piątek, 25 lutego 2011

Incepcja (2010), The Social Network (2010).

Inception (2010) – premiera filmu była wielkim wydarzeniem, szybko okazało się, że sale kinowe będą długo wypełnione, że powstał film dla mas, a jednocześnie taki, przy którym trzeba trochę się wysilić. Wysiłek, a może bardziej skupienie polega na uważnym śledzeniu fabuły, by wiedzieć o co chodzi. Incepcja od startu dostała naklejkę: skomplikowany film, czy też: ciężko się w nim połapać. Moje wrażenia po seansie były zbliżone do haseł przed momentem przytoczonych, aczkolwiek trochę przesady w nich było. Nie żebym wyśmiewał reżysera, a wręcz przeciwnie, jestem przekonany, że stworzył dzieło na miarę XXI wieku, starając się wprowadzać widza, na każdym kroku w niuanse fabuły. Może i skomplikowanej, ale na tyle dobrze rozpisanej, że przy odrobinie koncentracji, możemy delektować się snem w śnie.
Bo właśnie o sen tutaj chodzi, o jego kreację i manipulację za jego pomocą ludzką świadomością. Główny bohater, w tej roli kolejny raz wyśmienity Leonardo DiCaprio, jest fachowcem w tej dziedzinie. W zamian za wypełnienie powierzonego mu zadania, ktoś kto potrafi zdziałać cuda, pomoże mu w odzyskaniu rodziny. Przedsięwzięcie jest na tyle poważne, że Cobb musi zebrać kilku znajomych o specyficznych zdolnościach. Kiedy drużyna jest już w komplecie, może zacząć działać, a widz gdzieś koło połowy filmu powinien zostać sam na sam z Incepcją. Żadnych rozmów, popcornu, pauzowania itp, druga połówka obejrzana jednym ciągiem sprawia sporo frajdy. Początek wcale nie jest gorszy, ponieważ już samo poznawanie czym jest kontrola snu, jest przedstawiona w sposób spektakularny i rozochociła mnie a całego. Moja reakcja kiedy Cobb wtajemniczał nowego członka zespołu, moment gdy stawałem się świadom co mnie czeka przez najbliższe kilkadziesiąt minut mogła być tylko jedna: zaciśnięte dłonie, oczy wpatrzone w ekran, i naprawdę ciężko mi wykluczyć fakt, że przez chwilę mogłem się unosić kilka milimetrów na fotelem.
To jest właśnie siła Incepcji, ta świadomość, że reżyser może z nami zrobić co zechce, rzucić marchewkę i kiedy będzie się wydawało, że już jest nasza, zabrać ją sprzed nosa. Nolan dokonał czegoś niebywałego, zaczarował mnie, podobało mi się i tylko do siebie mogę mieć pretensje, że film oglądałem tak późno od dnia premiery. Tak, jestem kolejnym wyznawca Incepcji! 9/10

