 2013

Star Trek IV: Powrót na Ziemie (1986)


Star Trek IV: The Voyage Home (1986) – okazuje się, że Leonard Nimoy to cholerny komediant z perfekcyjnym podejściem do świata Treka. Pomysł na „Powrót na ziemię” jest tak surrealistyczny, że aż zabawny. A po przemyśleniach w sprzyjających okolicznościach przyrody, całkowicie realny.
Po poszukiwaniu Spocka i złamaniu kilku twardych praw Floty, załoga Enterpraisa wraca na ziemię, by oddać się w ręce władz i przyjąć odpowiedzialność za swoje czyny. Kiedy załoga jest już blisko planety, dowiaduje się o ciężkiej sytuacji w jakiej znaleźli się mieszkańcy globu. Planetę skanuje sonda, której działanie jest na tyle destrukcyjne, że ziemianom zostaje tylko czekać na szybki koniec. Szczęśliwie kapitan Kirk i Spock wgryzając się w problem znaleźli rozwiązanie, przewrotne jak niegdyś Mercedesy klasy A, ale jak się potem okaże skuteczne. 
Powrót to kolejna świetna odsłona serii. Lwia część akcji dzieje się na ziemi w latach osiemdziesiątych XX wieku. Twórcy niejako poszli na łatwiznę, bo nie musieli wysilać się na tworzenie lokacji z XXIII wieku, ale ta zmiana wnosi pewne novum do serii, ciekawe, inne spojrzenie na bohaterów. A ci jak zwykle z świetnie napisanymi rolami, zagranymi tak dobrze jak nas już do tego przyzwyczaili. Tutaj nie ma czasu na nudę i mimo karkołomnego pomysłu na główny wątek obrazu ogląda się go z wielką przyjemnością i z uśmiechem na twarzy. Dzieło wyreżyserowane przez Nimoya sprawia wrażenie, że Hoolywood w latach osiemdziesiątych poprzedniego wieku miało inne podejście do tworzenia, wygląda na to, że dobra zabawa na planie, zgrana ekipa była jednym z głównych czynników by zrobić film, w tym przypadku całkowicie udany. 8/10

sobota, 13 kwietnia 2013

Wrogie niebo (sezon 2)


Falling Skies (2011-?, sezon 2) – drugi sezon serialu rodzi się w bólach. Pierwsze epizody skupiają się na przeżyciu jako takiemu. Inwazja kosmitów schodzi na drugi plan, akcja często tkwi w miejscu, kręci się w kółko i bez celu. Dopiero w piątym odcinku twórcy dają widzowi coś czego można się trzymać, wreszcie zaskakują, a serial wciąga.
FS od samego początku było dziełem o skłonnościach do wychwalania amerykańskiego stylu życia, bardzo często wydźwięk fabuły oscylował wokół pochwalnego tonu dla wojska. I tak jak mogło to widza drażnić, to trzeba przyznać, że twórcy w świetny sposób, pod koniec sezonu, udowadniają, że walka, zaufanie i posłuszeństwo to jedyna droga w walce z okupantem. Co więcej, scenarzyści dają pstryczka w nos polityce, tej, która martwi się o stołki nie spoglądając na realne zagrożenie.
Pierwsze odsłony dzieła stacji TNT przetrwałem w myśl zasady: na bezrybiu i rak ryba, ale z odcinka na odcinek było coraz ciekawiej. Jasne, że nie mamy do czynienia z serialem który nie wyryje się w pamięć widzów na lata, ale jest na tyle porządnie zrealizowany, że trzeb dać mu szansę. W drugim sezonie wyraźnie widać progres, a ostatnia scena odcinka zamykającego całość, pozwala przypuszczać, że kolejna odsłona będzie tylko lepsza, bardziej intrygująca. 7,5/10