czwartek, 27 października 2011

Łowca jeleni (1978)

The Deer Hunter (1978) – to jeden z tych filmów wojennych który nie pokazuje przemocy, scen batalistycznych, a opiera się na emocjach. Obraz przepełniony jest uczuciami, prawdziwą przyjaźnią. Początkowo bojaźliwą, beztroską by na koniec zamienić się w szczere oddanie i pamięć. Twórcy przedstawiają bohaterów z małego miasteczka, prostych pracowników huty, jakimi są przed i po trudach wojny w Wietnamie.
Trójka przyjaciół dostaje przydział do wojska. Impreza pożegnalna jest połączona z ślubem jednego z nich. Zabawa na weselu rozwija się w najlepsze, a na twarzach przyszłych wojskowych zaczyna rysować się strach. Uzmysławiają sobie, że to już, że za chwilę znajdą się na froncie, a ciężka praca zawodowa okaże się niczym w porównaniu z tym co ich czeka. W przed dzień wyjazdu wyruszają w góry na polowanie. Tam poznajemy (na weselu także) jakie są relacje między nimi, jakim darzą się szacunkiem i czym dla nich jest lojalność. Początek filmu to impreza weselna, polowanie i nagły przeskok do dusznego i gorącego Wietnamu, gdzie trójka głównych bohaterów dostaje się do niewoli. Reżyser zabiera widza tam tylko na kilkanaście minut, ale to wystarczy by wytłumaczyć i uzmysłowić nam jakie piętno może odcisnąć na człowieku nienawiść.
Łowca Jeleni został wybrany przez członków akademii najlepszym filmem 1978 roku. Drugoplanowa rola Christophera Walken także została doceniona statuetką. Doliczyć do tego można jeszcze oskara za reżyserię, muzykę i najlepszy montaż. Robert de Niro (w wyśmienitej formie) jak i Meryl Streep (zawsze doskonała i olśniewająca) byli nominowani. To wszystko składa się na wyjątkowy film, na solidne i niezapomniane doznania. Wyciskać łzy potrafią filmy familijne w ckliwych scenach z pieskami bądź dziećmi. The Deer Hunter potrafił trzymać za serce prawie trzy godziny, a w ostatniej scenie rozłożyć na łopatki. Gorąco polecam. 9/10

środa, 26 października 2011

Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie (2011)

Captain America: The First Avenger (2011) – choć kibic ze mnie żaden, przy większych imprezach sportowych zdarza się, że jedna ze stron jest bliższa memu sercu. Z racji dobroduszności, czy też zwyczajnej ludzkiej uprzejmości kibicuje przeważnie tym słabszym. Takie spoglądanie na słabszych sprawiło, że pierwsze kilkadziesiąt minut Kapitana Ameryki oglądałem z wielkim zapałem. Rozwijająca się sytuacja głównego bohatera, jego dążenie do bycia żołnierzem przypominała, obgryzanie paznokci podczas meczu piłki nożnej w której reprezentacja Polski kolejny raz walczy o wszystko. Szkoda tylko, że obraz po tym jak cherlawy chłopak staje się mężczyzną, traci na sile. Przyrost masy mięśniowej, dodanie Stevowi kilku nadprzyrodzonych zdolności teoretycznie powinno wstrząsnąć widzem, a mimo, że na ekranie wszystko wybucha, strzela, wynudziłem się.
Filmowi zabrakło klimatu, będącego filtrem dla sztucznie wyglądających scen (praca komputera momentami jest zbyt widoczna), czy też mało ciekawych dialogów. Odtwórca głównej roli, Chris Evans, nie potrafił przekonać do swojego bohatera. Losy człowieka z niezniszczalną tarczą w Marvelovskich komiksach wyglądają ekscytująco, na ekranie już nie tak bardzo.
Po napisach końcowych wiedziałem, że będę miał problemy z notatką. Po kilku godzinach po seansie praktycznie musiałem sobie wypunktować co się działo z Kapitanem, o czym w ogóle był obraz. Tak szybko ulatnia się fabuła, szkoda. 6/10

sobota, 22 października 2011

Druhny (2011)