The Social Network (2010) – przydało by się postawić w tym miejscu buton „lubię to” i już, nie musiałbym dodawać nic więcej. Pewnie od strony technicznej nie jest to skomplikowane, wolę jednak skrobnąć parę słów o największym serwisie społecznościowym jakim jest Facebook.
Akcja filmu zaczyna się jesienią 2003 roku, wtedy to Mark Zuckerberg musi przyjąć fakt, że jego partnerka najzwyczajniej w świecie spławia. W ramach odreagowania i poniekąd zemsty w piwkiem w ręku zasiada przed komputerem, a swoje żale publikuje na blogu. W międzyczasie wpada na pomysł założenia strony internetowej mającej na celu porównywanie zdjęć dziewczyn. Fotografie, nie do końca w legalny sposób pobiera z serwerów kilku uczelni i wrzuca na stronę. Projek tej samej nocy zyskuje wielkie zainteresowanie wśród internautów i to na tyle, że ilość wejść przekracza możliwości przepustowe wewnętrznej sieci uniwersytetu Cambridge, gdzie swoje pierwsze kroki stawiał właśnie jeden z założycieli Facebooka.
Uwielbiam filmy w których główny bohater musi przełamywać granice, gdzie dąży do postawionego sobie celu za wszelka cenę, a gdy dochodzi do tego świat internetu i komputerów to już jestem w niebo wzięty. Oczywiście aspekt techniczny, powstanie marki jest potraktowany jako watek uboczny, ale zawsze miło zobaczyć na ekranie człowieka pracującego na linuxie.
Jedną z wielu rzeczy które sprawiły, że Social Network został obsypany nominacjami do oskarów jest na pewno dobre aktorstwo. Przewodzi na tym polu główny bohater którego zagrał młody aktor Jesse Eisenberg. Rola idealnie pasująca do niego, on nie grał, po prostu stał się odgrywaną przez siebie postacią. Naturalność z jaką przemykał po ekranie powala z nóg, jego aktorstwo, wyrafinowanie zaprezentowane przed kamerą jest naprawdę przekonująca. Pojawia się także kolejna ciekawa postać w świecie internetu, założyciel serwisu Napster, zagrany przez Justin'a Timberlake (czytelnicy pamiętający łącza 128kb/64kb wiedzą czym był Napster :) ) Także dostał rolę do której nie musiał się jakoś wielce poświęcać, czy przygotowywać ale odwalił kawał dobrej roboty. Film opanowany przez młode pokolenie, pokazujące swój profesjonalizm na każdym kroku.
Social Network to forma teledysku dla ludzi rozgarniętych, to dzieło zrobione w nowoczesny sposób, jednak bez przekraczania granic sztuczności czy tak wszędobylskiej tandety. Tutaj nawet rozmowa bohaterów przy ogłuszającej muzyce na dyskotece (są takowe jeszcze? Czy teraz używa się tylko sformułowań typu: party, before i after?) jest potrzebna do całości, jest autentycznie dobra, albo początek filmu, szybka praca kamery, szybkie dialogi i jeszcze szybsze wklepywanie linijek kodu nie powodują ataków padaczki, są nakręcone z wyczuciem i klasą. 8,5/10

Moje lista (tych filmów które miałem okazje zobaczyć) najlepszych filmów 2010 roku:

1. Jak zostać Królem
2. Incepcja
3. Social Network
4. The Fighter
5. 127 Godzin / Buried, nie potrafię się zdecydować który lepszy :)

ps: Fightera nie widziałem, bo niby jak nie wyjeżdżając z kraju, ale mam przeczucie, że był dobry :)

Jeśli już robię takie małe podsumowanie, to chciałbym podziękować za odwiedziny i komentarze, tych nigdy za dużo. Pozdrawiam i zapraszam do udziału w życiu bloga.

piątek, 18 lutego 2011

127 Hours (2010), Mamma Mia! (2008).

127 hours (2010) - zepsułem sobie kinowy seans przez poznanie ważnego faktu z fabuły filmu. Teraz wiem, że pewnie bym się tego „czegoś” domyślił, ale domysły, a konkretna wiedza to co innego. Nie mniej jednak zdecydowałem się wydać kilka złoty i zobaczyć co zaprezentuje Danny Boyle, człowiek który ujawnia swoją pasję nawet podczas wizyty w Top Gear, kiedy chwalił pracę kamery ustawionej na torze wyścigowym.
Zadanie miał trudne, musiał zainteresować widza przez 90 min praktycznie jedna lokacją i jednym aktorem. Film opowiada historię Arona, człowieka który nadmiar energii wykorzystuje podczas weekendowych eskapad na łono natury. Porusza się pieszo na rowerze, skacze po skałach byle w samotności i do przodu. Na jednym z wypadów przyjmuje role przewodnika i demonstruje nowo poznanym koleżankom uroki okolicznych jaskiń. W dość nietypowych warunkach znika , a widz myśli, że już się zaczęło. Otóż nie, wpada do jeziorka które dobrze zna i zaprasza do skoku koleżanki. Jak to bywa przy dobrej zabawie czas szybko mija i pora się rozejść. Na nieszczęście Arona, nowo poznani znajomi rozchodzą się w przeciwnych kierunkach, a ten po krótkim czasie wpada w pułapkę.
Jeden aktor, jedno miejsce i reżyser musi wprawić w ruch ten statyczny obraz. Zabiegi które stosuje są wystarczająco interesujące i pozwalają widzowi na wejście w skórę głównego bohatera i cierpienie razem z nim. Odtwórca głównej roli James Franco (bardzo dobra kreacja), z zaklinowaną dłonią robi oczywiście wszystko by się wydostać, a z godziny na godzinę sprawa się tylko pogarsza. Niedobór wody, pokarmu i zmęczenie niekorzystnie wpływają na psychikę. Wizje, omamy i sny jakich doświadcza, klarują mu jego obecną sytuację, stają się odpowiedzią na oczywiste w tej sytuacji pytanie: dlaczego ja?. Dobre wciągające kino. 7,5/10

