300: Rise of an Empire (2014) – to pokręcony przykład kontynuacji, rozwinięcia, dopełnienia zaczętej osiem lat temu opowieści. To widowisko ogromnych rozmiarów, efekciarski twór i w sumie nic poza tym, ale nikt o zdrowych zmysłach nie mógł oczekiwać czegoś innego.
Treść fabuły oscyluje w temacie ataku Persów na Gracje. Nie uznamy w filmie Nuoama Murro skomplikowanych podchodów, interesujących strategii mających na celu wywiezienie przeciwnika w pole. Tutaj rozchodzi się wyłącznie o show pisane wielkimi zgłoskami, koniecznie w kolorze krwi, ociekające potem i bezwarunkowym oddaniem ojczyźnie.
Obraz charakteryzujący się tematyką wojenną musi posiadać wodzów, bohaterów z charyzmą dającą aktorom pole do popisu. Niestety scenarzyści 300: Początek Imperium nie przewidzieli tego dla artystów w nim występujących. A co za tym idzie oni nie mogli zabłysnąć. Oczywiście Eva Green swoją grą i postawą zgarnęła kilka scen dla siebie (w szczególności dyskusją z Temistoklesem, potrafiła wstrząsnąć widzem), ale to niestety za mało. Brakowało mi silnego przywiązania do losów bohaterów już od samego początku. Dopiero gdy sytuacja nabrała tempa, a przyzwyczajenie zrobiło swoje (mniejszy stopień krytycyzmu) dzieło stało się emocjonujące i dało się je oglądać na zasadzie, mam chwilę wolnego czasu, co mi tam. 6/10