Skyfall (2012) – zaskoczyć widza, utrzymać go w napięciu przed ekranem to zadanie nie łatwe, tym bardziej, że mowa o bohaterze, który robił już wszystko by zadowolić publiczność. Co zrobić by agent 007 znowu błyszczał, rozprawiał się z złymi mocami tego okrutnego świata, przy szczerym oklaskiwaniu przez fanów? Okazuje się, że Sam Mendes rozwikłał zagadkę i zaserwował film godny uwagi, co więcej zapoczątkował nowy rozdział w karierze Bonda. Znalazł patent, któremu ciężko się oprzeć. Ukazał słabości postaci niezłomnej, nieugiętej, zdeptał ideały i pozwolił by bohater sam podniósł się z popiołu, by sam przewartościował co dla niego ważne i zaczął znowu działać.
Twórca sięga w tej części do bogatej historii Bonda, bierze z niej co najlepsze i perfidnie wykorzystuje. Odrzuca plastikowe gadżety, przywraca do życia Astona Martina DB5 i przypomina nam facetom, że jak się golić to tylko brzytwą i to w towarzystwie pięknej kobiety. Przywraca na salony motyw kobiety z papierosem i choć to nałóg straszliwy, trzeba przyznać, iż Bérénice Marlohe z dymiącym atrybutem w ręku prezentuje się wybornie.
Powrót do przeszłości pojawia się także w fabule, oponentem agenta staje się były pracownik Brytyjskiego wywiadu. Tyle, że tutaj nie ma się co rozpisywać. Historia jest na tyle ciekawa, że trzeba ją zobaczyć i tyle. Można tylko wspomnieć, że przeciwnik także poddany był ulepszeniom. Nie jest to szaleniec z szkaradnym śmiechem pod koniec każdej sceny, a inteligentny facet z celem.
Polecam, takiego Bonda chce się oglądać. 8/10