Mamma Mia! (2008) - zdaję sobie sprawę, że prezentowane dzieło odstaje od mojej listy filmów, ale powiedzcie szczerze kto potrafi odmówić „delikatnym” aluzjom małżonki? Dodać do tego należy moje uwielbienie dla pani Meryl Streep i oto jestem na kanapie, żona obok, zapowiada się miły wieczór.
Film z założenia miał bawić, prezentować prostą historie, ładne widoki, plejadę gwiazd które co rusz z normalnej konwersacji przechodziły do śpiewania. Za każdym razem bawiły mnie te sceny, a już zakończenie wykonywanego utworu gdzie w choreografii pomagało kilkanaście osób (nie wiadomo skąd się wzięli) i rozchodzenie się zgromadzenia jak gdyby nigdy nic, było przekomiczne. Wiem, taka specyfika musicalu, czy też filmu udającego ten gatunek ale nic nie poradzę, że wygląda to zabawnie.
Mamma Mia to jeden wielki teledysk, do którego powciskano drobne elementy fabuły i miało się udać. Można śmiało powiedzieć, że twórcy dopięli swego, zabierając widza w urokliwe miejsce, dobierając ciekawą obsadę, a to wszystko wrzucili do ogromnego garnka z napisem: dobra zabawa przy Abbie. 6/10

niedziela, 13 lutego 2011

Red (2010), Czarny łabędź (2010).

Black Swan (2010) – wiedziałem, wiedziałem od samego początku, kiedy to pierwsze wieści na temat filmu obiegły świat, że ten nie będzie dla mnie. Dzieło Aronofskiego, doceniane na festiwalach, z wielce prawdopodobną oskarowa rolą Natalie Portman, a ja jak ten uparty osioł, nie będzie mi się podobać i koniec. Nawet kiedy wiedziałem, że i tak będę oglądał łabędzia nie mogłem pozbyć się tych wszystkich negatywnych emocji związanych z filmem. Sam nie wiem skąd się wzięły, ale u mnie zawsze tak jest kiedy wszyscy dookoła pieją o jakimś dziele, mnie od niego odpycha (do dnia dzisiejszego nie oglądałem Incepcji).
Co do jednego na pewno miałem rację, balet jak na razie nie jest dla mnie, nie potrafiłem cieszyć się z tego co oglądałem, może po prostu zostawiam sobie furtkę na starsze lata. Co do fabuły to z minuty na minutę dałem się przekonać do historii, opowieść o ambitnej baletnicy może się podobać. Walka głównej bohaterki z jej fizycznością, problemy natury psychicznej, treningi prowadzone do utraty sił i zdrowia pokazują widzowi jaką wielką dawkę energii i poświęcenia musiała dać Portman w rolę.
Czarny Łabędź to nie moja bajka, aczkolwiek potrafię docenić film i śmiało zaprosić na seans takim ignorantom jak ja. 7,5/10