Bridesmaids (2011) – kilka wpisów temu pozwoliłem sobie skrytykować The Hangover Part II . Druhny często porównywane są do tej komedii, że niby to kobieca wersja. Ten dla kobiet opowiada o druhnach i przygotowywaniu wesela z punktu widzenia pań. Poster mieni się odcieniami różu... Więcej mi nie trzeba, nie oglądam, ale to nie oznacza, że nie czytam, a to co widzę minie zaskakuje. Tym pokrętnym sposobem dochodzę do momentu w którym muszę uderzyć się w pierś i napisać, że było zabawnie i to z przytupem.
Jedna z przyjaciółek bierze ślub, druga co chwilę potyka się o własny los. Lillian wychodzi za dobrze sytuowanego mężczyznę, jest szczęśliwie zakochana, lepiej być nie może. Natomiast Annie, ma problemy z mieszkaniem, pracą, mężczyznami, a nowo otwarta piekarnia upadła szybciej niż źle wyrobione ciasto drożdżowe. W filmie śledzimy losy przyjaciółek, głównie tej mniej szczęśliwej, jej starania by wszystko jakoś logicznie poskładać.
Fakt, że mamy do czynienia z komedią, tylko w połowie oddaje prawdę o losach bohaterów. Bowiem w filmie smutek przeplata się z humorem, prawdziwa przyjaźń z tą na pokaz i praktycznie tyko końcówka jest w pełni optymistyczna. Przez dwie godziny doświadczymy kilka ciekawych gagów, na czele z tym tak szeroko rozpisywanym. Proszę sobie wyobrazić zatrucie pokarmowe kilku kobiet gdy do dyspozycji jest tylko jedna toaleta. To naprawdę mocna scena, chwilami obrzydliwa, ale jeśli ktoś przynajmniej raz nie parsknie śmiechem podczas niej, ten smutas i kropka.
Odtwórczyni głównej roli Kristen Wiig, zawładnęła obrazem w 100 procentach. Nie tylko przez to, że praktycznie była cały czas na ekranie. Jej gra, poczucie humoru były nad wyraz naturalne. Zagrała postać o skomplikowanym charakterze z spora dawką bojaźliwości, a mimo to dała się ją lubić, potrafi wydobyć z widza łezkę w oku oboma oczywistymi sposobami.
Polecam serdecznie, dawno się tak nie ubawiłem na babskiej komedii, pokazującej prawdę o kobietach, o facetach także w tak surowo cudowny sposób. 8/10

czwartek, 20 października 2011

Dawno temu w Ameryce (1984)

Once Upon A Time In America (1984) – król westernu, człowiek odpowiedzialny za reżyserię jednego z najbardziej cenionych filmów o dzikim zachodzie: The Good, the Bad and the Ugly, wziął na warsztat nowojorską mafię. Zabiera widza w podróż niesamowitą, świetnie zrealizowaną, która oczarowuje go od pierwszych minut. Jednak film leżał na półce od dawna. Przerażał mnie czas jaki trzeba będzie spędzić przed tv. Raz, że jest to ciężkie wyzwanie natury fizyczno-fizjologicznej, dwa logistycznej. Lubie nie przerywane niczym seanse, filmy zobaczone na „jednym” wdechu, a przy prawie czterech godzinach emisji może być z tym problem.
Sergio Leone wyreżyserował i był jednym z scenarzystów filmu, który śmiało może obdzielić fabułą kilka innych. Śledzimy losy Davida (Robert De Niro, miło oglądać tego pana u szczytu sławy) zwanego przez przyjaciół Noodles. Poznajemy go w dość ciekawych, a dla niego niebezpiecznych okolicznościach. Dowiadujemy się, ze jest zdrajcą i można wnosić, że mamy do czynienia z człowiekiem mafii. Noodles skazany jest na ucieczkę z miasta. W obrazie przyglądamy się działalności Davida i jego przyjaciół w trzech okresach jego życia. Jako nastolatka w czasach prohibicji, jako dorosłego mężczyznę jednego z czwórki nowojorskich gangsterów zarabiających na sprzedaży alkoholu, oraz jako sześćdziesięciolatka, który powraca na stare śmieci by rozliczyć się z przeszłością. Reżyser bez ostrzeżeń skacze w czasie, bez jakichkolwiek podpowiedzi dla widza. Ale nie musi tego jednak robić. Charakteryzacja aktorów, otoczenie zmienia się w mgnieniu oka i od razu wiadomo w jakim odcinku życia głównego bohatera jesteśmy.
Film mimo, że trwa prawie cztery godziny, intryguje i zaskakuje przez cały czas. Ostatnie kilkanaście minut siedziałem z nosem przy tv (zmęczenie nie miało tu nic do rzeczy), ostatnie kilkanaście minut to mistrzowski twist, to odwrócenie wszystkiego do góry nogami, to jedno z najgenialniejszych posunięć zastosowanych w kinematografii. Arcydzieło. 10/10

poniedziałek, 17 października 2011

Prawnik z Lincolna (2011)

