wtorek, 28 czerwca 2011

Inwazja: Bitwa o Los Angeles (2011)

Battle Los Angeles (2011) – konsumpcja wielkiego tłustego hamburgera, podanego z frytkami i kolą, nie jest żadnym wyzwaniem. Ten sam posiłek zjedzony w otoczeniu amerykańskich flag, w towarzystwie amerykańskich patriotów, którzy swojego hymnu słuchają na stojąco z ręką na sercu, a w wolnych chwilach wychwalają ojczyznę pod niebiosa, może okazać się strawą trudną do przełknięcia.
Nasza biedna planeta zostaje zaatakowana przez najeźców z kosmosu. Ziemskie radary, satelity początkowo zaobserwowały, że w kierunku ziemi zmierza kilkanaście obiektów, mając je za meteoryty. Jakie było zdziwienie wojska, kiedy okazało się, że to statki obcych, a w nich Ci którzy nie chcą rozmawiać. Przylatują, rozpiepszają wszystko wokół, mając za nic ludzkie życie. Nie popuszczą nikomu, likwidują wszystko co stanie na ich drodze. Nasze dziedzictwo, kultura, nauka, dobra kopalne nie robią na nich wrażenia, pragną „tylko”... (dla ułatwienia i bez zbędnego spoilerowania podpowiem tylko, że wzór chemiczny tej substancji to H2O). Słabiutki opis, prawda? A jaki do cholery ma być, przy filmie tak przeładowany amerykańskim patosem, że momentami trzeba odwracać wzrok od ekranu, a na pilocie gorączkowo szukać klawisz z magicznym mute.
Nie czepiam się fabuły, ponieważ tu z założenia chodzi o wielka rozpierduchę. I jeśli tylko pod tym aspektem oceniać dzieło Jonathana Liebesman, to Bitwa Los Angeles wypada nawet dobrze. Widz dostaje sporo walki, dużo strzelania, filmowanie z ręki i ogrom wybuchów od których sąsiedzi cierpią katusze. To co najbardziej uwiera w tej produkcji to przesłanie, to wychwalanie amerykańskości na każdym kroku. Sceny, gdy ktoś ginie, gdy dzieje się coś smutnego, zwalniają, podkład muzyczny robi się w ckliwy, a od propagandy wojskowej robi się niedobrze. Chwilami miałem wrażenie, że oglądam film instruktażowy dla młodych adeptów chcących zostać Marines, który ma w nich wyrobić poczucie przynależności, braterstwa, oraz wpoić, że oddanie życia za swój kraj jest czymś wspaniałym.
Za agitacje dziękuję, reszta ledwo się broni. 5/10

4 komentarze:

milczacy_krytyk pisze...

A mi się podobało :D Może trochę o dziwo, ale z kina wyszedłem swego czas zadowolony, nawet patos nie był taki straszny jak to zwykle bywa w tego typu produkcjach. Na wielki plus zasługuje wg mnie muzyka - tak podniosłego soundtracku, który jednocześnie perfekcyjnie sprawdzałby się w filmie i poza nim, dawno nie słyszałem.
Pozdrawiam

szymalan pisze...

Serio, żeby w dobie "Incepcji" i Bourne'ów, kręcić dalej takie patetyczne gnioty wielbiące amerykańskie siły zbrojne, to naprawdę trzeba mieć odwagę. Filmu nie widziałem i Twoja notka to kropka nad i, żeby zadecydować, że czekam aż puszczą to kiedyś w telewizji i nie będę miał nic ciekawszego do zrobienia.

krotko o filmie pisze...

nie mogłem się skupić na muzyce, tak mocno przygniatał mnie patos :)

szymalan, kiedy Ci przejdzie z Incepcją? :)

pozdrawiam

szymalan pisze...

Do następnego filmu Nolana ;d