poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Sala samobójców (2011), Yogi Bear (2010).

Sala samobójców (2011) – nie miałem zamiaru oglądać tego filmu w kinie, zdawałem sobie sprawę, że trzeba do niego podejść w odpowiednim czasie z takim też nastawieniem. Cierpliwie chciałem czekać na wydanie płytowe i w zaciszu domowym ocenić dzieło Komasy. Plan runął kiedy okazało się, że bilety na piątkowy pokaz Rio rezerwować trzeba było wcześniej, zostało mi więc męczyć się z polska produkcją...
Głównym bohaterem jest Dominik (Jakub Gierszał, bardzo dobra rola), chłopak wywodzący się z dobrej rodziny, gdzie miłość i wspólnie spędzony czas były zastępowane przeróżnymi gadżetami. Sala samobójców to opowieść o nastolatku, który odkrywa siebie, swoją seksualność, a jako, że żyjemy w wielce „tolerancyjnym” kraju, za upublicznienie swoich poglądów, zostaje odrzucony przez środowisko. Ucieka do wirtualnego świata, dosłownie zamyka się na ten zewnętrzny i w końcu może poczuć się potrzebny i akceptowany. Twórcy poruszają temat samobójstwa, odizolowania się od społeczeństwa, pokazują co może wydarzyć się kiedy dziecko dostaje wszystko oprócz rodzicielskiej miłości.
...zmęczony byłem jak diabli, wyjście z kina, powrót do domu, szukanie samochodu na parkingu to czynności normalne niczym oddychanie, ale po Sali samobójców jakieś takie mało znaczące, nierealne. Wchodząc do domu potrafiłem tylko usiąść w fotelu i rzucić: co za pojebany film. Przepraszam za ten skrót myślowy, ale jestem przekonany, że nie tylko ja miałem taki po projekcji. Podczas dwóch godzin spędzonych z obrazem, negowałem prawie wszystko, podchodziłem do wydarzeń z praktycznego punktu widzenia, starałem postawić siebie w sytuacji bohaterów i za grzyba nic mi nie pasowało. Nie potrafiłem pogodzić się z przedstawionymi faktami. Jedyną radą na „cieszenie” się filmem jest zostawienie za drzwiami swoich przekonań, wartości, trzeba otworzyć się na ponury i brutalny świat. Na rzeczywistość która przygnębia, daje do myślenia i pomaga określić co jest naprawdę niezbędne do egzystencji.
Zapraszam, wielki sukces reżysera i polskiego kina. Obraz solidny, współczesny, daje solidnego kopa. 8/10

Yogi Bear (2010) – półka z filmami ugina się od ich ciężaru, ścieranie kurzu z pudełek staje się rytuałem, a właściciel solidnej kolekcji uparł się na film którego miejsce jest w telewizji w niedzielny poranek. Powodem tego przedsięwzięcia są wspomnienia z dzieciństwa w których główną role odgrywa pewna kaseta VHS. W czasach kiedy polska telewizja oferowała widzowi 2 kanały, oglądanie kreskówek kończyło się na nieskończonym odtwarzaniu kaset na sprzęcie, o tajemniczo dziś brzmiącej nazwie, jaką jest: magnetowid.
Aktorska wersja kreskówki to historia niesfornych niedźwiedzi, których ulubionym zajęciem jest wykradanie koszyków piknikowych turystom. Dla przypomnienia, akcja dzieje się w parku Jellystone, którym zarządza strażnik Smith, miłośnik przyrody i mimo kłopotów z Yogim i Boo Boo, ich wierny przyjaciel. Pewnego dania nad parkiem zawisły czarne chmury, właściciele ziem na których leży park chcą go przekształcić w miejsce bardziej dochodowe, a bogaty drzewostan ma być zrównany z ziemią. Wymienieni bohaterowie, plus pewna reporterka będą robić wszystko by do tego nie doszło, za wszelka cenę będą chcieli uratować te urokliwe miejsce.
Pomysł na fabularny film o parku Jellystone i jego mieszkańcach od początku wydawał się trochę szalony, ciężko było sobie wyobrazić jak to ma wyglądać (obecnie kręcone są Smerfy, także z żywymi aktorami, zaczynam się bać). Moim zdaniem dostaliśmy film dla przedszkolaków, który dorosły jakoś przeboleje. Oglądałem go w wersji dubbingowanej i mam mieszane uczucia. Głosu niedźwiedziowi w zielonym kapeluszu użyczył Adam Ferency i tutaj wszystko poszło gładko, profesjonalnie, a nawet kilka razy się zaśmiałem. Niestety Zamachowski który udzielał się jako Boo Boo wypadł słabo, jego głos przepuszczony był przez komputer, ewentualnie nawdychał się helu i odgłosy wydawane przez mniejszego misia były momentami niestrawne. O reszcie nawet nie wspominam, poziom podkładanych głosów był naprawdę bardzo słaby, większe zróżnicowanie i oddanie słyszę w kreskówkach na MiniMini.
Jest kolorowo, komputerowo wygenerowane postacie wyglądają świetnie, aż chciało by się je przytulić, czas potrzebny na seans to nieco ponad godzina, więc tragedii i niepotrzebnych dłużyzn brak. 4,5/10