Robin of Sherwood (1984-1986, sezon 2) – z przykrością zawiadamiam, że drugi sezon przygód Robin Hooda odbiega znacznie od oczekiwań. Te nie były wcale wygórowane. Jak pisałem dziesięć miesięcy temu, pierwszy odsłona historii w lesie Sherwood nawet po latach potrafiła ucieszyć widza. Tym razem główny scenarzysta, Richard Carpenter tylko w trzech epizodach postawił na przygodę (i to takie naciągane trzy), reszta liczącego siedem odcinków sezonu, po brzegi wypełniona jest okultyzmem. W jednym z odcinków słowo Lucyfer pada kilkadziesiąt razy! Przekonuje mnie przełom XII i XIII wieku, czyli średniowieczne wierzenia, czarownice, zaklęcia, święte księgi i temu podobne, ale żeby w opowieść o banicie i jego kompach wtrącać tak dosłowne odniesienia, żeby Robin musiał pokonywać samego Lucyfera to lekka przesada (w dwuczęściowym odcinku pt Miecze Waylanda, upadły anioł dosłownie się zmaterializował!?)
Dlaczego się czepiam magii, dlaczego tak bardzo nie podobały mi się seans spirytystyczny podczas którego ożywiono pewnego barona (dosłownie) czy też czarownice rzucające urok? Ponieważ serial o zabarwieniu przygodowo-komediowym (tak odebrałem pierwszy sezon) taki powinien zostać. Tutaj, jak mniemam z braku pomysłów na kolejne pojedynki człowieka w kapturze z szeryfem z Nottingham, skryba dał upust swojej fascynacji tematem, czy zwyczajnie wybujałej fantazji i spłodził dzieło tak ciężko strawne. Bo jeśli już pominiemy moje oczekiwanie co do rozwoju wydarzeń, to nie godzi się umieszczać poważnych tematów w serialu gdzie pojedynki między wieśniakami a żołnierzami wyglądają na zabawę, a nie walkę na śmierć i życie. Nie pasuje mi opowiadanie o wierzeniach, zabobonach, duchowych sprawach kiedy charakteryzacja bohaterów potrafi się zmienić co scena, a ostrze opuszczające jeszcze przed chwilą cieszącego się świeżym powietrzem człowieka nie nosi śladów krwi. Można by tak jeszcze wymieniać, można by wspomnieć o ścieżce dźwiękowej która tym razem nie pomaga historii, a często przeszkadza, ale już dam spokój.
Siódmy epizod, ostatnie pięćdziesiąt minut ukoiło moje nerwy, uspokoiło sumienie i odrzuciło w niepamięć treści przepełnione ZŁEM . Wreszcie doczekałem się odrobiny normalności. Herne był jedynym z pogranicza życia i śmierci, człowieka i Boga. Sytuacje o symbolicznym znaczeniu były przedstawione z wyczuciem i subtelnie. Nie atakował nas z każdej strony sam Belzebub. Wzruszyłem się nawet odrobinę, podczas rozmowy Robina z Marion w jednej z ostatnich scen. Niestety za całość tylko 5/10.