The Lincoln Lawyer (2011) - pisząc te słowa nie mam pojęcia, jak dystrybutor na nasz piękny kraj nazwie ów film. Pewnie jak to często bywa, ujawni rąbka tajemnicy, zdradzając w jednym słowie fabułę i totalnie odbiegnie od oryginału. Rozszyfrowanie tytułu jest banalne. Lincoln to marka samochodu, którą poruszał się prawnik będący głównym bohaterem opowieści (dywagacje na temat tytułu, podyktowane są pół godzinnym zaćmieniem i wpatrywaniem się w migający kursor. Wstęp zostaje mimo tego, że polski tytuł, jak się okazało, w momencie dostępności internetu, jest ok).
No właśnie prawnik więc film pewnie obrał cel na salę sądową. W sumie to tak, tyle, że nie jest to stricte dramat dziejący się na sali rozpraw. Tam reżyser skieruje nas, gdy to jest niezbędne. Większość czasu, jaki przyjdzie nam spędzić z Prawnikiem z Lonkolna, to poznanie jego metod pracy i powolne rozpracowywanie go jako człowieka. Fabuła dotyczy w głównej mierze, sprawy nad którą pracuje nasz bohater, broniący klienta oskarżonego o napad i pobicie prostytutki. Początkowo wszystko wydaje się być jasne i klarowne, z biegiem czasu rozwijają się jednak nowe wątki, a widza siedzi zaczarowany przed ekranem i czeka na rozwój wydarzeń.
Bywają filmy w które trzeba się wgryzać, na polubienie bohatera potrzeba czasu. Tutaj nie ma tego problemu, przynajmniej ja nie miałem. McConaughey stworzył ciekawą kreację, nadaje ludzką twarz środowisku adwokatów. W realny sposób przekonuje widza, że pomimo pogoni za pieniądzem, w jego środowisku zdarzają się ludzie mający sumienie. Na pozór prosta fabuła potrafi przykuć do ekranu i nie odpuszczać do samego końca. Nie ma przestojów, większych luk w fabule, to film dający satysfakcję z oglądania. 7,5/10

czwartek, 13 października 2011

Na granicy światów (2008-2013, sezon 3)

Fringe (2008-2013, sezon 3) – losy serialu, jego kontynuacja stały pod dużym znakiem zapytanie, praktycznie do końca emisji trzeciego sezonu. Słupki z widownia były coraz mniejsze, przesunięto emisję Fringe na piątek, co w amerykańskiej telewizji oznaczy rychły koniec serialu. Fani powoli zaczęli się przyzwyczajać do myśli, że trzeci sezon będzie ostatnim. Aż stała się rzeczy niebywała na rynku serialowym, twórcy mimo małej jak na kanał FOX oglądalności, wierząc w to co robią, w swoje umiejętności i z ukłonami dla fanów postanowili kontynuować serial i zamówić czwarty sezon.
Fabuła trzeciego kreci się wokół dwóch równoległych światów, opowiada o początku załamywania się, nazwijmy to, naszego oryginalnego świata. Oliwia, ta z numerem jeden, ląduje na początku serii w innej rzeczywistości. Walter numer dwa, robi wszystko by zapomniała o swoim świecie, lecz jego próby nie zdają egzaminu, Olivia przypomina sobie kim jest i walczy o powrót do domu. Po kilku odcinkach Fringe wraca na tradycyjny tor, agenci pracują na konkretna sprawą, nad jej rozwikłanie i już. Z tą różnicę do poprzednich sezonów, że główny wątek jest obecny przez cały czas, jest odczuwalny nawet podczas odcinków nie mających wiele wspólnego z relacji między oboma światami. Sprawy na pierwszy rzut oka dotyczące innej kwestii aniżeli zaczątek wojny światów, mają w sobie coś co dotyczy osi serialu. Obserwujemy zmagania wydziału Fringe w obu rzeczywistościach, czasami śledzimy dochodzenia prowadzone w obu światach równocześnie. Poznamy kilka ciekawych i nowych szczegółów dotyczących życia głównych bohaterów.
Obsada aktorska zostaje praktycznie bez zmian, pojawia się tylko Charlie Francis, który w świecie „B” ma się całkiem dobrze. Anna Torv jako Olivia w obu rolach sprawuje się wyśmienicie, od razu widać w którą z nich się akurat wciela. Jednak jeśli chodzi o aktorów palmę pierwszeństwa dzierży John Noble, przeniósł Waltera na wyższy poziom, a obcowanie z bohaterami których gra, to czysta przyjemność. Twórcy fundują widzowi kilka ciekawych akcji z środkami odurzającymi. W senach z ich użyciem prowadzi agent Broyles (Lance Reddick). Zobaczyć tak poważnego, bez jednego uśmiechu przez wszystkie sezony, bohatera w stanie upojenia, bezcenne. Zapraszam, warto! 8,5/10