RED (2010) – po zawodzie na Niezniszczalnych, do kontrkandydata o palmę pierwszeństwa w 2010 na najlepszy film sensacyjny z doborową obsadą podchodziłem ostrożnie. Opinie jakie było mi czytać były na tyle skrajne, że postanowiłem zaryzykować i odszyfrować skrót zawarty w tytule.
Oznacza ni mniej, ni więcej: Retired Extremely Dangerous, a tym ekstremalnie niebezpiecznym emerytem okazał się Frank Moses czyli Bruce Willis. Frank nie wadził nikomu, mieszkał na przedmieściach, prowadził spokojny i poukładany żywot, po szalonych latach w CIA.. Fabuła przyspiesza i praktycznie do końca już nie odpuszcza, gdy po „dziadka” wpadają specjaliści od mokrej roboty. Oczywiste, że nasz twardziel im umyka i zaczyna prywatne śledztwo, podczas którego poznajemy jego znajomych z dawnych lat, a zagrali ich: Helen Mirren, John Malkovich, Morgan Freeman. Sporo musiało kosztować sprowadzenie na plan tak licznej gromadki, może i leciwych, ale zawsze gwiazd. Podjęte ryzyko opłaciło się, scenariusz choć grubymi nićmi szyty, przyprawiony humorem i dobrym aktorstwem może zdziałać cuda. Jasne, że schemat goni schemat, że to już kiedyś było, ale dlatego właśnie należą się brawa dla twórców, za stworzenie filmu który potrafi przyciągnąć widza. Mnie przykuł do ekranu i z uciechą mogę powiedzieć, iż zabawa była pyszna.
Pół punktu na plus za scenę, gdzie pojawia się wódka Sobieski. 7,5/10

wtorek, 8 lutego 2011

Jak zostać królem (2010), Zanim odejdą wody (2010).

The King's Speech (2010) – publiczne przemówienie księcia Yorku na Wembley, charakterystyczny szum powstały w skutek powstanie tysięcy osób i kiedy z głośników ma popłynąć mowa na zakończenie wystawy Imperialnej w Londynie, zapada cisza... Tak zaczyna się film, który na długo zostanie w mojej pamięci. Obraz o człowieku z problemem, jakim jest dla często przemawiającego publicznie monarchy, jąkania się.
Często podczas projekcji filmu, stawiamy się w roli bohaterów, współczujemy im, kibicujemy czy też przeklinamy w wszystkie diabły. Tutaj moja empatia była dużo silniejsza, niestety nie mam nic wspólnego z angielską monarchią ale zmaganie się z tak wredną przypadłością jaka jest jąkanie, nie jest mi obca. Znam to uczucie, kiedy wpatrzone w ciebie z politowaniem oczy „mówią”, no dalej powiedz to w końcu.
Akcja filmu została osadzona w latach trzydziestych XX w w Wielkiej Brytanii. Książę, a po abdykacji swojego starszego brata, król Jerzy VI staje na czele narodu w momencie gdy Europa czuje na plecach oddech Hitlera. Król, jego przemowy powinny być stanowcze, dodawać pewności siebie, otuchy i w tak ciężkich czasach, zagrzewać do walki.
Nikogo jednak nie zagrzeje do walki przemowa króla, który nie potrafi wypowiedzieć zdania bez zająknięcia się, bez kilkunasto sekundowych pauz na wyduszenia z siebie jednego słowa. Na pomoc przychodzi mu jego żona, rozpaczliwie szukająca specjalisty od wad wymowy. Po wielu nieudanych próbach natrafia na Lionela Logue, ekscentryka z rezultatami.
Współpraca króla Jerzego z terapeutą to największy atut filmu. Podobał mi się klimat, sposób w jaki prowadzona była historia, cała otoczka życia monarchii ale to postacie odegrane przez Firth'a i Rush'a są dla mnie najwartościowsze. Podejście terapeuty do pacjenta, którym była najważniejsza osoba w państwie, szokowało, bawiło potwierdzało, że walka z jąkaniem, z demonami przeszłości musi być brutalna, opierać się na zaufaniu i przyjaźni.
Przede mną jeszcze kilka filmów starających się o najważniejszy laur w świecie filmu, ale życzę The King's Speech kilku zasłużonych statuetek. Obraz bawi, wzrusza, daje do myślenia, a to wszystko opakowane jest w przepiękne zdjęcia i porywającą muzykę. Gorąco polecam. 9/10

