Star Trek V: The Final Frontier (1989) – piąta odsłona fabularnych przygód załogi statku Enterprise to opowieść o poznaniu początku istnienia wszelakiego bytu. Jams T. Kirk w odmiennych dla siebie okolicznościach (bo pod przymusem, któremu musi ulec) zmierza ku planecie, jakkolwiek by to irracjonalnie nie zabrzmiało, zamieszkanej przez Boga. Nad cała operacją czuwa nad wyraz rozumny Volcan, buntownik, kierujący się w swym życiu emocjami, a nie logiką, co jest przecież podstawową wartością tegoż gatunku.
Szukanie korzeni, chęć odpowiedzi na podstawowe pytanie skąd się wzięliśmy i po co?, to niebezpieczny temat. Twórcy szczęśliwie nie obrali drogi religijnych dewotów, chcących nawracać ludzkość, ale też nie zrobili niczego innego. Bowiem kolejna część Treka, tym razem w reżyserii Williama Shatnera prezentuje się słabo. Reżyser podtrzymuje atmosferę znaną z poprzednich filmów, świetnie oddaje ducha załogi zaciekle walczącej z każdą napotkaną przeciwnością, ale chyba nie czytał scenariusza zanim zabrał się za kręcenie Ostatecznej granicy. Pal licho, że fabuła jest maksymalnie na czterdziestominutowy odcinek serialu, jej główną wadą jest nuda. Gdyby nie znajomość tematu i niczym nie zachwiana radość obcowania z załogantami statku, można odczuć, że przy tej produkcji zabrakło pomysłów na jej realizacje. Niestety tym razem historia nie toczy się sama, potyka się o własny ogon i nic dobrego z tego nie wynika. 5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz