Godzilla (2014) – uwielbiam, kiedy fakty historyczne mają do odegrania rolę w filmie fabularnym. Przy tej okazji często dowiadujemy się, że wiedza jaką posiadamy jest tylko ułamkiem prawdy. Ta interakcja powoduje, iż wdrożenie się w opowieść jest o wiele łatwiejsze, a empatia z bohaterami to naturalny proces. Nie ma znaczenia o czym jest film, liczy się odnośnik to przeszłości powodujący, że historia jest nam bliższa niż mogło by się wydawać.
Wedle powyższego pierwsze kilkanaście minut było spełnieniem marzeń o udanym i lekko strawnym seansie. Awaria w elektrowni atomowej, trudne, moralne wybory, archiwalne migawki to coś co dobrze rokuje na dalsze kilkadziesiąt minut. I tak jak idealnie się zapowiadało, tak też i szybko legło w gruzach z wielkim hukiem. Nie mam pretensji do twórców za odkrycie kart praktycznie na początku filmu, za wielką, bezdusznie potraktowaną rozpierduchę Dobrze zrobione efekty specjalne sprzedają się na pniu, więc nie będę się tego czepiał. Najbardziej w Godzilli z 2014 roku boli fakt, że jest to film o niczym. Nie, to też nie jest najgorsze. Największą wada tego dzieła jest jednak scenariusz. Jest dziurawy jak ser, wiadomo, że szwajcarski, nielogiczny, śmiejący się w twarz widzowi, który i tak jest tolerancyjny dla durnoty. Najnowsza odsłona losów potwora z głębin oceanu jest przepełniona sytuacjami bez wyjścia z których bohaterowie wychodzą bez draśnięcia. Obrodziła w ogrom totalnie bzdurnych rozwiązań, które wołają o pomstę do zdrowego rozsądku. I nie ma tu na myśli samej Godzilli i jej oponentów, tutaj najzwyczajniej w świecie śmieszność goni śmieszność. 5/10