Due Date (2010) - przypadek, zrządzenie losu lub może zwykły zbieg okoliczności sprawił, że drogi Petera (Robert Downey Jr.) i Ethana się skrzyżowały. W samolocie, którym obaj udawali się do Kalifornii, wydarzenia sprowokowane przez ich samych przybierają na sile i koniec końców obaj trafiają na czarną listę linii lotniczych. Oznacza to zakaz latania, a trzeba nadmienić, że Peter spieszy się na poród swojej żony. Odległość jaka musi pokonać, w kilka dni, to 3 tysiące kilometrów co stanowi pewien problem kiedy jest się bez pieniędzy i dokumentów. Z pomocą podjeżdża Ethan i proponuje pomoc w dotarciu na porodówkę.
Komedia z którą mamy do czynienia to film drogi, to opowieść o prawdziwej przyjaźni, a że korzysta z utartych schematów, można w tej konkretnej sytuacji wybaczyć. Prezentowany humor broni się sam, przez większość czasu trzyma poziom i może rozbawić nawet kamienne twarze. Schodzenie poniżej granicy dobrego smaku jest częstym zjawiskiem zjawiskiem w komediach, twórcom Due Date zdarzyła się tylko jedna taka wpadka i chwał i ma za to. Mówię tutaj o scenie z Galifianakis'em (kolejna genialna rola komediowa), który to przed snem musiał przedsięwziąć pewne środki, które pozwalają mu spokojnie zasnąć, na trzeźwo ten numer ciężko wchodzi. Ogólnie jest dobrze i oby więcej takich filmów z humorem na odpowiednim levelu. 7,5/10

czwartek, 3 lutego 2011

Underworld (2003), Underworld: Evolution (2006).

Underworld (2003) – temat wampirów jest obecnie na czasie, z każdej strony jesteśmy atakowani stworami rządnymi ludzkiej krwi. Wszystko było by ok, gdyby nie fakt, że są to dzieła przeznaczone raczej dla młodszego targetu, sporo tam wątków miłosnych, co faceta po 30 (ledwo co) nie zawsze musi interesować. Stworzenia z przerośniętymi siekaczami, zawsze darzyłem sympatią i w końcu sięgnąłem po Underworld, by zobaczyć co i jak.
Pierwsza części trylogii wprowadza nas w świat wampirów oraz wilkołaków zwanych Lykanami. Scenariusz filmu nie należy do skomplikowanych, niemal większość akcji jaką widzimy na ekranie to wzajemne zwalczanie się obu gatunków. Poznajemy kilka faktów z historii, dowiadujemy się jak wyglądały pierwsze kroki tych specyficznych stworzeń. Wojna między wampirami a Lyknami przybiera na sile gdy ci pierwsi dowiadują się, że wilkołaki szukają potomka pierwszego nieśmiertelnego by stworzyć hybrydę dwóch gatunków.
Obraz, o tak oderwanej od rzeczywistości historii, prezentuje się autentycznie, nie ma się wrażenia, że coś takiego nie może mieć praw bytu. Aktorzy starają się zapewnić widzowi dobre widowisko. Najbardziej zaskoczył mnie Michael Sheen, widziany przeze mnie ostatnio w 30 Rock. Ten skromnie wyglądający anglik, gdy dostanie ciekawa rolę i długie włosy potrafi wykrzesać z siebie sporo energii. Owocny seans. 6,5/10

Underworld: Evolution (2006) – po trzech latach wampiry powracają na ekrany kin, powracają w dobrym stylu. Czas dzielący obie części pozwolił twórcom na rozwinięcie scenariusza, poprawę efektów specjalnych. Przemiana w wilkołaki choć uproszczona lepiej wygląda, czy też dobrze zrobiona postać pierwszego prawdziwego wampira.
Poznajemy legendę o pierwszym nieśmiertelnym, który miał dwóch synów. Jeden z nich został ugryziony przez nietoperza, drugi przez wilka. Pierwszy Lykan nie panował nad gniewem i przemianami stając się niebezpiecznym dla otoczenia, więc postanowiono uwięzić go na wieki. Braterska miłość była jednak zbyt silna, zmusiła Marcusa do odnalezienia tajemniczego klucza i uwolnienia brata. Więcej zdradzać nie będę, sami zobaczcie jak rozwinie się sytuacja.
Film jest udaną kontynuacją, więcej się dzieje, fakty z przeszłości potrafią zainteresować widza, a pojawiający się watek miłosny można jakoś przeżyć. Podobnie jak było przy pierwszej części obraz zachowuje autentyczność i ogląda się ją z przyjemnością. 6,5/10