niedziela, 9 października 2011

Blitz (2011)

Blitz (2011) – przy opisie Dirty Harry, wspominałem, że chętnie zobaczę współczesną wersję tego filmu. Moje marzenie szybko się ziściło, Jason Statham czołowy twardziel dzisiejszego kina, wciela się w postać detektywa. Wspólnie z Porterem Nash (Paddy Considine) rozpracowuje serię morderstw policjantów.
Porównanie obu filmów, jak i aktorów nie jest przypadkowe. Jasne, że Statham przy Eastwoodzie, jeśli chodzi o aktorstwo i doświadczenie wypada blado, to jednak ich role w Dirty Harry i Blitz są bardzo podobne. Każdy z nich, poprzez swoją charyzmę może wypowiadać mało wyszukane kwestie, a i tak zabrzmią one z powagą i pójdą w pięty odbiorcom. Ich postacie są wręcz identyczne. Z tą różnicą, że dzieli ich 20-30 lat i umiejscowienie akcji. Dlaczego przy promocji filmu, nikt nie wspomina, że jedną z inspiracji do napisania scenariusza była postać komisarza z San Francisco? Dziwne, że producenci nie dokonują takich porównań, które mogły by tylko przysporzyć widzów.
Odbiór każdego filmu jest inny. Jedne dają się lubić od pierwszych minut, inne dopiero po seansie, a jeszcze inne można podzielić na części i obdzielić komplementami tylko niektóre z nich. Dzieło Elliotta Lester, zaciekawiło mnie od pierwszych scen, gdzie skacowany Tom Brant tłumaczy młodzieży, że kradzież samochodu nie jest dobrym sposobem na życie, oraz napomina o kulturalne zachowanie. Do tej specyficznej roli (policjanta działającego często po za prawem, pojącego drinki na śniadanie, bez życia osobistego) Statham nadaje się idealnie. Już sama jego obecność na ekranie i wygląd , dobrze działają na wyobraźnie i postrzeganie postaci którą gra.
Ostatnie scena to swoiste oczko puszczone do widza sugerujące, że film został zrobiony na poważnie z pasją w przyjaznej atmosferze. Po seansie nie miałem wrażenia, że twórcy chcieli mi coś udowodnić, zmusić do oglądania przekombinowanego, przepełnionego mnóstwem intryg filmu. Jest kilka zwrotów akcji, sceny podnoszące ciśnienie, twardy, zdecydowany policjant egzystujący w świecie w którym jeśli nie można czegoś załatwić legalnie sięga po inne środki. Polecam 7,5/10

środa, 5 października 2011

Siedmiu wspanialych (1960)

