piątek, 18 lutego 2011

127 Hours (2010), Mamma Mia! (2008).

127 hours (2010) - zepsułem sobie kinowy seans przez poznanie ważnego faktu z fabuły filmu. Teraz wiem, że pewnie bym się tego „czegoś” domyślił, ale domysły, a konkretna wiedza to co innego. Nie mniej jednak zdecydowałem się wydać kilka złoty i zobaczyć co zaprezentuje Danny Boyle, człowiek który ujawnia swoją pasję nawet podczas wizyty w Top Gear, kiedy chwalił pracę kamery ustawionej na torze wyścigowym.
Zadanie miał trudne, musiał zainteresować widza przez 90 min praktycznie jedna lokacją i jednym aktorem. Film opowiada historię Arona, człowieka który nadmiar energii wykorzystuje podczas weekendowych eskapad na łono natury. Porusza się pieszo na rowerze, skacze po skałach byle w samotności i do przodu. Na jednym z wypadów przyjmuje role przewodnika i demonstruje nowo poznanym koleżankom uroki okolicznych jaskiń. W dość nietypowych warunkach znika , a widz myśli, że już się zaczęło. Otóż nie, wpada do jeziorka które dobrze zna i zaprasza do skoku koleżanki. Jak to bywa przy dobrej zabawie czas szybko mija i pora się rozejść. Na nieszczęście Arona, nowo poznani znajomi rozchodzą się w przeciwnych kierunkach, a ten po krótkim czasie wpada w pułapkę.
Jeden aktor, jedno miejsce i reżyser musi wprawić w ruch ten statyczny obraz. Zabiegi które stosuje są wystarczająco interesujące i pozwalają widzowi na wejście w skórę głównego bohatera i cierpienie razem z nim. Odtwórca głównej roli James Franco (bardzo dobra kreacja), z zaklinowaną dłonią robi oczywiście wszystko by się wydostać, a z godziny na godzinę sprawa się tylko pogarsza. Niedobór wody, pokarmu i zmęczenie niekorzystnie wpływają na psychikę. Wizje, omamy i sny jakich doświadcza, klarują mu jego obecną sytuację, stają się odpowiedzią na oczywiste w tej sytuacji pytanie: dlaczego ja?. Dobre wciągające kino. 7,5/10

Mamma Mia! (2008) - zdaję sobie sprawę, że prezentowane dzieło odstaje od mojej listy filmów, ale powiedzcie szczerze kto potrafi odmówić „delikatnym” aluzjom małżonki? Dodać do tego należy moje uwielbienie dla pani Meryl Streep i oto jestem na kanapie, żona obok, zapowiada się miły wieczór.
Film z założenia miał bawić, prezentować prostą historie, ładne widoki, plejadę gwiazd które co rusz z normalnej konwersacji przechodziły do śpiewania. Za każdym razem bawiły mnie te sceny, a już zakończenie wykonywanego utworu gdzie w choreografii pomagało kilkanaście osób (nie wiadomo skąd się wzięli) i rozchodzenie się zgromadzenia jak gdyby nigdy nic, było przekomiczne. Wiem, taka specyfika musicalu, czy też filmu udającego ten gatunek ale nic nie poradzę, że wygląda to zabawnie.
Mamma Mia to jeden wielki teledysk, do którego powciskano drobne elementy fabuły i miało się udać. Można śmiało powiedzieć, że twórcy dopięli swego, zabierając widza w urokliwe miejsce, dobierając ciekawą obsadę, a to wszystko wrzucili do ogromnego garnka z napisem: dobra zabawa przy Abbie. 6/10

1 komentarze:

szymalan pisze...

"127 godzin" - nie zgadzam się :) Dyplomatycznie nic więcej nie powiem, już na pewno czytałeś jak się powyżywałem na blogu. Ode mnie tylko 6/10
A "Mamma mia"- tu pełna zgoda :)
pozdrawiam