Life of Pi (2012) – tytułowego Pi poznajemy jako chłopca, który musi stawić czoła brutalnej rzeczywistości. Jego życie zostało naznaczone przez niefortunnie brzmiące imię, dające szkolnym kolegom pole do popisu. Ten fakt nie zdominował jednak Pi, co więcej dał mu siłę i wiarę, że można zapracować na lepiej brzmiącą ksywkę. Z resztą determinacja i bój o przetrwanie to główny motyw filmu. Nasz bohater, już jako nastolatek, wyrusza z rodziną i rodzinnym interesem do Kanady. Podróż statkiem zostaje nagle przerwana przez ogromny sztorm, w wyniku czego chłopak traci rodzinę i zostaje jedynym ocalałym. Koniec końców Pi ląduje na łodzi ratunkowej z osobliwą załogą w której skład wchodzi hiena, orangutan, zebra oraz tygrys.
Obraz wyreżyserowany przez Ang Lee, nie przekonuje mnie zupełnie od strony fabularnej. Nie czułem mistycznej otoczki, nie potrafiłem dać wiary w symbolikę. Rozważania na temat, czy historia jest prawdziwa, czy to tylko wymysł bohatera, czy w końcu to opowieść przepełniona metaforami, iluzją także nie obeszły mnie w ogóle. Szczęśliwie, strona wizualna stworzona przez Claudio Mirande zapiera dech w piersiach i choćby tylko dla wizualnej uciechy warto zobaczyć ten film. Operator wspaniale ilustruje tak jednostajny pejzaż jakim jest morze. To obrazy przyciągają jak magnes i tworzą niepowtarzalny klimat. Niestety to za mało by na dłużej zagościć w świadomości widza. 6/10