The Magnificent Seven (1960) – Meksykańska wioska stała się ważnym punktem na mapie Calvery i jego kompanów. Horda wygłodniałych (dosłownie) typów spod ciemnej gwiazdy robi zakupy u rolników, tyle, że nie uiszcza opłaty. Zostawiają trochę żywności, by mieszkańcy mogli przeżyć, a po czasie znowu zapukać do ich drzwi. W końcu znajduje się kilku śmiałków chcących pokazać oprawcom, ze potrafią się bronić. Wyruszają do pobliskiego miasteczka w którym są świadkami interesującej podróży nieboszczyka na cmentarz. Karawaną powożą kowboje pełni odwagi, arogancji, doskonale pasujący do zadania we wsi. Przywódcą Siedmiu zostaje Chris (Yul Brynner). W krótkim czasie, mając do dyspozycji tylko kilkadziesiąt dolarów i dar przekonywania, zgarnia kilku dobrych rewolwerowców i podejmuje się wykonaniu zadania.
Dziki zachód w najczystszej postaci. Western porywa od pierwszych minut i do końca oferuje maniakom fasoli i zakurzonych butów to co lubią najbardziej. Zaczynając od obsady, poprzez interesującą historię i na ciekawym, ba nawet zaskakującym finale kończąc. W produkcji udział wzięli między innymi: Steve McQueen, Yul Brynner, Charles Bronson, Robert Vaughn, James Coburn, Eli Wallach. Panowie dostali ciekawe role, zrobili z nich małe arcydzieła i można żałować, że dziś takich filmów się już nie kręci. Obraz przepełniony jest dialogami tak mało wyszukanymi, że bardziej się nie da. Posiada klasyczną konstrukcję, uniwersalną wręcz standardowa opowieść, a mimo to chce się go oglądać. Te niby banalne wypowiedzi, infantylna chęć pomocy wieśniakom za śmieszne pieniądze są tak przedstawione, zagrane, że dajemy wiarę opowieści. Polecam, sporo dobrej zabawy. 8/10

niedziela, 2 października 2011

Gra o Tron (2011-?, sezon 1)

Game of Thrones (2011) – ekranizacje książek często powodują poruszenie wśród odbiorców. Istnieje obawa o oddanie odpowiedniego klimatu opowieści, o to czy twórcy z kamerą w ręku uchwycą wszystko to, o czym wspomina autor, a co najważniejsze czy nie zmarnują potencjału tkwiącego w słowie pisanym. Zostaje jeszcze kwestia, w sytuacji jeśli nie znamy konkretnej historii w ogóle, z czym zapoznać się na sam przód. Kiedy pierwsze podejście jest z książką, podczas oglądania filmu/serialu, nasze wyobrażenia często mijają się z tymi z ekranu. Z kolei jeśli najpierw zasiadamy w fotelu z pilotem w ręku, wyobraźnia bierze obrazy, podporządkowuje je tym z ekranu. Ja w tym konkretnym przypadku, obrałem drugą opcję, mając szczerą nadzieję, że kiedyś znajdę czas na przepastne tomy George R. R. Martina.
Ten przydługi wstęp ma tylko jedno zadanie. Notatka na temat serialu, z resztą każda inna też, powinna mieć pewien rozmiar, u mnie przeważnie krótki, zwarty i mam nadzieje, że z konkretnym i rzeczowym przesłaniem. Dziś opuszczę streszczenie fabuły, gdyż Gra o Tron to masywny, rozbudowany, rozpisany w najdrobniejszych szczegółach twór, którego się nie streszcza, nie opisze w kilku słowach, trzeba poznać w całości.
HBO wzięło na swoje barki spory ciężar. George R. R. Martin rozpisał się w swojej sadze niemiłosiernie. Książki liczą kilkaset stron, nie ukończył jeszcze pisania całej opowieści, wprowadził tyle wątków, postaci, że można by obdzielić kilka innych dzieł. Akcja dzieje się w czasach gdy, wymyśloną, acz bardzo wiarygodnie wyglądającą, krainą siedmiu Królestw włada król. Czyli w grę wchodzą zamki, stroje bardzo podobne do tych, które możemy oglądać w produkcjach o autentycznych czasach starożytnych. To wszystko wymaga sporego nakładu sił, profesjonalizmu i oczywiście pieniędzy. Z pomocą twórcom serialu przyszły komputery, ale co najlepsze nie widać ich pracy. Jasne, że można się domyślać, że futurystyczne zamczyska są dziełem które wyszło spod rąk programistów, ale można łatwo o tym zapomnieć. Jedyne co mnie zraziło w sferze wizualnej to sztucznie wyglądający śnieg, to drzewa i budowle nim oblepione, wyglądające jak nasze okna ozdabiane na Wigilię śniegiem w spraju.
Na koniec mała przestroga. Nie przywiązujcie się do postaci (ktoś kto czytał książkę wie o czym mówię), nie rozmyślajcie nad jej dalszymi losami bohaterów. Autor trochę z nas zadrwił i lekką ręką potrafi zdjąć najciekawsze z nich. To nie zarzut, to tyko przygotowanie na to co Was czeka. Gorąco zapraszam przed telewizor jak i do czytania. 9/10